Byliśmy razem w kamiennej dolinie,
gdzie się piętrami ścieżka w górę winie,
wbiegając wężem na ścięte urwisko.
Na dole złomy, a w otchłani, nizko,
staw, ciemna bezdeń, tak ponura oku,
jak las o późnym, przeddeszczowym mroku.
Wokół złom, dzikie poszarpane skały,
podobne fali huraganu w biegu
zaklętej w kamień. Na urwiska brzegu
głaz, prosto w przepaść pochylony cały.
Tam, po tym progu skalnym, co ucieka
z pod nóg i z sobą porywa człowieka:
patrząc jej w oczy, przewiodłem Ją, w ręku
czując Ją całą, pełną zaufania,
a razem pełną niewieściego lęku.
Tam czułem serce Jej przy sobie blizko,
serce przy sercu... W górze się rozsłania
mgła, płyną szczyty, skalne uroczysko
zdaje się lecieć w strop... Królewno moja!
Jabym Cię jeszcze poprowadził wyżej,
gdzie wieczne Światło z słonecznego zdroja
przez złote kłęby się zlewa obłoku,
na łąkę taką, gdzie się nie przybliży
nic, co się w Światła nie skąpie potoku!
Tam ciała nikną, lub stają się raczej
duchami: ognia przepalone błyskiem,
nędz, brudu, wstrętu nie są już siedliskiem,
ani przyczyną cierpień i rozpaczy.
Królewno moja! Na Mistycznej Łące,
w tym duszy mojej ogrodzie tajemnym,
patrząc na mgłami przesłonięte słońce,
daleki klęskom i boleściom ziemnym:
gdybym u kolan Twych mógł oprzeć czoło
i na świat patrząc zdaleka, zdaleka,
zapomniał o tem, że jest życie w koło
i że w mej piersi jest serce człowieka...