Do Grinei

Autor:

Jakiż twardy i nędzny los kochanków onych,
Z kąta w kąt bez ustanku po świecie pędzonych
Dla nich nietrwa nic wiecznie, prąd losu porywa,
I do czynu przymusza chwila, choć wątpliwa;
Tułacze, obca dla nich cisza, wczasy długie;
Więc jednego uszedłszy, idą w jarzmo drugie:
Ta ci na greckim brzegu, ta w Lacyum ułowi,
Tamtej włos ciemny, a tej złocisto się płowi.
Owa fozą niemiecką w złotogłowe wstęgi
Włos zdobiąc, zda się godną Jowisza potęgi.
Inna, gdzie lśni gwiazdami arktus lodowaty
Gasi ćmiącą białością nawet róż szkarłaty.
I czy lądem czy morzem zawiniesz gdzie w gości,
Zmienny Amor do nowej pokusza miłości,
A ledwo w sercu pożar zdradliwy rozpali,
Już pędzi zakochanych wciąż dalej i dalej.

Tegom doznał gdy przyszło Grineą niebogę
Pożegnać, i z rozkazu biedz w daleką drogę.
Ciężka rzecz, z szczęściem tracić oraz i nadzieję
Co jedna, w rozpaczliwe serca balsam leje.
Tak zhukany od owiec wilk zmyka na głodno,
Tak pszczoła z kwiatu zgnana roni strawę miodną;
Tantal tak miasto wody powietrze połyka,
I czego wiecznie pragnie to odeń umyka.
A przecież los mój gorszy! wydarto mię pannie
Co mię goniąc myślami pragnie nieustannie.
Och! wyrwać się z jej ramion, tych liliowych oków,
Rzucić tyle całunków, igraszek, uroków!
Czy podobna bez bólu, komuś, co ma duszę,
Pisać się dobrowolnie na takie katusze?

Gdym niedawno to straszne pożegnania słowo
Wymawiał, cząstko moja, i duszy połowo!
Zarzuciłaś mi z płaczem na szyję ramiona
Przytulając do serca i łono do łona;
Pałające twe lice łez rosą się myły —
I mnie równie jak tobie łzy się z ócz puściły —
Wtedy dłoń z dłonią, usta zbiegły się z ustami
I obojeśmy rzekli: Żegnaj mi — Bóg z nami!

Mego króla rozkazy, toż cesarskie boje,
I ten odjazd zmuszony — przekląłem oboje.
O znośniejby mi dzielić los tego, co w płutno
Omotany, krew sącząc znalazł śmierć okrutną;
I Leandra szczęśliwszym nazwałbym od siebie
Chociaż go srogi Amor w przepaści mórz grzebie;
Bo gdy Hero ujrzała wyrzucone zwłoki
Mszcząc się śmierci kochanka padła w nurt głęboki.
Ja zaś wiodąc po świecie ten żywot tułaczy,
Niemogę zgadnąć miejsca gdzie mię śmierć zahaczy.
Podobny ściętej trawie którą Auster miecie,
Bez wytchnienia mną pędzi los po całym świecie:
Już przybywam gdzie Febus z wód eojskich tryska,
Już, gdzie się w tartezyjskie nurza topieliska,
Już być muszę gdzie Notus burze za się wiedzie,
Lub gdzie parhaski niedźwiedź przyjeżdża po ledzie.
Kędykolwiek się schowam; czy na Alpów szczyty,
Czy cicho na dnie dolin siedzę gdzie ukryty
Opasany górami, co pod gwiazdy pną się,
Wszdzie mię, wszędzie znajdziesz niezbłagany losie
Chociaż nad Don ucieknę, lub ujścia Nilowe,
Do Gades, lub na morze gdzie podbiegunowe,
Aby znaleźć spoczynek — próżna, próżna rada!
Amor wszdzie dogania i swój żar podkłada.....

Dziw mi jednak, jak dzieciak tak mały i ślepy,
Ośmiela się mię ścigać nawet w te wertepy!...
Co mówię!? On się przedarł do Jowisza tronu,
I Plutona dosięgnął choć u Flegetonu;
Ennosigeus gorzał bobrując przez lody,
Piękny Apollo pasał Admetowe trzody,
Herkul prządł, a Polifem zawodził w swej jamie;
Eacid przeciw Frygom już kopij niezłamie; —
Bo Gnidyjczyk nad światem panuje udzielnie,
Na pewne w piersi mierzy i rani śmiertelnie. —

Niegdyś szło mi to gładziej! Młodzieniec gorący
Sam wpadałem w Cyprydy ogród czarujący,
Swięte kadzidła sypiąc na ołtarz Pafii
Z wiązką zielonych mirtów, i róż, i lilii.
Dzisiaj siła wątleje, i włos koło skroni
Srebrzy się — przykra starość niebawem dogoni.....

Próżnom od tej napaści chciał uchronić boku;
Lecz chytry Amor zmusza dotrzymać mu kroku,
Czyż nie on cię wyuczył uciekać odemnie,
I uśmiechliwem oczkiem zerkać potajemnie?
Pożyczył ci uroków i kraśnych Charytek —
Wszystkiego, co masz piękne, słodkie, aż nazbytek. —

On to pierś moją przeszył najostrzejszym grotem —
Zwycięzco, masz za swoje! rzekł, i uciekł potem —
Tak więc miłość na męki wydała mię srodze,
Że z krwawą i otwartą raną w piersiach chodzę;
A to najboleśniejsza rana, że niedano
Ucieszyć się miłością ledwie zawiązaną;
Bo odjeżdżam daleko i to bez mieszkania
Gdzie mię los mój i ukaz królewski wygania.
Reckie Alpy, Adygę i ten most na Inie
Gdzie twój domek — już żegnam — a choć z oczu ginie
Obzieram się na miasto, i tak mi się zdało,
Jakby coś z miejskich wałów: wróć się, wróć! wołało.
Trzyrazym chciał nawrócić dyszlem, i trzy razy
Moją drogę mi wskazał: urząd i rozkazy.

O jakżem nieszczęśliwy! ranny rzucam ciebie;
Kto opatrzy, kto leki poda mi w potrzebie?
Słodki wzrok twój, i miękkie uściśnienie rączki
Mogłoby chore serce wyleczyć z gorączki;
Lecz ciebie i mnie razem los prędszy od burzy
Porywa — i lek żaden szczęścia nieprzydłuży!
Chiron mi niepomoże, ni Machaon zleczy,
Ni sam Delius lekarzy mający w swej pieczy;
Póki ciebie nieujrzę, niewróci mi zdrowie —
O! kiedyż on dzień błogi zeszlą mi bogowie?!
Ciałem stąd precz odchodzę — duszy z tobą zostać —
Za to w głąb moich zmysłów wprzędła się twa postać.

Szczęśliwi — którym miłość bezpieczna wciąż sprzyja,
Bo niepewność w miłości — ta tylko zabija.

Czytaj dalej: Do młodzieży - Jan Dantyszek