Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Świt


Vincent

Rekomendowane odpowiedzi

Świt


Wyjrzałem za okno i zobaczyłem wodę unoszącą się w powietrzu. Setki tysięcy małych kropli wypełniło przestworza tańcząc na wietrze. Wirowały, unosiły się i spadały jakby chciały zwiedzić jak najwięcej zanim uderzą o ziemię. We wszechogarniającej ciszy żeglowały ponad dachami domów, w których ludzie wciąż smacznie spali. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz noc opuściła tę część planety śpiesząc się by rozsunąć mroczną kotarę nad resztą świata. Nastał bezdzień wymieszany z beznocą. Na jeden moment zegary w pobliskich domach zawahały się, nie wiedząc czy aby na pewno dobrze chodzą, czy nie powinny się cofnąć o kilka minut, albo może przyspieszyć choć odrobinę. Czas boi się, że przez ten jeden moment nie ma władzy, nie mija, nie upływa – stoi. Właśnie ta jedna, nieuchwytna dla ludzi chwila wahania zegarów pozwoliła Planecie ożyć. Krople już nie wirowały bezsilnie na wietrze, teraz każda z nich, świadoma własnego lotu wzbiła się ku niebu. Wszystkie razem, jak ławica tysięcy malutkich rybek, uniosły się na przekór grawitacji. Wiatr już nie dął bezmyślnie lecz zaczął skręcać, zawracać, wywijać bajeczne figury w powietrzu. Przez moment mógł wreszcie nacieszyć się z istoty tego czym jest, mógł uwolnić się od odwiecznych praw Ziemi i roześmiać się figlując wysoko nad powierzchnią planety. Chmury przestały płakać i pędzić na złamanie karku przez nieboskłon. Teraz każda z nich odetchnęła na moment, przeciągnęła się i zatrzymała. Błogi bezruch chmur sprawił, że okoliczne drzewa zadarły w górę rozczapierzone konary. Każde z nich marzyło o tym by zanurzyć weń liście, wysmarować się obłokiem jak czekoladą. Leniwe olbrzymy jakby zgadując o czym myślą drzewa, schyliły się na moment tak nisko, że czubki najwyższych gałęzi zatopiły się w ich puszystej powłoce łaskocząc je, aż w powietrzu rozległ się cichutki chmurzy chichot. Ptaki szybujące w powietrzu nareszcie mogły przestać machać skrzydłami. Porwane do tańca przez wiatr dały się prowadzić, zabrać wysoko, wyżej niż kiedykolwiek, ponad horyzont. Setki tysięcy kropli deszczu, które postanowiły szturmować niebiosa, nagle zatrzymało się przeszyte rozkoszną ideą utworzenia szybującego oceanu. Kropla za kroplą, zaczęły przytulać się do siebie, jakby dopiero teraz zrozumiały swój wspólny los i braterstwo. Gromadziły się, każda chciała wyściskać się z każdą, powodowana nagłym przypływem zrozumienia kroplego dziedzictwa. Wspólnie postanowiły na nowo połączyć się, wspominając czasy przynależności do mórz i oceanów. Znów stanowiły całość, niepodzielny organizm, odwieczny byt wody, lecz najniezwyklejszy z niezwykłych, gdyż szybujący w powietrzu. Świat wydał donośny jęk zachwytu i westchnienie tak błogiej rozkoszy, że nawet odległe gwiazdy zamigotały z uciechy widząc niepohamowaną radość tryskającą tak wysoko, że nawet one, gwiazdy, mogły na moment zamknąć swe wszechwidzące oczy i poddać się ekstatycznemu uniesieniu bezczasu.
Zegary znów ruszyły. Miały wrażenie, że nikt nie zauważył ich upokarzającego wahania. Jeden z nich, stojący na oknie w kuchni jednego z domów, niewinnie odwrócił się by zerknąć czy aby wszystko jest tak jak powinno. Przez ułamek własnej wskazówki wydało mu się, że widzi ocean zamiast nieba, że na wietrze tańczą ptaki, a drzewa wysmarowane są chmurami jak czekoladą. „To tylko stres” – pomyślał zegar. Stwierdził, że to wszystko przez ten ciągły pośpiech. Zmierzył zegarzy puls tak jak to zegary tylko potrafią i doszedł do wniosku, że faktycznie powinien trochę zwolnić. Uspokoił się i wyciszył. Teraz jego wskazówki przesuwały się nieco wolniej, a on sam odczuł ulgę. Dla pewności rzucił jeszcze raz najkrótszą wskazówką za okno. Wszystko w normie, żadnych zwidów, może spokojnie chodzić dalej.
Miał rację, przynajmniej po części. Krople faktycznie znów rozpierzchły się w powietrzu pokornie poddając się grawitacji. Wiatr wiał i dął bezmyślny jak zawsze. Ptaki także machały skrzydłami jak to miały we zwyczaju od zarania dziejów. Chmury wznowiły wędrówkę po niebie, a drzewa opuściły gałęzie. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie Słońca, a zaraz za nimi ono samo wspięło się po nieboskłonie, niepewne, zaspane, trochę jeszcze przyćmione. Jak zwykle upewniało się, czy jego promienie dotarły do wnętrz domów, wypełniły sypialnie i zmiotły ostatnie kurze nocy z kuchennych stołów. Budząca się gwiazda wspięła się po chmurach jak po drabinie, aż w końcu rozpędzona tą wspinaczką mogła samodzielnie unosić się leniwie po niebie.
W okolicznych domach ludzie zaczęli budzić się ze snu. Przecierali oczy usiłując wygrzebać się ze skotłowanej pościeli. Niektórzy klepali wrzeszczące w niebogłosy budziki, które darły się jak dzieci wybudzone ze słodkich marzeń sennych. Poranna rutyna wypełniła mieszkania. Nie wszyscy jednak spali tej nocy.
Odwróciłem się od okna i nieprzytomnym krokiem przeszedłem przez pokój. Minąłem łazienkę, poznałem po plakietce na drzwiach. Chwiejąc się i macając ścianę zszedłem na dół. Potknąłem się o but, zaplątałem w jakimś kocu i nadepnąłem na coś zielonego. Potrąciłem zwisającą żarówkę i skierowałem się do szafy. Wziąłem kurtkę, nałożyłem buty i nacisnąłem klamkę drzwi wyjściowych. Zamknięte. Nieprzytomny wyszedłem na balkon.
Chyba za dużo wypiłem, bo przecież wcale przed momentem w powietrzu nie wisiał ocean. No a ptaki wcale nie tańczyły, a drzewa nie były pokryte chmurami jak czekoladą! Zdecydowanie za dużo wypiłem.
Już miałem z powrotem schować się do mieszkania, gdy coś spadło mi na rękę, jakaś biaława, gęsta ciecz. Podniosłem głowę i zobaczyłem, nad sobą gałąź pobliskiego drzewa. „Nigdy przedtem nie zauważyłem jej. Skąd nad moim balkonem nagle ta gałąź?” Spojrzałem na rękę i dziwną substancję. Niewiele myśląc dotknąłem palcem białawej mazi i w przypływie niezrozumiałego impulsu oblizałem go. „Hmmm smakuje jak…. biała czekolada. A więc to tak. Zawsze zastanawiałem się skąd się bierze biała czekolada. Ale jak oni ją stamtąd zdejmują? Pewnie gdzieś daleko stąd rosną drzewa tak wysokie, że sięgają chmur, potem ścina je się i gotowe! Biała czekolada. A ja tak lubię białą… aaaahh. Jestem taki zmęczony, taki…. śpiący…”
Krokiem lunatyka wdrapałem się po schodach i dotarłszy do pokoju padłem na łóżko.
„Biała czekolada…. Mmm pyszna… jutro pójdę po więcej… jutro, na razie pójdę spać, będzie mi się śniła biała czekolada… biała… cze..ko..laaaaa..da…”
Śpij. O nic się nie martw. Odpocznij. Jak wstaniesz, nie będziesz pamiętał czekolady. Tak będzie lepiej. Wszystko ma swój czas. Wszystko. Nigdy nie widziałeś oceanu kropel, tańca ptaków ani białej czekolady. Jak odliczę do trzech obudzisz się i o niczym nie będziesz pamiętał. Raz. Dwa. Trzy.
Drrrrrrr!!! „Cholerny budzik!” Klepnąłem jarmolący mechanizm i poszedłem spać dalej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witaj Vincent! Pozwolisz, że się wtrącę:;"Setki tysięcy kropli...nagle zatrzymały się..." U Ciebie jest: "zatrzymało się":) Brakuje wielu przecinków w zdaniach złożonych. Blisko siebie są neologizmy: "chmurzy" i "zegarzy". Jeden z nich przerobiłabym na bardziej tradycyjny: "chmurowy" na przykład. " Potem ścina je się"... popraw na: "potem się je ścina". Poza tym - bardzo ładnie, refleksyjnie, poetycko. Brawo. Pozdrawiam, Para

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...