Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Vincent

Użytkownicy
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Vincent

  1. Popołudnie Dlaczego na niebie zawisła gnijąca pomarańcza? No przecież widzę, że tam jest. Opluła moje okno resztką zjełczałego soku. Część ciągle jeszcze po nim spływa, gęsta, słodka wydzielina. Trochę dostało się do środka, ochlapało mnie, wpadło do oczu. Jestem lepki, przykleiłem się do fotela. Staram się wstać, lecz sok zmienił się w ciągnącą się maź i uwięził mnie. Nie mogę oderwać dłoni od podbródka, stóp od podłogi, a powieki prawego oka zespoliły się, jakby zrosły się jedna z drugą. Podłogowe osy i kredensowe szerszenie bezszelestnie zerwały się poczuwszy woń zepsutej posoki owocu. Tabunami przysiadły na mojej głowie, wkręciły się we włosy jak nietoperze. Zagnieździły się tam i pożywiły martwą tkanką okraszoną pomarańczą. Zaczęły się przepoczwarzać. Moja głowa stała się ich gniazdem. Dorosłe owady domowe zaprotestowały przeciw utartym ścieżkom natury – pogardziły dojrzałością, zapragnęły być znów młode, jędrne, bez żadnych trosk poza tym by zaspokoić wieczny głód. Czerwie poczęły mnie toczyć. Czuję poetyckie uniesienie, jak podmiot liryczny wierszy Baudelaire’a. Udało się. Wstałem. Niewątpliwy liryzm momentu dodał mi sił. Zacząłem chodzić po domu, przemierzać wyznaczone szklaki rodzinnego dziedzictwa. Podążam za strzałkami. W lewo, w prawo, w lewo, prosto. Dotarłem. Biorę jedną z ulotek rozłożonych na blacie. Czytam – „Kuchnia: tu się posilisz i zaspokoisz pragnienie. Uwaga! Brak bieżącej wody.” Również kuchenne rury opuściły moje mieszkanie. Zastanawiam się jak daleko się udały, zatraciły sens swojego istnienia, niechybnie zgubią się w gąszczu kanalizacji nikomu już niepotrzebne. Ucieczka to nie jest wyjście. Wedle tego co mówi mini-przewodnik warto zajrzeć do lodówki. To muszą być te drzwi na lewo. Chwyciłem za klamkę, ciągnę. Nic. Jeszcze raz zaglądam do przewodnika. „Otwarte tylko w godzinach posiłków.” Główna atrakcja nieczynna. Co jeszcze ciekawego znajduje się w „kuchni”? Sklep z pamiątkami! Kolorowe figurki o geometrycznych kształtach nęcą by je nabyć. Poustawiane na półeczkach, posegregowane zgodnie z rodzajem materiału, z którego je wykonano wabią potencjalnych klientów. Ale ja nie chcę tych trefnych bibelotów. Nie chcę! To moja kuchnia! Wszystko w tym domu jest moje. Wszystko. Koniec z tym czarnym handlem za moimi plecami, czas bym przejął władzę i zaprowadził porządek! Podszedłem do sprzedawczyni pamiątek. Wielka, spasiona matrona wlepiła we mnie puste, żółte ślepia. „Choćby miało dojść do rękoczynów, zamknę Twój nielegalny interes!” Chwyciłem leżący koło niej na półce przedmiot z plakietką „Naostrz mnie” i wściekłym ruchem zatopiłem go w napiętym brzuchu handlarki. Z rany trysnął biały pył oślepiając mnie na moment. Zamachnąłem się jeszcze raz by dobić przeciwnika, lecz zaczepiłem o coś ręką. To ochrona przekupy dopadła mnie, zajadle okładając po głowie swoimi metalowymi ciałami. Niczym kamikadze rzuciła się mnie szklana straż przyboczna handlary, rozpryskując się na podłodze i szpikując mnie sobą, wgryzając się w miękkie części ciała. Gdy wreszcie opadła zasłona z babiej juchy mogłem ogarnąć ogrom zniszczeń. Pobojowisko zasłane było trupami pokonanych, gdzieniegdzie konający rzucali w mą stronę oskarżycielskie spojrzenia. Przywódczyni kuchennego motłochu dogorywała w ciszy na swojej półce. Pogarda w jedynym ocalałym oku zmroziła mnie. Zabiłem ich. Zabiłem ich wszystkich. Jestem potworem. Podniosłem ryk jak dziki zwierz i pognałem przed siebie. Potknąłem się, upałem. Zaryłem głową w okno. Nie, to nie okno, to gotycki witraż. Najcudowniejszy jaki widziałem. Ale zaraz, zaraz, on żyje! Postacie maszerują, to się pojawiają, to znikają. Zabierzcie mnie ze sobą. Nie chcę być sam… Jak długo to będzie się ciągnąć. Jak długo będę intruzem we własnym domu. Walam się po mieszkaniu jak puste pudełko po soku pomarańczowym. Wojuję ze szklanymi wiatrakami, zgubiłem się w labiryncie o dębowych drzwiach i witrażach zamiast okien. Duszę się tu. Z każdą chwilą powietrze ucieka z mieszkania. Czuję to, czuję, że świat zasysa tlen z mojego salonu, z kuchni, z pokoju. Boję się otworzyć okno, bo resztka tlenu z moich własnych płuc rozedrze mnie na strzępy byle tylko uciec na zewnątrz. Zostałem ostatnim samurajem, prowadzącym wojnę na śmierć i życie ze sprzętem kuchennym. Ale brakuje mi już sił do walki. Chciałbym odpocząć od tych ciągłych wojaży, zasadzek, całej tej kuriozalnej partyzantki. Poczekam aż zapadnie zmrok. Wtedy postaram się znaleźć bezpieczne schronienie. Jeszcze nie wiem gdzie dokładnie, możliwe, że będę musiał spędzić tę noc w łazience na dole. Wyprawa po schodach po ciemku jest bardzo niebezpieczna, a światło może ściągnąć na mnie uwagę nocnych wędrowców. Mam tylko nadzieję, że kot mnie wpuści. Z tym bywa różnie, nie jesteśmy sojusznikami, raczej po prostu współegzystujemy, nie mogę więc wejść na jego terytorium bez wyraźnego powodu. Co za ironia, mój los zależy od kota. Póki co siedzę na podłodze pod witrażem. Szalona pomarańcza dogorywa w oddali trwoniąc swoje soki na dachach okolicznych domów. Postacie na witrażu powoli nieruchomieją. Jedna z nich, młoda dziewczyna o skórze koloru piasku spojrzała na mnie, uśmiechnęła się nieśmiało i wyciągnęła ku mnie rękę. Trzymała w niej pomarańczę. Z kamienną miną na twarzy pokręciłem głową. Dziewczyna nie zniechęciła się moją odmową, podeszła do framugi witraża i wyciągnęła rękę w kierunku klamki. „Nie, nie naciskaj, otwierając witraż skażesz mnie na śmierć.” Ona jakby na moment się zawahała, lecz z pewnym zacięciem na twarzy nacisnęła w końcu klamkę. Ta nawet nie drgnęła. Zaskoczona dziewczyna upuściła pomarańczę i teraz naparła obiema rękami. Wydawało się, ze klamka ugnie się, lecz tak się nie stało. Reszta postaci z witraża już prawie znieruchomiała. Tylko ta jedna jeszcze siłowała się z dźwignią, która ani na odrobinę nie ustąpiła. Po chwili i ona stężała, ostatkiem ruchu wbiła we mnie swoje piaskowe oczy z niemym pytaniem rysującym się na zszokowanej twarzy. „Zabrakło Ci sił? Wiem, ja również nie raz starałem się go otworzyć. Tak po prostu, szarpnąć klamkę i już. Problem polega na tym, że i mnie sił zabrakło. Zbyt długo zamknięte okno po jakimś czasie nie daje się już otworzyć. Staje się w witrażem, a wtedy żadna siła nie jest w stanie go otworzyć.” Po chwili klamka odpadła.
  2. Ależ doceniam Twoje słowa, tyle tylko, że miałem nadzieję na coś bardziej finezyjnego i angażującego niż "poetyckie" - oczywiście jeśli moje opowiadanie cokolwiek sobą prezentuje.
  3. Jak to brzmi: "chmurowy chichot"? Co to w ogóle za wyraz? Szkoda, że tylko literówki dostrzegłaś w moim opowiadaniu - zasadniczo nie stanowiło to celu jego stworzenia. Vincent
  4. Świt Wyjrzałem za okno i zobaczyłem wodę unoszącą się w powietrzu. Setki tysięcy małych kropli wypełniło przestworza tańcząc na wietrze. Wirowały, unosiły się i spadały jakby chciały zwiedzić jak najwięcej zanim uderzą o ziemię. We wszechogarniającej ciszy żeglowały ponad dachami domów, w których ludzie wciąż smacznie spali. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz noc opuściła tę część planety śpiesząc się by rozsunąć mroczną kotarę nad resztą świata. Nastał bezdzień wymieszany z beznocą. Na jeden moment zegary w pobliskich domach zawahały się, nie wiedząc czy aby na pewno dobrze chodzą, czy nie powinny się cofnąć o kilka minut, albo może przyspieszyć choć odrobinę. Czas boi się, że przez ten jeden moment nie ma władzy, nie mija, nie upływa – stoi. Właśnie ta jedna, nieuchwytna dla ludzi chwila wahania zegarów pozwoliła Planecie ożyć. Krople już nie wirowały bezsilnie na wietrze, teraz każda z nich, świadoma własnego lotu wzbiła się ku niebu. Wszystkie razem, jak ławica tysięcy malutkich rybek, uniosły się na przekór grawitacji. Wiatr już nie dął bezmyślnie lecz zaczął skręcać, zawracać, wywijać bajeczne figury w powietrzu. Przez moment mógł wreszcie nacieszyć się z istoty tego czym jest, mógł uwolnić się od odwiecznych praw Ziemi i roześmiać się figlując wysoko nad powierzchnią planety. Chmury przestały płakać i pędzić na złamanie karku przez nieboskłon. Teraz każda z nich odetchnęła na moment, przeciągnęła się i zatrzymała. Błogi bezruch chmur sprawił, że okoliczne drzewa zadarły w górę rozczapierzone konary. Każde z nich marzyło o tym by zanurzyć weń liście, wysmarować się obłokiem jak czekoladą. Leniwe olbrzymy jakby zgadując o czym myślą drzewa, schyliły się na moment tak nisko, że czubki najwyższych gałęzi zatopiły się w ich puszystej powłoce łaskocząc je, aż w powietrzu rozległ się cichutki chmurzy chichot. Ptaki szybujące w powietrzu nareszcie mogły przestać machać skrzydłami. Porwane do tańca przez wiatr dały się prowadzić, zabrać wysoko, wyżej niż kiedykolwiek, ponad horyzont. Setki tysięcy kropli deszczu, które postanowiły szturmować niebiosa, nagle zatrzymało się przeszyte rozkoszną ideą utworzenia szybującego oceanu. Kropla za kroplą, zaczęły przytulać się do siebie, jakby dopiero teraz zrozumiały swój wspólny los i braterstwo. Gromadziły się, każda chciała wyściskać się z każdą, powodowana nagłym przypływem zrozumienia kroplego dziedzictwa. Wspólnie postanowiły na nowo połączyć się, wspominając czasy przynależności do mórz i oceanów. Znów stanowiły całość, niepodzielny organizm, odwieczny byt wody, lecz najniezwyklejszy z niezwykłych, gdyż szybujący w powietrzu. Świat wydał donośny jęk zachwytu i westchnienie tak błogiej rozkoszy, że nawet odległe gwiazdy zamigotały z uciechy widząc niepohamowaną radość tryskającą tak wysoko, że nawet one, gwiazdy, mogły na moment zamknąć swe wszechwidzące oczy i poddać się ekstatycznemu uniesieniu bezczasu. Zegary znów ruszyły. Miały wrażenie, że nikt nie zauważył ich upokarzającego wahania. Jeden z nich, stojący na oknie w kuchni jednego z domów, niewinnie odwrócił się by zerknąć czy aby wszystko jest tak jak powinno. Przez ułamek własnej wskazówki wydało mu się, że widzi ocean zamiast nieba, że na wietrze tańczą ptaki, a drzewa wysmarowane są chmurami jak czekoladą. „To tylko stres” – pomyślał zegar. Stwierdził, że to wszystko przez ten ciągły pośpiech. Zmierzył zegarzy puls tak jak to zegary tylko potrafią i doszedł do wniosku, że faktycznie powinien trochę zwolnić. Uspokoił się i wyciszył. Teraz jego wskazówki przesuwały się nieco wolniej, a on sam odczuł ulgę. Dla pewności rzucił jeszcze raz najkrótszą wskazówką za okno. Wszystko w normie, żadnych zwidów, może spokojnie chodzić dalej. Miał rację, przynajmniej po części. Krople faktycznie znów rozpierzchły się w powietrzu pokornie poddając się grawitacji. Wiatr wiał i dął bezmyślny jak zawsze. Ptaki także machały skrzydłami jak to miały we zwyczaju od zarania dziejów. Chmury wznowiły wędrówkę po niebie, a drzewa opuściły gałęzie. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie Słońca, a zaraz za nimi ono samo wspięło się po nieboskłonie, niepewne, zaspane, trochę jeszcze przyćmione. Jak zwykle upewniało się, czy jego promienie dotarły do wnętrz domów, wypełniły sypialnie i zmiotły ostatnie kurze nocy z kuchennych stołów. Budząca się gwiazda wspięła się po chmurach jak po drabinie, aż w końcu rozpędzona tą wspinaczką mogła samodzielnie unosić się leniwie po niebie. W okolicznych domach ludzie zaczęli budzić się ze snu. Przecierali oczy usiłując wygrzebać się ze skotłowanej pościeli. Niektórzy klepali wrzeszczące w niebogłosy budziki, które darły się jak dzieci wybudzone ze słodkich marzeń sennych. Poranna rutyna wypełniła mieszkania. Nie wszyscy jednak spali tej nocy. Odwróciłem się od okna i nieprzytomnym krokiem przeszedłem przez pokój. Minąłem łazienkę, poznałem po plakietce na drzwiach. Chwiejąc się i macając ścianę zszedłem na dół. Potknąłem się o but, zaplątałem w jakimś kocu i nadepnąłem na coś zielonego. Potrąciłem zwisającą żarówkę i skierowałem się do szafy. Wziąłem kurtkę, nałożyłem buty i nacisnąłem klamkę drzwi wyjściowych. Zamknięte. Nieprzytomny wyszedłem na balkon. Chyba za dużo wypiłem, bo przecież wcale przed momentem w powietrzu nie wisiał ocean. No a ptaki wcale nie tańczyły, a drzewa nie były pokryte chmurami jak czekoladą! Zdecydowanie za dużo wypiłem. Już miałem z powrotem schować się do mieszkania, gdy coś spadło mi na rękę, jakaś biaława, gęsta ciecz. Podniosłem głowę i zobaczyłem, nad sobą gałąź pobliskiego drzewa. „Nigdy przedtem nie zauważyłem jej. Skąd nad moim balkonem nagle ta gałąź?” Spojrzałem na rękę i dziwną substancję. Niewiele myśląc dotknąłem palcem białawej mazi i w przypływie niezrozumiałego impulsu oblizałem go. „Hmmm smakuje jak…. biała czekolada. A więc to tak. Zawsze zastanawiałem się skąd się bierze biała czekolada. Ale jak oni ją stamtąd zdejmują? Pewnie gdzieś daleko stąd rosną drzewa tak wysokie, że sięgają chmur, potem ścina je się i gotowe! Biała czekolada. A ja tak lubię białą… aaaahh. Jestem taki zmęczony, taki…. śpiący…” Krokiem lunatyka wdrapałem się po schodach i dotarłszy do pokoju padłem na łóżko. „Biała czekolada…. Mmm pyszna… jutro pójdę po więcej… jutro, na razie pójdę spać, będzie mi się śniła biała czekolada… biała… cze..ko..laaaaa..da…” Śpij. O nic się nie martw. Odpocznij. Jak wstaniesz, nie będziesz pamiętał czekolady. Tak będzie lepiej. Wszystko ma swój czas. Wszystko. Nigdy nie widziałeś oceanu kropel, tańca ptaków ani białej czekolady. Jak odliczę do trzech obudzisz się i o niczym nie będziesz pamiętał. Raz. Dwa. Trzy. Drrrrrrr!!! „Cholerny budzik!” Klepnąłem jarmolący mechanizm i poszedłem spać dalej.
  5. To nie miał być początek powieści - napisałem to rano - wyrzuciłem z siebie to co we mnie w danym momencie zalegało. Z resztą to samo zrobiłem pisząc 3 wiersze wrzucone w debiuty. Zaraz wrzucę resztę opowiadań, każde pisane o tytułowej porze.
  6. Poranek Stój! Nie, nie zatrzymam się! Nie złapiesz mnie! Biegnę, byle szybciej, szybciej. Dopada mnie. Skaczę. Otwieram oczy. To tylko sen. Zamykam je powrotem. Jak duża jest szansa, że gdy mocno się skoncentruję sen powróci i będę spadał dalej? Ktoś nazwałby mnie pomyleńcem. „Chcesz się zabić we śnie?” Nie rozumie mnie. Może jak raz zabiję się we śnie, to czar pryśnie, złamię odwieczną pieczęć marzeń sennych i odnajdę spokój. Dlaczego nigdy nie uderzamy o ziemię, zawsze budzimy się tuż przed tym upragnionym zderzeniem z przeznaczonym nam dnem? Nie udaje mi się. Sen nie chce wrócić. Psotny umysł postanowił teraz zmierzyć się z porankiem, któremu z kolei zachciało się nawiedzić półmrok mego siedliska. Nigdy nie zaznam spokoju. Bezlitosne promyki Słońca gwałtem wdzierają się pod powieki bezczeszcząc moje wnętrze, wlewając się w żyły. Nieświadome serce bije dalej, przenosząc pasożyta w najodleglejsze zakamarki ciała budząc każdą komórkę z osobna. Znów otwieram oczy. Słyszę tykanie zegara w przedpokoju. Tyk, tyk, tyk… Oto namacalny dowód istnienia tego wichrzyciela – Czasu. Gdybyśmy nie mierzyli Jego upływu, On i tak dałby o sobie znać: wyżłobiłby bruzdy na naszych czołach, odcisnąłby dłoń na zmęczonej skórze. Czekanie to zatem składanie hołdu Czasowi. Leżę w łóżku i czekam. Jestem akolitą tego momentu, wyznawcą Upływu i prorokiem Przemijania. Po złożeniu ofiary z minut podnoszę się. Nastała kolej na złożenie ofiary kolejnemu bytowi. Padam na kolana i modlę się oczy skierowawszy ku oknu w nadziei na nawiązanie lepszego kontaktu. Parę regułek, kilka słów od siebie i gotowe. Kolejny byt zaspokojony. Swoją drogą powinienem chyba od razu przeprosić za grzechy, które z pewnością dzisiaj popełnię. To akurat mój przywilej. Grzeszyć i przepraszać za grzechy. Czuję się jak księgowy podliczający słupki liczb, starający się ogarnąć hordę zer i jedynek, watahę cyfr takich jak pięć czy dziewięć. Grzech za grzechem ustawia się w kolejkę, równiuteńko, bez oporu, każdy przecież pragnie być zaliczony na moje konto. Bogacę się, dzień za dniem staję się magnatem grzechu, sułtanem z haremem cyferek już to starych i przetartych, już młodszych, świeżuteńkich. Zakończyłem rachunki. Kasa zamknięta. Bez odbioru. Poczekaj! Byłbym zapomniał. Mam jeszcze jedną sprawę do Ciebie. Wybacz mi Ojcze bo zgrzeszyłem. Myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Ale to nie moja wina. Co rano karmię obojętne oko boże tą spowiedzią, której elementy nie są niczym więcej jak szkolną regułką. Dlaczego nie uczyli nas w szkole regułki sumienia? Może gdyby wpoili mi, że sumienie nie odgrywa większej roli w życiu duszy, byłbym w stanie żałować. Grzech. Naczelna jednostka miary naszej plugawości, liczona w gramach na sekundę i centymetrach sześciennych niczym klocek lego. Miałem kiedyś skrzynkę z zabawkami, wśród których klocki lego walały się bez ładu i składu. Małe, grzeszne dzieci producentów zabawek, nieświadome swego przeznaczenia bardziej niż każdy inny plastikowy mieszkaniec mojej skrzynki. Z wielu klocków można zbudować wiele majestatycznych budowli w skali tworzenia małego chłopca. Czy moje życie oglądane z góry też wydaje się Bogu majestatyczną budowlą z klocków lego, której czubek nieuchronnie mierzy w pierś Stwórcy? Grzeszę więc jestem – oto moja maksyma. Spowiedź traktuję jak codzienną dawkę emocji przebywania sam na sam z Milczącym, która ładuje moje ledwo dyszące baterie każdego ranka, a której zbawienny wpływ kołysze mnie do rzeczywistości swym owocem. Ewa podała owoc Adamowi i oboje pogrążyli się w otchłani spaczenia. Dzień za dniem kroczę ich śladem karmiąc me członki soczystym owocem porannego rozrachunku ze Stwórcą. Czyż moja rodzina nie byłaby dumna wiedząc, że się nawróciłem? Oto syn marnotrawny zarzuca na siebie okowy katolickiego blasku odkupienia, siorbiąc słowa Milczącego, zagryzając je codziennym wypiekiem swych poczynań, popijając zgrabną regułką o subtelnej nucie goryczy. Niekończący się korowód filozoficzno-etycznych wynurzeń powoduje, że popadam w marazm, więc zwlekam się z łóżka i wdziewam parę szmat z podłogi, jeszcze ciepłych po wczorajszych igraszkach. Kieruję się do łazienki, mimo iż drogę znam dość nieźle, to każdy krok nosi w sobie wahanie i niepewność, czy miejsce do którego zmierzam zechce otworzyć przede mną swe wrota z białej sklejki. „Wstęp tylko dla personelu” – czytam. Co za dureń przykleja taką nalepkę na drzwiach swego własnego kibla. Nieważne, przecież i tak tożsamość owego jegomościa nie owiana jest tajemnicą. Jako naczelny personelu własnej chałupy przekraczam próg świadomości mego wychodka, wypuszczając wędrowny rój much wynajmujący łazienkę jako czterogwiazdkowy pokój z barem samoobsługowym w postaci mego kota. Kot zatwardziale pobiera opłaty od każdej ze swych nocnych oblubienic ignorując przy tym mnie, personel domu owadziej rozpusty. Znowu nie ma wody w kranie. Też mi nowina, obolałe od kocich pieszczot rury udały się w podróż swego życia do jednej z okolicznych spelun w nadziei na poprawę swego bytu. Z resztą, kogo to obchodzi, byle tylko przepłukać gardło i rozmiękczyć skorupę osadu na twarzy. Muszę się jednak śpieszyć bo za mną zrobiła się kolejka. Mój kot ma spore obroty w weekendy. Wychodzę z łazienki i schodzę na dół wśród znanej mi doskonale etiudy trzasków i pęknięć, po omacku klepię ścianę, która w odpowiedzi rzuca we mnie żółtym snopem światła z jedynego swego oka, dyndającego na nerwie koloru rdzy. Codzienna partia szachów na mej własnej podłodze w salonie nie należy do najłatwiejszych. Osaczony przez pionki przeciwnika, co chwila wymykam się „szachowi” szpargałów minionych dni, z których każdy broni zaciekle swego terytorium. Zazdrosny o swój kąt but zdaje się warczeć rozdartą podeszwą na nieskoordynowany taniec wczorajszej gazety, a zzieleniała z tęsknoty za suchym lądem kromka razowego chleba usilnie stara się ściągnąć na siebie moją uwagę roztaczając wokoło woń zeszłorocznej jesieni. Dzwonek do drzwi. Spijam błogą śmietankę niewiadomej stojącej za srogim szlabanem dębowego strażnika chałupy. Niczym atleta, wśród skoków i zwisów, rzucam się ku źródłu sensu istnienia tej chwili. Zamknięte. O zgrozo, szydercze pukanie domowego celnika przewierca moją istotę niczym haczyk zanurzony w ciele bogu ducha winnej dżdżownicy. Ostatkiem sił skaczę w stertę mojego salonowego przybytku lawirując między podartymi ulotkami, pogniecionymi koszulami, brązowym kocem i zaciężną armią białych skarpetek. Eureka! Święty Graal tego poranka muska mą rozczapierzoną dłoń, gotów wyjawić mi tajemnicę Arkadii. Dopadam czcigodnego otworu dębowych podwoi, wsuwam ów posrebrzany chwilą relikt poprzednich epok i przekręcam przy wtórze klików i stęknięć mechanizmu przodków. Delikatnie uchylam drzwi, zza których bije blask objawienia, drapieżnie szarpiący oczu mych źrenice. „Witaj” – przemawiam do stojącej w progu bajecznej istoty obdarzającej mnie serdecznym uśmiechem kojącym wszystkie me troski. „Przyszłaś mnie zabrać ze sobą?” – pytam zjawę. Ona leciuteńko kiwa głową i podaje mi szorstką, i suchą w dotyku dłoń. „Tak się bałem, że mnie tu zostawisz, samego. Teraz już nigdy się nie rozstaniemy, tylko Ty i ja, Adam i Ewa - Człowiek i jego Codzienność.”
  7. Twarz targana żywiołami Chcesz wyjść, posiedzieć chwilę na ławeczce w parku, Chcesz odetchnąć, odpocząć, przystanąć i popatrzeć, Na mijającą Cię osobę w jesiennym płaszczu, na jej znajome ruchy, Na widziane już kiedyś cienie pod jej powiekami – na zamknięte usta. Może Cię nie zauważy, może nie dostrzeże spod wysokiego kołnierza, Może pójdzie dalej i nie zwróci uwagi, może tylko zerknie, Ale ona przystanie - sztorm zmarszczek na twarzy, eksplozja źrenic, Ale ona się obejrzy – erupcja warg, gejzery porów. Twarz targana żywiołami To Twoja twarz, Twoich własnych zębów dygot i chrzęst, To Twoich nozdrzy przeszywający świst Powie Ci: - Wracaj, wracaj skąd żeś przyszedł, Wstań z ławki bo miejsce na niej już zajęte. - Siądzie tam ktoś inny, ktoś o twarzy fantoma, Bezimienny sędzia z młotkiem barwy sadzy, Zastuka trzykrotnie i wręczy mi strój w biało-czarne pasy, Nowe odzienie, świeżutkie, uprane – bez otworu na ręce. - Odejdź stąd i udawaj, że chociaż Ty tego nie widzisz. Lecz Ty nie masz dokąd pójść, Więc patrzysz, Patrzysz, Patrzysz na syczący płomyk gasnących pożarów Twej twarzy targanej żywiołami.
  8. Morze spadających gwiazd Wspinam się po drabinie Krok po kroku, wyżej i wyżej. Zadzieram swą głowę do góry Wypatruję celu nabiegłymi krwią oczyma. Mój oddech splata się ze skrzypieniem drabiny, Wysiłkowi mięśni wtóruje udręczone biciem serce. Trzask To schodek pękł, Krok niepewny - stopy wahanie. Pnę się wśród kropelek wysiłku, Drży ma drabina, palcyma ściskam ją mocno. Wytrzeszczone oczy wodzą błędnie przed siebie, To mgła, to kropel małych chmara obraz zasłania. Trzask Spadam Cóż za cudowny dźwięk - wolność, Harf tysięcy śpiew wśród pruchna. Drzazg symfonia koi serca łomot, Blask uśmiechu błyska, Szum powietrza - lot. Wolność Spoglądam wokoło i widze morze spadających gwiazd - - nie jestem już sam.
  9. Vincent

    Wiersz zapomniany

    Wiersz zapomniany Powiedz mi czemu milczysz, Krzyknij czemu szepczesz, Załomotaj miast stukać, Otwórz przede mną myśli a zapomnę, że je ukrywasz. Szarugo jesienna, jestem każdą kroplą Twej istoty, Spadam, zataczam kręgi w kałuży świateł, Umykam promieniom Słońca za chmurami, Paruję z dna pluchy pełnej dziury. Mogę się rozpłynąć w przestworzach horyzontu, Zniknąć odmętów pochwycony szałem, Kapać z policzka szczeciną omszałego, Uschnąć na sutku próżnie Ostałego. Kłamię. Sny o wielkiej wodzie i małej kropli to bajki na dobranoc, Snute drobinom co marzyły o wielkim "plusk", Sączone ustami spękanymi, Zrodzone na pustyni gdzie niegdyś pląsały fatamorgany.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...