Jak posępna zstępuje noc!
Jak posępna!
Jak złowieszcze jest niebo!
Zapadło się już dawno słońce olbrzymie za proste bankiety fortu. Chmura zawisła nad rubinową zorzą wieczorną. Dogasa w tej chmurze zorza. Noc obraz ziemi z oczu wydziera i w głębiach swych pochłania. Na rozkaz mroku, jak zorza, przygasają oczy.
I w dusze spływasz, o nocy!
Berło twoje nad ziemię się ściąga. Władza twa nad duszami ludzkiemi. Daremnie, samotny człowieku, natężasz duszę swoją, jako krzywy łuk, i aż do zdrętwienia palców na cięciwie miotasz strzały w zbatożone konie, na których zahartowany w intrygach Rozsądek z cecorskiego taboru ucieka! Próżna jest rzecz w tym obozie dowcipnisiów i mędrków stać po nocy na czatach wysokich i niezmarszczonem okiem w śmierci patrzeć przyłbicę.
Stary to i zawsze tensam Żółkiewskiego obóz!
Darmo wyżłabiać w duszach i wybierać w sobie cudowną, a światu wielkiemu nieznaną tajnie polską, w którejby się młodości drapieżna siła chowała, karmiona surowem cierpieniem, w którejby się palił wieczny ogień cierpliwej rozwagi, w którejby rosło męstwo o sercu lwa i sztuka tajemnicy.
Każde ponadsilne przezwyciężenie, każde westchnienie ku wielkości i na cześć wielkiego czynu szkodliwe jest na tej ziemi. Wraca się, znudzony ocknieniem, polski duch w wyleżane i ciepłe pielesze Samoniewoli. Gdy mu będzie nieznośnie, pójdzie staremi drogami wystawać na cudzych schodach, wzdychać pod cesarskiemi progami i dla zdobycia jałmużny potrząsać łachmanem kontusza.
Z najcięższych włókien serca ukręciłeś był powróz na siebie, samotny człowieku. Z najtkliwszych uczuć zwinąłeś pętlicę. A teraz ci ją mrok nocny skrycie na szyję zarzuca. Kruk czarny leci kędyś w pomrokach powietrza, wołając do twego serca: już czas twój, strudzone serce.
Dokądże mamy kroki nasze obrócić, wyrzuceni z narodu, pospołu z bracią? Do osiedla Samoniewoli, gdzie wydaje wyroki wściekłość partyjna i dziennikarskie oszczerstwo, gdzie się po pismach ścinają, mordują nożami i wieszają aż do śmierci nienawidzący się wzajem „rodacy“? Jękniesz w głuchej minucie, że dosyć już masz zniewag, któreś zniósł w milczeniu dla tryumfu jutrzenki. Zawołasz wśród strudzenia, że nie masz już męstwa, żeby się z olbrzymem rodzimej podłości raz wraz zwierać barami. Oświadczysz w głos, że teraz będziesz patrzał w spokoju, jak się ze rdzy cynizmu i padliny nienawiści wyroi robactwo, stanie się zaczepne, żarłoczne, rozjątrzone i nieznające snu. Nasycisz wzgardę widokiem, jak toczyć będzie trup wielkiego marzenia. Każde westchnienie odrazy stanie ci się nareszcie, jak pąk róży pachnącej.
Lecz im słodsze przez chyżą chwilę będzie jej wątłe, przejmujące tchnienie, tem bardziej, tem głębiej, i aż do cna, — jakby za karę i w akcie zemsty, — werzną się jej kolki w strudzone twoje serce.
Nie będziesz nigdy sam, jak ja, który nie byłem sam nigdy. Byłem zawsze, jak dobosz, który biegnie bez tchu obok spracowanego szeregu, znany takt wybijając pałkami. Ale oto westchnąłem, że już wyjdę z pomiędzy nich i zostanę nareszcie z tem jednem jedynem, co jest moje własne, co jest tylko moje, co jest samym mną. Westchnąłem że zawrę teraz w ramionach me ukochane piękno i zostanę z niem tylko w mroku nocy. Westchnąłem, że poniosę me ukochane piękno, konającej głowę Meduzy, i ku śmierci schylone zagięcie boleści boskich ust jej odchylę jeszcze ustami.
A skorom z pomiędzy wszystkich wyszedł, — pierwsze, com ujrzał, to ciebie prosta skarpo ziemna!
Pozdrowiłaś mnie zdala.
Werznęły się w moje oczy na szkarłatnej zorzy foremne twoje stoki i ostre kąty narożne. Jak drzewce niezłomnej włóczni przeciął lotną chmurę górny brzeg ciemnego przedpiersia czworoboku zamkniętej reduty. Na jego szczycie, tu, tam i jeszcze dalej leży dzikość czterech ziemnych bastyonów. Cztery ołtarze cudzemu bogu wystawione pod krwawą zorzą. Skarpy ich spadają głucho, zlatują wspaniale, w dół, z dumą i grozą aż do głębokich fos. Na skarpy te padło ostatnie polśnienie zorzy. Krzyk był straszliwy w tem polśnieniu zorzy na stokach cytadali. Nikczemną jest miękkość serca, którą kolce wonnych róż przeszywają! Nikczemną jest siła wzruszenia, którą piękno dalekie pochłania! Nikczemne są wewnętrzne łzy, co się w wiersze czarowne wysączają tajemnie.
Wzdyma i chwieje wieczorny jesieni wiatr tłuszczę chwastów na stokach. Wzdyma się, kołysa, chwieje, szumi i zamiera dziki chwast.
Świszcze i świszcze dziki chwast. Żołnierz pod bronią przechadza się tam i z powrotem po prostym bankiecie nasypu.
Wymiń te miejsca, wzgardzicielu, przechodniu, który niesiesz w ramionach swój ludzki skarb, ukochane piękno, konającej głowę Meduzy! Uchodź w mrok nocy, lub w siedlisko kłótni, w szale swym nienasyconej!
Z ziemi najdroższej, z najświętszej, z ojczystej, z mazowieckiego gruntu usypane są ramiona tych fortów.
O, hańbo!
Kości grenadyerów z pod Woli leżą pod chwastem w tych stokach. W głębi czworoboków, co wspaniale z pod nieba grożą, krew strzelców Sowińskiego. Mężną piersią przeszytą padłszy, gębami ją w ojczysty piach wyrzygali. Westchnienie ich ostatnie w ziemi tej, gdy stygli, zdeptani nogami idących pułków. W piasku tym łzy samotne wodza, gdy z latarnią szedł po nocy przez wojsko spoczywające, co bezpiecznie przed bojem ostatnim spało na łonie jego geniuszu, a on, bezsenny, wiedział, że nie zdoła zwyciężyć.
W ogrojcu, usypanym z tej ziemi duma i milczenie pokoleń, honor, chwała i sztandar wieku.
O, mężni!
O, przodkowie!
Jak żałosna Samotracyi Nike pozdrawiasz nas z tej ziemi, nieśmiertelne Powstanie! Głowy twojej strąconej nikt z nas, których kołyska w krypcie niewoli się huśtała, nie widział. Rąk, co wysoko godła trzymały, już nie ma. Skrzydła tylko twoje połamane, poranione, dziurawe, w strzępach od ciosów opryczyny przed duszami naszemi w powietrzu lecą.
Na skrzydłach tych zawisła najgłębsza miłość nasza ku tobie. Sprawo przegrana!
Tam powstaniec Toczyski pod szubienicą, w ostatnim momencie pisał do przyjaciela posłanie, zawierające słowa, które zobaczył z tamtej strony pętlicy powroza: „Ufaj, że Bóg czuwa nad światem“.
Tam czterej mężowie proletaryatu, którzy po raz pierwszy w dziejach wschodu Europy złączyli wolne ręce i spoili święty entuzyazm ludu Polski ze świętem poświęceniem ludu Rosyi, a za najdostojniejszą sprawę złamania miotły i zdeptania psiego łba opryczyny pospołu bohaterskie gardła dali. Tam nieśmiertelny Okrzeja, najpierwszy rycerz nowego Polski legjonu. Jak czarowna głowa Aresa z chimerą, czającą się do skoku pod pióropuszem hełmu, zostanie w pamięci szlachetnych legion nowy! Za pawężą jego czynów szalonych, kiedy krótkimi mieczami niespodziewanie uderzał w pierś wroga, przyczaiła się pospieszna, oszalała w trudze praca budowania Ojczyzny nowej. Kiedy legion przyklękał do nagłego ciosu, a wróg nagie piersi brał na cel, inni tymczasem, niepostrzeżeni, nieśli chyłkiem między lud kaganiec kultury. A tego, co z nieśmiertelnych Polski szat ludowi w dziedzictwo oddali, już nigdy, przenigdy nie odbierze wróg! Bo to zgłodniały lud pochwycił w swe ramiona i na wieki pokochał. Lecz nie kto inny, tylko legion wydźwignął z pohańbienia arkę Ojczyzny nowej. Poniósł ją po szlakach, wiodących ku szubienicy, herbowi przodków. I nie umarła i nie umrze Ojczyzna na ziemi! Po ciemku ją każdy z osobna zsuwa na barki następcy, bardziej jeno olbrzymią o wszystkie siły swojego ducha. Biada ojczyźnie, jeśli ulżą ramionom bryły poświęcenia, a z dłoni spracowanych wypuszczą ciężar czynu. Z chwili spoczynku z westchnienia smutku, z mgnienia wesela, z momentu zadumy korzysta sługa tyrana.
Z gołemi szyjami stali pod zorzą, patrząc w swe groby wykopane. Głowy junackie rzędem złożono. Oczy już skrzepłe. Skrwawione włosy zwisają z młodzieńczych czół. Uśmiechy na ustach, otwartych do ostatniego okrzyku. Radosna bojownicza pogarda w zwiedzionych brwiach.
A teraz ziemia grubym pokładem leży na ustach, które ostatni, niepodległy, bojowy parol wydały. A teraz wszystkochłonący mazowiecki piach wysysa ledwie ostygłe rany.
Wre dokoła codzienne, polskie życie. Głucho po czarnych szynach pędzą pociągi i podają hasła lokomotywy. Palą się martwem światłem elektrycznem kule i chwieją się w mrokach podatne płomyki gazu. Biegną w ciemnościach polscy ludzie, bełkocąc zaciekle o jadle, o napitku, o uciesze cielesnej i o dzieciach. Praca daleko i blizko gotuje się na czarnej ziemi.
Zadepce praca i żywot zabiegliwy miejsce tracenia. Wzniesie interes na kałużach krwi siedlisko wygody. Umrzesz w pamięci dowcipnisiów i mędrków, utoniesz w mrokach nocy młoda dumo i młoda miłości, któraś gestem godnym bogów żegnała życie i ziemię.
Leżą w nocy olbrzymie bryły szańców z pryzmami bastyonów na szczytach. Czernieje mazowiecka ziemia, usypana w dwuramniki, po których żołnierz defiluje tam i z powrotem. Przeciwko miastu i ojczyźnie jeży się milcząca golgota, cmentarzysko i skarbnica popiołów.
O, ukochana i znienawidzona! O, wizerunku najwierniejszy, najdoskonalszy obrazie polskiej duszy!
Lecz wy, o święte kości, i w tej ziemi spodlałej nie zaznajecie spokoju. Płoniecie w niej podziemnym płomieniem. Dobywa płomień z głębokich dołów, z niedostępnych szańców głucha noc, idąca na plemię. Prosicie się ze stoków cytadeli do naszych niegodnych ust, o święte kości zabitych żołnierzy! Każecie czynić ze siebie muzyckie narzędzie, piszczel trwożącą i na niej grać plemieniu polskiemu — kiedy się kładzie do swego starego snu, głos nocny — nokturn polski.