Pusty czworokąt w ścianie, drzwi, obłędnie się rozmnaża dokądś,
dokąd nie spojrzę, rosną drzwi stokrotnie płaskie jak prostokąt –
dokąd nie pójdę, będą drzwi i skąd nie przyjdę, pozostaną,
póki mi wrosną klinem w mózg – aż mi się wżgną i wryją raną,
i będzie pustka czwórnych ram, i będzie czwórnych kątów bezsens,
będzie szaleństwo rannych ścian, z których wydarto miąższ okrzesem –
w mózg się wśrubuje niby wir skośnie wrotnymi nawrotami
rozwirowany wachlarz drzwi, co razem są i nie są drzwiami.
A w tym obłędzie przyjdzie myśl, która przebodzie mnie jak motto,
że w zawiłości setek drzwi jedne są ciszą i prostotą –
rozpędzi w skos i w tył i w przód każda przedarta w kwadrat czeluść,
aż wreszcie jedność weźmie w chwyt mnie wysmaganą wprzód przez wielość.
Tysiąc tysięcy niedrzwi – drzwi, przez które muszę iść, choć nie chcę,
groteską swych bezzębnych paszcz świadomość progów swych wychłepce;
tysiąc tysiączne pierwsze drzwi mogłyby dziś już wtulić w spokój,
lecz jest ten szał, co woli ból rozbłąkań, niż się portem okuć. –
Jeśli przestanę pędzić w przód w dni ludzką męką nieczłowiecze,
tysiąc tysięcy białych dni przeze mnie ciszą się przewlecze –
a jednak chcę na każdy cios w boleści w przód się rwać wieczyście,
miast czekać w mgle ogłuchłych cisz, aż samo do mnie przyjdzie wyjście.