Do mego brata Ludwika

Na pi­smo moje garść ob­ce­go pia­sku,
Na pół­noc wie­le, wie­le rzu­cam my­śli,
Żeby ci po­słać cały świat w ob­raz­ku
I uogól­nić, co się dnio­we kréśli:
To z zie­mi, któ­rą uju­czy­łem gło­ski,
Z one­go pi­sma mało-więk­szej wagi
I z onych my­śli, co, jak atom bo­ski,
Zda­ją się ciem­ne że­gnać sar­ko­fa­gi,
Przez ludz­ki na­łóg glob uto­czę drob­ny
I pusz­czę na świat — niech­by wrzał osob­ny!

Ato­mów wład­cy, ma­rzeń wo­dze ni­kłych,
Z dziel­ni­cy na­szej ciesz­my się i rządź­my!
Nad­zwy­czaj­ne­go wie­le jest u zwy­kłych,
Po­pa­trz­my w nie­bo, tam gór­ny­mi bądź­my,
A ręce w zwy­czaj ujarz­miw­szy — prządź­my!

Na wiel­ką ucztę do gór­ne­go skle­pu,
Mało jest, kto­by wszedł jak El­jasz pro­rok.
Pło­mien­nej osi nie z one­go szcze­pu,
Co wio­sna ro­dzi, zima trze­bi co rok,
Lecz z tego krze­sać, ro­sną­ce­go w ja­sność,
Co Panu wi­nien, że nie może zga­snąć.

Bo nie zgi­nę­ło żad­ne utę­sk­nie­nie,
I żad­na bo­leść nie prze­wia­ła mar­nie,
I ża­den uśmiech bła­hy nie­skoń­cze­nie;
Jest taki anioł, co skrzy­dła­mi gar­nie
I śmiech i bo­leść, i to nie­do­tkli­we
Czło­wie­ka cha­os bie­rze w dłoń, jak żywe.

A dro­ga taka jest na wie­że ży­cia,
Że wie­le szcze­blów idzie co­raz wiot­szych,
Ja­śniej­szych co­raz, prze­zro­czyst­szych, złot­szych,
Jak róż­ne sny są, róż­ne ser­ca bi­cia:
A któ­ry szcze­bel dło­nią wi­tasz chci­wie
I ob­ło­ko­we czu­jesz w nim wi­dzia­dło,
No­ga­mi zdep­czesz, sto­jąc na łu­czy­wie,
Bo już ci skrze­pło, w rzecz się ścię­ło — zbla­dło.

To rze­czy dola — wie­lem wi­dział rze­czy...
Mło­do­ści dola — sny ko­cha­łem ciem­ne;
Z tych jed­ne były mdłe i nie do rze­czy,
Jak kwia­ty — dru­gie, lek­kie i nad­ziem­ne,
O trzon ło­dy­gi wyż­sze kału. Z mle­czy,
Co po urwa­niu per­łą wze­szły bia­łą,
Mnie­ma­łem sło­dycz wy­ssać — jak­że mało!

A jam się otruł... wiesz, że by­łem stru­ty?
(Wspo­mnie­nie rów­ną ma tru­ci­zny siłę).
Co te­raz po­wiem, bę­dzie złe i zgni­łe
I szkie­le­to­we, jako ptak ze­psu­ty,
Co z nie­ba zle­ciał, wietrz­nym zwia­ny słu­pem,
I we mro­wi­sku się prze­wa­la — tru­pem.
............
Z mi­ło­ści szy­dzić, msz­cząc się na uczu­ciu,
Albo teo­ryj kil­ka zim­nych zło­żyć,
Jak kil­ka gła­zów na boż­ni­cę Psu­ciu,
I mło­de ser­ca zię­bić lub ubo­żyć;
To jesz­cze ko­chać, jesz­cze być za­lot­nym!
A cze­mu nie chciał bo­ski ogień słu­żyć,
Sta­rać się iskrą lub pło­my­kiem błot­nym
W nie­wia­do­mo­ści ciem­nych dróg prze­dłu­żyć —

Lecz być we­so­łym, ile lu­dziom wol­no,
I tyle smut­nym, ile lu­dzie mu­szą;
I wi­dzieć ja­sno, jak te różę po­lną
Dla kil­ku kło­sów nie­obacz­nie kru­szą,
I jesz­cze mnie­mać, wie­rzyć, że tak mu­szą...

(Do świa­ta, któ­ry-ć obie­ca­łem stwo­rzyć,
Był pia­sek li­stu, myśl i prze­strzeń dro­gi,
Lecz mó­gł­żem są­dzić, że łzę trze­ba wło­żyć
Dla praw­dzi­wo­ści bytu czy prze­stro­gi?)

Mó­wio­no do mnie: «Szczę­ście na tym świe­cie
Wte­dy jest tyl­ko, gdy nie­szczę­ścia ni­éma».
Od­po­wie­dzia­łem: «Czem­że słoń­ce w le­cie,
Co otwar­te­mi pa­trzy w świat oczy­ma?
Czy to jest doba, kie­dy cie­niu ni­éma?»
Mó­wio­no do mnie, acz in­ne­mi sło­wy,
Że z za­po­mnie­nia byt po­wsta­je nowy.
O słod­ki by­cie! W szczę­ścia nie­pa­mię­ci
Kie­dy się to­bie przy­pa­tru­ję bli­żej,
Ty — bez uczu­cia, wol­ny trosk i chę­ci —
Zda­jesz się wsze­go czło­wie­czeń­stwa wy­żej.

Je­że­li je­steś — je­śli czu­wasz?... By­cie!
Co ani zba­wić ani umiesz zdra­dzić,
Dla­te­goś sta­nął na do­świad­czeń szczy­cie,
By nie umie­rać z nami, ale ra­dzić.
Prze­klę­te rady!...

 Jesz­cze, jesz­cze — może
I na tej zie­mi, choć jest kału ste­kiem,
Znaj­dzie się kil­ka rze­czy wiel­kich: mo­rze,
I to, co mę­dr­cy na­zy­wa­ją wie­kiem,
I pą­czek róży, wresz­cie grób, a przed nim
Wszyst­ko, co śmiesz­ném zo­wią i po­wsze­dni­ém,
I to, co wiel­kie nosi imię, wszyst­ko!
I cała zie­mia wiel­ką jest ar­tyst­ką.

Ar­ty­zmu zie­mi by­łem zwo­len­ni­kiem,
Na wiel­kie mo­rze i dziś pa­trzeć lu­bię,
Na pą­czek róży tak­że, lubo z ni­kim,
I w do­cze­sno­ści się pi­ja­nej gu­bię,
Nie śmie­jąc wie­kiem na­zwać i osą­dzić,
Że taki ogrom cza­su moż­na błą­dzić.

A w gro­bie moim wi­dzę po­do­bień­stwa...
Bo jak­że mało bę­dzie ze mnie: po­piół,
Ni to ra­do­ści go­dła, ni mę­czeń­stwa,
Ni tego sło­wa nad gro­bow­cem: «do­piął!»
Ni róży po­lnej, — nic, krom jed­nej z wie­la
Ta­jem­nic Pań­skich zna­ku Zba­wi­cie­la.

Lu­dwi­ku, to­bie zwy­kłem był spo­wia­dać
Nie­do­koń­czo­nych mar ogrom­ne dzie­je.
Wi­dzia­łeś skrzy­dła — przy­szło mi upa­dać,
Lecz jesz­cze upaść nie jest czas — i dnie­je —
I wi­dzę ob­łok z ru­nem bar­dzo bia­łém;
Je­że­li ten jest, bra­cie, będę sta­łym.

Jak mało rze­czy pew­nych jest na zie­mi!
Na każ­dą sło­dycz moż­na rzu­cić pro­chy,
Na bo­leść trud­niej, lecz się złą­czy z nie­mi.
Obie­dwie córy z jed­nej­że ma­co­chy,
I obie ku nam lecą z uści­śnie­niem,
Jak po­kre­wień­stwo — czem? Nie­zro­zu­mie­niem.

A jed­nak zie­mi kląć nie będę wcze­śnie,
Sta­nę się dla niej, czem się dla mnie sta­ła;
Nie je­stem du­chem, więc się cza­sem we­śnię
I kil­ka mo­ich dni od­ro­bię z cia­ła,
Z umie­jęt­no­ści tak kosz­tow­nej, tru­du,
Co lu­dziom wscho­dzi, kwit­nie mimo ludu.

Że w rze­czach, któ­re czło­wiek przed­się­bie­rze,
Jest pew­na cząst­ka, pew­ny cień wła­sno­ści,
To moją bę­dzie myśl o zga­słem «wie­rzę»;
Bo od­wyk­ną­łem w szczę­ście mieć uf­no­ści,
Bo z wia­rą w je­sień, tem pół­no­cy go­dłem,
Na każ­dy li­stek pa­trzę... Bo się zwio­dłem!

Co to­bie po­wiem i co wła­śnie pi­szę,
Co ukle­co­nym zo­wię sfer ob­ro­tem.
To jesz­cze star­czy na czas, nim usły­szę
Anio­ła, wiel­kim mó­wią­ce­go grzmo­tem.
I dnie opusz­czać będę, jak kla­wi­sze,
Kie­dy je smut­ny do­tknął z na­wyk­nie­nia,
A nie śmie ci­szy zbu­dzić — i — cier­pie­nia.

Czy­taj da­lej: Moja piosnka [II] – Cyprian Kamil Norwid