Boska komedia - Raj - Pieśń XXXIII

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Na proś­bę św. Ber­nar­da Mat­ka Bo­ska wy­pra­sza u Boga Łaskę, aby Dan­te mógł Go oglą­dać. Po­eta kon­tem­plu­je ta­jem­ni­cę Trój­cy Św. i dwóch na­tur, bo­skiej i ludz­kiej, Chry­stu­sa.



„Dzie­wi­co Mat­ko, Córo swe­go Syna,
Kor­na, a w ta­kiej u anio­łów ce­nie,
Osto­jo, w któ­rej po­kój się po­czy­na;

Ty uzac­ni­łaś ludz­kie przy­ro­dze­nie,
Tak że Stwo­rzy­ciel, zszedł­szy z ma­je­sta­tu,
Nie wzgar­dził wmie­szać się mię­dzy stwo­rze­nie.

W twym ło­nie mi­łość za­pło­nę­ła świa­tu,
A nią roz­grza­ny i wiecz­nym po­ko­jem
Obron­ny wy­rósł pąk cud­ne­go kwia­tu.

Tyś nam jest świa­tła po­łu­dnio­wym zdro­jem,
Ty śmier­tel­ni­kom na po­rze spie­ko­ty
Je­steś na­dziei ży­wią­cym na­po­jem.

Pani, tej je­steś mocy i szczo­dro­ty,
Że kto chcąc Łaski, do cię nie ucie­ka,
Taki bez skrzy­deł waży się na loty.

A tak jest wiel­ka two­ja dla czło­wie­ka,
Któ­ry cię wzy­wa, uczyn­ność i dba­łość,
Że go ra­tu­je, ani proś­by cze­ka.

W to­bie jest zboż­ność i w to­bie wspa­nia­łość,
W to­bie do­bro­ci po­ryw mi­ło­sier­ny,
W to­bie wsze­la­ka stwo­rzeń do­sko­na­łość.

Ten, co od świa­ta naj­głęb­szej cy­ster­ny
Do­tąd, gdzie oczom wid­ne rze­czy wiecz­ne,
Żywo­ta du­chów zwie­dził kraj nie­zmier­ny,

O siły oto bła­ga do­sta­tecz­ne,
Aby mógł zrzu­cić kry­ją­cą za­sło­nę
Tu, gdzie zba­wie­nie znaj­dzie osta­tecz­ne.

Żądzą zja­wie­nia mniej dla sie­bie pło­nę
Niź­li dla nie­go; bła­gam, niech cię wzru­szą
I niech nie będą proś­by moje pło­ne.

Mgły do­cze­sno­ści niech się w nim roz­pró­szą -
To mu u Boga spra­wi twa wy­mo­wa —
I szczyt­na roz­kosz niech bły­śnie przed du­szą.

Jesz­cze cię o to pro­szę, o Kró­lo­wa,
Za któ­rej wolą idzie czyn w po­kło­nie,
Niech po zja­wie­niu zmy­sły swe za­cho­wa.

Stłum na­mięt­no­ści ludz­kie w jego ło­nie;
Patrz, Be­atry­cze śród świę­te­go wia­na
Dla mej po­par­cia proś­by skła­da dło­nie".

Jej dro­gie oczy, ulu­bień­ce Pana,
Utkwio­ne w mów­cę, za­raz znać mi dały,
Że kor­na proś­ba była wy­słu­cha­na.

I znów je zwra­ca do wie­czy­stej Chwa­ły —
Ani się może po­mie­ścić w ro­zu­mie,
By mógł stwo­rze­nia wzrok być taki śmia­ły.

A ja w tej chwi­li już pew­ny, że tu mię
Cel osta­tecz­ny mych tę­sk­not nie mi­nie,
Żar pra­gnień w ser­cu przy­ci­szam i tłu­mię.

Ber­nard uśmiech­nie się do mnie i ski­nie,
Bym pa­trzał w górę, lecz mię już nie wspie­ra
Znak cu­dzy; wła­snym po­pę­dem tak czy­nię.

Bo­wiem źre­ni­ca otwar­ta i szcze­ra
Co­raz się w szczyt­nym świe­tle praw­dy pięk­szy
I co­raz głę­biej w jej ot­chła­nie wzie­ra.

Od owej chwi­li mój wid stał się więk­szy,
Niż ludz­ka mowa po­tra­fi mu spro­stać,
I pa­mięć mdle­je, gro­zy się ulę­kł­szy.

Jak temu, co śniąc, wi­dzi cud­ną po­stać,
Wra­że­nie miłe trwa, choć sen ucie­cze,
Ani w nim inna myśl nie może po­stać,

Tak mnie: z pa­mię­ci mo­jej nad­czło­wie­cze
Pierz­cha­ją mary, a jesz­cze mi rzad­ki
Po­smak do ser­ca z onych wi­dzeń cie­cze.

Słoń­ce od­kształ­ca tak śnie­go­we płat­ki,
Tak po­dmuch wia­tru roz­pra­szał kłąb li­ści,
Gdzie były ryte Sy­bil­skie za­gad­ki.

O szczyt­ne Świa­tło, błysz­czą­ce gwiaź­dzi­ściej
Po­nad po­ję­cie, wspie­raj mię w za­mia­rze,
Niech­że mój ję­zyk coś z mych wi­dzeń zi­ści!

Niech­że ob­fi­cie za­czerp­nę w twym ża­rze:
Je­śli choć jed­na iskra zeń od­pry­śnie,
Dość już ro­do­wi ludz­kie­mu prze­ka­żę.

Je­śli choć nie­co z mo­ich ma­rzeń wy­śnię
I zdo­łam od­dać szu­ka­ny­mi tony,
Już mu twój try­umf po­tęż­nie za­bły­śnie.

Tak w owej chwi­li by­łem po­ra­żo­ny
Żywym pro­mie­niem, iżby mię ośle­pił
Każ­dy blask, co by z in­nej przy­padł stro­ny.

Tu po­mnę ow­szem, iż się mi po­krze­pił
I za­har­to­wał wzrok tak do­sko­na­le,
Żem go bez lęku w Moc naj­wyż­szą wsz­cze­pił.

O hoj­na Łasko, przez któ­rą zu­chwa­le
Ku nie­śmier­tel­nej zbli­żam się po­tę­dze
I wszy­stek się w niej roz­przę­gam i palę!

W jej ło­nie wi­dzę wszyst­kich by­tów przę­dzę:
Ko­cha­nie wią­że jed­no­li­tym splo­tem
To, co od­dziel­nie stoi w świa­ta księ­dze.

Treść i prze­ja­wy rze­czy z ich przy­mio­tem,
Zło­żo­ne ra­zem w ta­kie peł­ne dzi­wo,
Że z mo­jej mowy trud­no są­dzić o tem.

Uni­wer­sal­nych praw wiecz­ne ogni­wo
Mu­sia­łem wi­dzieć, bo wspo­mnie­nie zja­wy
Roz­kosz mi daje nie­prze­pa­mię­tli­wą.

Zbla­dła, jak bled­nie dziś pa­mięć wy­pra­wy
Sprzed wie­lu wie­ków, gdy pierw­sze­go razu
Nep­tun cień wi­dział Ar­go­nau­tów nawy.

Nie­po­ru­szo­ny sta­łem, bez wy­ra­zu,
A myśl sku­pio­na i w je­den Punkt wbi­ta
Za­pa­la­ła się od wi­dzeń ob­ra­zu.

Sko­ro to świa­tło raz du­szy za­świ­ta,
To nie­po­dob­na, gdy się z nim ze­spo­li,
By gdzieś wi­do­kiem in­nym była syta.

Bo­wiem szczę­śli­wość, cel naj­wyż­szy woli,
Tam jest zu­peł­na; co się tam nie wsz­czy­na
I tam nie koń­czy, jest peł­ne nie­do­li.

Ile się na­wet z chwil tych przy­po­mi­na
Pa­mię­ci mo­jej, sło­wem nie po­chwy­cę:
Nie­do­łęż­nym się wy­znam jak dzie­ci­na.

Nie prze­to, by miał kształ­ty wie­lo­li­ce
Ów Blask ogrom­ny, w któ­ry-m pa­trzał bacz­nie,
Gdyż je­den bę­dzie poza lat gra­ni­ce,

Lecz wzrok mój, któ­ry mocy na­brał znacz­nie,
Gdy się tak mie­nię, w isto­cie spo­istej
Wie­lo­kształt ja­kiś roz­po­zna­wać za­cznie.

Oto w głę­bi­nach ma­te­rii przej­rzy­stej
Świa­tła zja­wił się rys Troj­ga Ob­rę­czy,
Rów­nych w ob­wo­dzie, lecz bar­wy tro­istej.

Je­den z dru­gie­go Krąg, jak tę­cza z tę­czy,
Zdał się od­bi­ty, a w trze­cim pa­ła­ło
Jak ogień, któ­ry z dwoj­ga się wy­wnę­trzy.

Sła­bą za­iste mową, nie­uda­łą
Do mo­ich my­śli, te wi­dze­nia mącę
I nie wy­star­cza tu­taj rzec: za mało!

Za­rze­wie wiecz­ne, samo w so­bie tkwią­ce,
Samo-po­jęt­ne, samo-poj­mo­wa­ne,
W tym się po­ję­ciu wła­snym ko­cha­ją­ce!...

Na owym Kole, któ­re, z sie­bie bra­ne,
Zda się pro­mie­niem z pro­mie­nia od­bi­tym,
Te­raz oczy­ma mo­imi przy­sta­nę.

W nim, ale wła­snym ma­lo­wa­ny świ­tem,
Zja­wił się Twa­rzy Człe­czej Wi­ze­ru­nek...
Źre­ni­ce w nie­go wpo­iłem z za­chwy­tem.

Jak geo­me­tra wy­kre­śla ry­su­nek
Na kwa­dra­tu­rę koła i ze­sta­wia
Z nie­upew­nio­nych da­nych swój ra­chu­nek,

Tak mnie zja­wie­nie nowe za­sta­na­wia:
Pod­pa­trzeć chcia­łem, jako się sprzy­mie­rza
Fi­gu­ra z Krę­giem i jak się weń wja­wia.

Lecz nie wy­star­czał lot ziem­skie­go pie­rza...
Wtem grom mię ra­ził; myśl w cudo się grą­ży,
Czu­łem, że wola Jego w nią ude­rza.

Da­lej fan­ta­zja moja nie na­dą­ży.
A już wtó­rzy­ła pra­gnie­niu i woli
Jak koło, któ­re w pa­rze z ko­łem krą­ży,

Mi­łość, co wpra­wia w ruch słoń­ce i gwiaz­dy.

Czy­taj da­lej: 1. Boska komedia - Piekło - Pieśń I – Dante Alighieri