Ranek

za­czę­to się wiot­ko



po pierw­sze w męt­nym tęt­nic szu­mie

po­pły­nę­ły bla­da­we koła sre­brem la­zu­rem się mie­niąc

na wy­lot skroś nocy słod­kiej



krzyk­nął tego nie umiem

za­wi­sły

każ­de koło brzęk­nę­ło jak pie­niądz



po dru­gie wy­ja­wi­ło się sło­wo kon­cer­ka

pło­nę­ło wśród kół sa­mot­ne we dwój­kę z tro­ską

tego też nie znał więc ukrad­kiem na biur­ko zer­kał

tam słow­nik puchł i ma­lał i zno­wu ro­snął

po trze­cie nie­po­dob­na było wy­trzy­mać tak

gdy znie­nac­ka się za­padł w węże czar­nych sprę­żyn

trze­po­tał rę­ka­mi to­nąc na wznak

zbu­dził się w oknie trwał księ­życ



trze­cia rano go­dzi­ny siwe i nowe

zwy­cię­żyć tak a je­śli wstać trud­no

auto po­nio­sło na dwo­rzec cięż­ką gło­wę

po­tem po­cią­gu pu­dło

oczy sen­ne a koła ko­ta­cą jawą

wa­gon ni­ski miaż­dży szy­ny śli­skie

na pu­szy­ste śnie­go­we sta­wy

pa­da­ły dziur­ka­mi czer­wo­ne iskry



czy­tał się w ciem­no­ściach wę­sząc jak zwie­rzę

nurt mru­czał po­wie­wem prze­żyć

ale mą­cił za­gu­bią! klu­czył

nie tak ła­two czy­tać sie­bie i na­uczyć

a tym bar­dziej że za okno wy­bie­gał

pa­trzył na śnieg zie­mię pła­ską

ob­łok jutrz­ni pu­szy­ste zero po la­sach ją gła­skał

za ob­ło­kiem księ­życ jesz­cze

se­ma­for ale cze­go



kie­szeń

no­tes

re­flek­to­rem wy­try­sły no­to­wa­nia gieł­do­we cy­fry zna­ki

lil­pop bank dys­kon­to­wy huta gryf sta­ra­cho­wi­ce

a i słoń­ce wze­szło czer­wo­ną ła­wi­cą

więc po­tem

na cały dzień prze­stał być ta­jem­ni­czym pta­kiem

Czy­taj da­lej: Zima – Józef Czechowicz