Stanęłam w pełnym słońcu — w powodzi promieni,
Rozgrzanych do białości, zanurzona prawie
Po pas — w pachnącej, świeżej, żywiołowej trawie,
Zrywając snopy kwiatów, błyszczących w zieleni.
Nie wzięłam kapelusza na me złote włosy,
Bo nie lękam się światła — niech mi pali lice —
Nie mrużąc rzęs, podniosłam me jasne źrenice
Prosto w twarz słońca, w ogniem ziejące niebiosy.
Ciężką wiąż polnych kwiatów rzuciłam na ramię,
Wieńcem modrych bławatków ozdobiłam czoło —
I, skrzyżowawszy ręce, spojrzałam wokoło,
Dumna, spokojna, ufna, że nic mnie nie złamie.
Tam pójdę — w wielkie, jasne, nieskończone pole —
Tam, jak w zwierciadle, w chłodnym, krysztalnym strumieniu,
Przejrzę się — z snopem polnym kwiatów na ramieniu,
W ciężkim, pachnącym wieńcu bławatków na czole.
Tam — pójdę, przez tę łąkę, przez kwiatowe łany,
Perłowymi zębami śmiejąc się do słońca —
Chłodna, w jego płomieni białych żarze lśniąca,
Nie płacząc, że kwiat więdnie, przeze mnie zdeptany.
Sama pójdę — w to cudne, w to południe złote —
Ciebie nawet nie będę wołała za sobą...
Ty zostań — sama pójdę, pójdę z mą żałobą
I ust uśmiechem zatrę mych oczu tęsknotę.