Jako ścisłej przyjaźni, tak z możniejszym zwady
Uboższemu nie życzę, bo oni sąsiady
Od potrzeby chowają: je tym od sług dzielę,
Że słudzy stoją, ci z nim siadają w niedzielę,
Bo ich z kościoła prosi na swój obiad z sobą.
Sług, prawda, co dzień karmi choć też i wątrobą,
Płaci im i odziewa lecie i na zimnie,
Jako zmówi którego przyjmując; tamtym nie.
Potaż, blomuz, frykazie, sztuka mięsa przy tem,
Jeden i drugi wina kieliszek ich mytem.
Za to trzeba przy jego interesach stawać,
W rzeczy się niebezpieczne narażając wdawać,
Tego lubić kogo on, z tym się nie przyjaźnić,
Zawsze mu nadskakiwać, broń Boże rozdrażnić.
Sługa pańskiej urazy może sprawić z lassu,
Sąsiad, jako przypowieść powieda, z tarasu.
Zawsze jak mysz na pudle, groch na bębnie siedzi,
Z możnym a złym sąsiadem będąc w odpowiedzi.
Trudno mu wsiadszy na koń jako słudze znikać
Od żony, dzieci, chlebu inszemu nawykać,
Bo do śmierci urazy swojej nie zapomni;
Jeśli nie wskóra lewem, prawem daleko mniej.
Ty szelągi po trzy w grosz, on czerwone złote:
Nie wiemże, kto na kogo większą liczy kwotę.
Przeproś raczej na klęczkach, a twoim przykładem
Niech klną wszyscy sąsiedzi niedzielnym obiadem.