I
Umarli bogowie. Kościoły
zieją jak puste trumny.
Śnieg -- stratowane anioły.
Gdzie wracam -- nierozumny?
Dyszy kadzidło. Dokąd
prowadzą ulice puste?
Nie zrówna echo krokom,
zgorzałe myśli -- ustom.
Oto usłyszę z portyków
długie treny procesji --
czarne kolumny mnichów --
sen, co się nigdy nie śnił.
Twarze z trocia i wosku,
świece łkające od gwiazd..
Z jakich czasów te kukły,
do jakich prowadzą miast?
Starcy o oczach z ołowiu,
dziewczęta o włosach z ognia!
wiatr wiotko wami powiał,
gdzie stoję jak pochodnia.
Gdzie stoję jak pochodnia
przybity za włosy do komet
wiejecie cieniście. Jak gromy
zastygłe w glinianych stągwiach.
Starcy mistycznych zdarzeń
zamarli w posągi gromnic,
kobiety w innym wymiarze
zamarłe w płaski pomnik --
skąd przychodzicie, dokąd
wiejecie przeze mnie śmiercią?
Jest ślepo. Śnieg nagrobki
zarasta kocią sierścią.
II
A Więc odpływa pejzaż. Drzew przykute psy
łyskają kłami liści i kładą szorstkie głowy
na niebo z białych kamieni. Od dobrych i od złych
odchodzę wilk. Nie wzywa zielone echo dąbrowy.
Już ty nie przyjdziesz. Maszty, okręty głuchych polan
płyną do mórz południowych. A mnie do gwiazd północnych.
Słychać zgniecione trawy jak bąki u twych kolan.
Brzęczą mi drogi, szybują do konstelacji obcych.
Szybują konstelacje, mistyczne zodiaki. Przystaję -
wędrówka moja uchodzi o kiju wspomnień ślepa.
Pod maską nieba - jak bożka z zapachu innych krain,
nad sępy wrogich obłoków, nad moją samotność, nad przepaść.
III
Białe charty na śniegu kładą smutne pyski
węsząc zgubioną gwiazdę. W zmierzchu idą cienie
zbiegłe od swoich ludzi. Kroki złe i śliskie -
- stawiam kolumny świątyń zburzonych. Przestrzenie
łagodnie odbarwione szybują czy stoją,
kiedy krokami wieki odmierzam w pokoju.
Wróćcie mi dni dziecięce jak trąbę archanioła -
zbuduję wam okręt, który przewiezie na żywy brzeg!
Oto czekacie, pomniki - zdrewniali święci w kościołach.
Słyszycie, wołam przeszłości, zaklęty w smutek i śnieg.
Nie szukać tropów pieśni, głuchego czasu nie wołać,
gdy tylko gacek echa noc omotuje głęboką.
Spływają widma ptaków. Nie ma już wracać dokąd.
IV
Żegnaj księżniczko jawy. W akwarelowe miasta
pędzi koń mój drewniany płosząc ptaki krzewów,
gdy ty w kamienny pejzaż jak biały posąg wrastasz,
gdzie moją dawną maską płacze nad tobą niebo.
Miasta dzwonków miedzianych! W pokojach waszych ulic
gwiazdy płyną, gospody, a w szyldzie czerwony kogut,
tam w winny sześcian kubka jak w ciszę się zatulić,
cień nieprawdziwych ludzi jak totem zawiesić nad trwogą.
Trzeszczy zbroja, czerwono mury odbija jak rzeka
i płynie ze mną wśród wróbli, wśród czarnych lotów kruków.
Z kołyski siodła wieczorem wysiądę i poczekam
na zamek, który wzdłuż ulic nadejdzie w kolczugach łuków.
Zamkowe sale jak echo - sklepienia martwych chórów
obsiądą mnie, jak pomnik gołębi obsiada trzepot.
Znużony, zastygnę u sklepień; w strzelnicy rudego muru
twój portret sprzed lat zobaczę wprawiony w zimne niebo.
Twe oczy białe od marzeń zawloką mnie nad studnię,
gdzie skuty w drewniane dłonie płomień wody mdławy.
w tym wspomnieniu prawdziwym skoczę... a żółte południe
słońce uwiesi u szyi. Żegnaj, księżniczko jawy.
V. O łani
Po rdzawych śladach echa nie wytropię
łani z rubinowych łez.
Kiedy przejdziesz za chmury, tam graniczy kopiec,
gdzie tylko pręgą smutku jest myśliwski pies.
Po zżółkłych kroplach liści nie wywołam
płonących fregat gwiazd -
tam jak odarty z jaźni przez wiatr i tam wola
martwa jak dzban gliniany - wspomnień głaz.
w niebie ze szpilek śniegu - nie odszukam -
tam gwiazdy białe jak chłód.
Żadne zwierzęta mityczne nie szemrzą w czarnych bukach,
żaden dąb nie wyśpiewa tych nut.
Z nieba czarnej tablicy gwiazdy kredowe zetrzyjcie -
- pejzaż i tak zgaszony jak wieczorna wieś,
bo nad żadne jezioro urojeń nie przyjdzie
łania ubiegła w trwogę, w zagasłych komet ogień,
łania z rubinowych łez.
styczeń 1940 r.