Sądziła Akademia dorocznym zwyczaiem,
Kto się w piorze nalepiey odznaczył przed kraiem.
O praemium się zabiegał, przez boskiey obrazy,
Tomkowic z Sodalicyey y pan Aszkenazy.
W długie się Akademia spory nie wdawała,
Ieno im obu z sobą do łaźniey kazała,
Iako że tam rozsądzać będzie komisyia,
Kto ma lepsze kondycye y nagroda czyia.
Męże co nayuczeńsze zasiadły u stoła,
A ci dway, z szat rozdziani (iako rzec?) do goła.
Pogląda Akademia, kędy trza, a ono
Barzo nierowno obie skryby podzielono.
Tomkowic stawa śmiele, bo ma rzecz w porządku:
Zasię tamten, Żydowin, skrył się w ciemnym kątku.
"Wżdy - rzeknie prezes - sądząc pomyśleniem zdrowem,
Iakoż mu dawać praemium z defektem takowem?"
Zaczem wszystkie iurory dały głos iednaki,
Że on dzieiopis, ale ma poważne braki.
Pokraśniał aż Tomkowic, chlubnie odznaczony,
Zmówił krótki paciorek y wdział kalesony.
Aszkenazy zmarkotniał - łza mu w oku błyszcze;
Darmo: co raz człek stracił, tego nie odzyszcze.
Nie mył się biedny długo y iachał tym chutniey:
Nie każdy w Polszcze weźmie po Bekwarku lutniey.