Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

w świetle latarni

dlaczego tu
dlaczego właśnie tu

bo taki mały w dużym pokoju
i on suszący butelki
jak ryba do nieba brzuchem
cuchnie
popłynął z nurtem
a ryba
przynajmniej nie chrapie
czekam na cud jak na godota

kto
gdzie
jak
jaki

nie jest to ruletka
raczej deklinacja
odmiana losu
o tym nie ma mowy

marzy ci się hanamici

niekoniecznie
kwestia przyzwyczajenia
o fenyloetyloaminie nie ma co wspominać
zwierzęta są jak ludzie i lustrzanie
a zresztą
brakuje mi mężczyzny

tego się obawiałam
to co mi opowiedziałaś
jest smutne ale nie mam wyboru

wypierdalaj!
zajęłaś moją latarnię

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



"brzuchem do nieba" proponuję, bo przerzutnie i tak z przypadku
"niekoniecznie" mimo wszystko
ogonek uciekł w ostatniej latarni

treść sobie jeszcze potrawię - o prostytucji życiowej - tak po pierwszym czytaniu, ale zastanawiam się nad przesłaniem i intencjami

pozdrawiam
kasia
Opublikowano

do skreślenia:

1) - "jak na godota"
2) - "hanamici"
3) - "nie koniecznie
kwestia przyzwyczajenia
o fenyloetyloaminie nie ma co wspominać
zwierzęta są jak ludzie i lustrzanie
a zresztą
brakuje mi mężczyzny" ----------> całość kolego, całość!
4) - "wypierdalaj" - --------------> niby pod latarnią to naturalny zwrot, ale to nie jest Twój język; poszukałbym ekwiwalentu, równie mocnego, skutecznego, a jednak nie tak pospolitego;


----do Warsztatu!
ok?

Opublikowano

Sam nie wiem, co gorsze :
- schematyzm (bo on taki mały w dużym pokoju/ i on suszący butelki )
- łzawość ( odmiana losu/ o tym nie ma mowy, w świetle latarni/ dlaczego tu/ dlaczego właśnie tu)
- banał ( zwierzęta są jak ludzie i lustrzanie, brakuje mi mężczyzny )
- pretensjonalność ( marzy ci się hanamici, czekam na cud jak na godota )
- sztuczność ( o fenyloetyloaminie nie ma co wspominać )
- tandeta ( to co mi opowiedziałaś/ jest smutne ale nie mam wyboru/ wypierdalaj!/ zajęłaś moją latarnię )
Nie wierzę w zbawienną moc Warsztatu. Tekst bardzo nieudany.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




masz rację Hanibalu, to taka estetyka której nigdy nie poruszałem, eksperymentuje ostatnimi czasy i jak widzę ze słabym skutkiem, ale na błędach się człowiek uczy i takie teksty też są potrzebne

dziękuję za baczne oko krytyki

pozdrawiam
Opublikowano

Wiersz ciekawie i niekonwencjonalnie skonstruowany. Improwizacja dialogu dwóch prostytutek - aktywnej i początkującej. Symbolika tytułu, jak i pierwszy wers w prowadzają w klimat/w atmosferę życia ulicznego, a właściwie w jego gorzką/marginesową egzystencję.
Pada pytanie o przyczynę i jakże prozaiczna, a zarazem wstrząsająca odpowiedź, nakreślająca wizję środowiska patologii; może małe dziecko i mąż alkoholik, a może dziecko i ojciec pijak?
Peelka liczy na cud, na jakąś odmianę losu, chociaż uderza duża samoświadomość -"jak na godota" - wie, że takie myślenie to czysta abstrakcja.
Pytania oddają rozważania nad sposobem przemiany i nie chodzi o ślepy traf, ale o przemyślane działanie, zaprzedanie duszy dla ciała - uczuć dla chleba.
I nie o super metamorfozę tu chodzi, ale o odmianę na pozimie podstawowej egzystencji, która pozwoli zerwać z dotychczasowym życiem - tylko tyle i aż tyle.
Wspomnienie o hamamici i odpowiedź "niekoniecznie" zdaje się potwierdzać, że peelka nie ma górnolotnych ambicji o wkraczeniu do wielkiego świata.
Dalsze wersy to usystematycznienie tych oczekiwań; ludzie działają instynktem(jak zwierzęta) są zapatrzeni we własne odbicie(egoizm)i brak pomostu, a poczatkującej brak przepustki w postaci mężczyzny, który zechciałby dać jej taką szansę. Liczy, że może tu go znajdzie? To bardzo prymitywne rozumowanie, ale na poziomie peelki nie ma innego sposobu.
Następnie wersy sprowadzają do kwestii jakiejś konkurencji; możemy porozmawiać, mogę wysłuchać twoich racji, ale ja reż mam swoje potrzeby i motywy, dlatego nie ma kompromisu, nie ma taryfy ulgowej "wypierdalaj" spod mojego źródła chleba - to wypowiedź owej rezydentki, która wsłuchiwała się w żale nowicjuszki - bo takie są twarde prawa rządzące tym środowiskiem.

Jedyny zarzut, jaki mi się nasuwa, to przekombinowanie z użyciem wyszukanych określeń - np. "fenyloetyloamina" - czy nie lepiej wmontować ogólnie znany prozac? Dalej; "godota, hanamici" - musiałam sięgnąć do przypisów - drogi Autorze, nie wszyscu czytacze są erudytami, ja nie jestem i to nie tu wkurzyło.

Dla mnie ten wiersz jest udaną probą zobrazowania trudnego problemu społecznego, tak od podszewki i mnie ten utwór przekonuje, a nawet wstrząsa.
Trzeba być wyjątkowym dyletantem, żeby zarzucać Autorowi niewłaściwy język, czy brak estetyki - przecież nie piszemy tylko o sobie, ale czasem staramy się znaleźć w skórze innych ludzi, a do tego są potrzebne różne środki artystycznego wyrazu, z epietami i slangiem włącznie.
Zarzut o sztuczności, czy szablonie to duże nadużycie i też nie ma racji bytu - proszę mi tu podać definicję szablonu, albo silikonu poetyckiego - czekam.

Czasami warto zagłębić się w treść, a nie liznąć z grubsza i pacnąć minusa - żenada. Najbardziej irytuje mnie fakt ograniczeń, kompleksów komentatorów, którzy wypierają się ciemnej natury, jak żaba błota - to świadczy o pruderyjności i nawiasach na intelekcie - niestety.


Pozdrawiam
(wkurzona)kasia

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


To akurat mogłaś sobie darować.
Moje emocje, to kwestia marginalna, a Ty akurat tyle zapamiętujesz - czysta ironia, a później strzelasz focha.
Ale w porządku - jeśli sprawiłam przykrość daruj - przepraszam.
Nie zaśmiecajmy prywatą pod wierszem, pozdrawiam.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Czy mogę wiedzieć po co z mozołem streściłaś zawartość wiersza, skoro jego treść na łopacie podana ? Chciałaś dowieść, że to rzecz rodem z latynoskiej telenoweli ? No to udało ci się... ; ) Twoje " wstrząsy " z powodu " trudnego problemu społecznego " są tyleż mało zajmujące, co rozkosznie, pupowato naiwne. Może podjąłbym temat, gdybyś była w stanie wyjść z ( mało interesującego ogół ) histerycznego kręgu prywatnych animozji. Póki co, komentatorzy mają prawo pisać co im w duszy gra, a prawem autora jest wybór, którym komentarzem się podetrze..
Opublikowano

Maćku, najlepiej ci jest w skrajnie lirycznych wierszach. Nie czepiam się języka, czy techniki, nawet dobór obrazków zostawiam w spokoju. Jednak czytając przekonałem się, że jak każdy Autor ma jakąś swoją niszę, z której chyba nie sposób się wychylić. - Pisz dalej o porankach, kołdrach, ciepłych kominkach, firankach - można by powiedzieć, ale po co? trzeba się imać nowych tematów i zmieniać trajektorie lotu. pozdrawiam,
Jimmy
ps
trzeba przyznać, że komentarz Katriny zasłużył na + hihi, tak trzymać, tylko szkoda, że wiersz słaby.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




wiem, że wiersz wyszedł blado, ale tak jak już pisałem powyżej eksperymentuje i ten tekst był taką próbą zwrócenia uwagi na inną problematykę. Cieszą mnie słowa nawet tej najostrzejszej krytyki, gdyż jest to o niebo lepsze od głaskania po główce

a teksty o firankach i kołdrach jakoś tak same przychodzą i ciężko mi się czasem od takiej estetyki uwolnić(-:

p.s gracie ostatnimi czasy jakieś koncerty???
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




dzięki za komentarz(-:

ale myślę że każdy ma prawo do własnej subiektywnej oceny
i z jednej strony twój obrony komentarz jest miły i konstruktywny, tak i komentarz Hanibala ukazuje pewne niedociągnięcia tekstu, które również w konstruktywny sposób zostały przedstawione

nie mam żalu, a raczej jestem rad, że komuś chce się czytać, poświęci swój czas a i komentarz napiszę i niezależnie czy to będą aplauzy czy gromy z jasnego nieba przyjmuję wszystkie uwagi na barki i niczym ten zmordowany Syzyf pcham ten kamień wciąż do przodu

i oczywiście z góry dziękuję za poświęcony czas
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


cały czas katujemy wrocław. w czwartek był madness (gdzie zostaliśmy zaproszeni na następną imprezę) a 25 Alive (gdzie też się pobawić da). Także jak będziesz w Breslau, ugościmy jak poetę gościć przystoi (to jest użyczymy talonów na darmowe piwko;), zapraszam
Jimmy

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @huzarc Bardzo ciekawa interpretacja, dzięki.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Ale to nie jest Twoje. Wszelkiego rodzaju cytaty, zapożyczenia, fragmenty cudzych tekstów wykorzystane w wierszu,  powinny być przynajmniej zaznaczone kursywą.
    • @Poezja to życie Jakie nic? A cały świat to pies?
    • @andrew Wytworzyłeś sielankową  atmosferę w tym wierszu. Las, przyroda, zbieranie grzybów. Pozdrawiam :)))
    • Od następnego dnia uderzyłem szukać pracy i wertować na nowo mieszkania. Znów na ławce — sam, z obwarzankiem w ręku. Rozmyślam, zakreślam, wertuję. Z budki telefonicznej do ławki — zakreślam. Z ławki do budki. Jest! Mam! Umówiłem się oglądnąć mieszkanie — tym razem na Kozłówku, więc po przeciwnej stronie Krakowa. Po rozmowie telefonicznej udałem się również na rozmowę o pracę. I tak zaczęła się moja przygoda z elektryką. Z zawodu byłem elektromonterem, więc rozpocząłem pracę w jednoosobowej firmie, ale z aspiracjami. Gość miał duże znajomości i mnóstwo zleceń na terenie Krakowa. Więc zakładaliśmy liczniki, wymieniali przewody elektryczne, robiliśmy od podstaw instalacje elektryczne w nowo wybudowanych budynkach. — nawet u Kotańskiego, gdzie miał powstać jeden z Markotów. Po pewnym czasie zaczęliśmy też wyposażać kuchnie  — te małe i te większe, w urządzenia gastronomiczne. Na pieniądze nie narzekałem. Stanisław, bo tak nazywał się właściciel tej firmy jednoosobowej. — jednoosobowej, bo jak się okazało, nie odprowadzał od mojego wynagrodzenia żadnych składek. Ale co tam — płacił zawsze na czas, a ja wtedy się uczyłem, więc mi na tym zbytnio nie zależało. Stanisław kiedyś był zagorzałym harcerzem. Miał nawet jeszcze kontakty w niektórych harcówkach. Więc czasem pomagaliśmy Harcerzom w naprawie różnych sprzętów. I tak, bujając się po Krakowie ze Stanisławem, dobrnąłem do wiosny. Wczesną wiosną postanowiłem znowu zmienić mieszkanie. Bo tym razem babcia z Kozłówka zaczęła dawać mi się we znaki. Instynkt macierzyński — a może babcierzyński — zaczął się w niej kumulować, nie wiem jeszcze z czym. Byłem sprawdzany: kiedy wracam, z kim wracam, o której wracam. Ufff. Czułem się, jakbym był kontrolowany przez całą brygadę inspektorów jakości. Więc usiadłem na swojej znajomej ławce w Rynku. Z obwarzankiem w ręku, znów wertuję gazetę: Sprzedam. Wynajmę. Przyjmę. Oddam w dobre ręce. „Przyjmę do mieszkania miłą, miłego” — te ogłoszenia od razu odrzucałem. Dość miałem przygód podczas jazdy stopem, odmawiania kawy i tłumaczenia się, że nie jestem gejem, że mam dziewczynę. Oj, jaki ja wtedy byłem wiernym, lojalnym hetero kochankiem! Żeby tylko się wyłgać, potrafiłbym nawet przyznać się, że mam pięć żon — byle zejść na inny poziom rozmowy. A najlepiej: — „Tu niedaleko mieszkam. Dzięki. Cześć.” Więc nazajutrz znowu — obładowany torbami. W jednej ręce książki, w drugiej hantle. Ciężar wiedzy niemal równał się z ciężarem żelaza. Na sobie dwie kurtki, organy i plecak. Jakoś udało mi się wsiąść do tramwaju. Moja masa startowa była spora — tak spora, że podczas hamowania musiało mnie trzymać dwóch gości. A przede mną jeszcze przesiadka, bo tym razem moje mieszkanie wykluło się na Czyżynach. Jadąc ulicą Mogilską w stronę Jana Pawła. Po drodze mijałem młyn. Stamtąd miałem przynajmniej niedaleko do szkoły. Mieszkanie dzieliłem z podstarzałym kawalerem, który pracował w telekomunikacji. Co tam robił — nie wiem. Pewnie z nudów czytał dzieła Lenina i innych wspaniałych rosyjskich propagandystów. Mieszkanie pełne było tego typu książek. Pomijając już to, że wszystko się w nim kleiło — bo sprzątała je raz na tydzień jego mamusia. W pokoju nie było drzwi, więc jak najszybciej zawęziłem wejście szafą, a na niej powiesiłem kotarę — najgrubszą, jaką znalazłem — by nie słyszeć swojego sublokatora. Każdego ranka, przed pracą, w łazience prychał, chrząkał, siorbał, czyszcząc w ten sposób wszystkie kanały nosowe i gardłowe. I wszystko, co tylko można było tam czyścić. To trąbienie nozdrzami — jakby stado słoni naraz brało kąpiel w sadzawce. Codzienny rytuał trwał zwykle pół godziny. Liceum, jak już wspominałem, znajdowało się w Nowej Hucie. Więc zmęczony po pracy, wsiadałem w tramwaj i ruszałem zamyślony. Tramwajem przez osiedla. Ku lepszej aurze. W poszukiwaniu światła. Przez szarozłote blokowiska. Deszczowe lasy. Zadymione gąszcza. Stepowe trawy. W poszukiwaniu czasu. W poszukiwaniu głosu. Ku złotej aurze. Ku jasnej pannie. Tramwajem przez osiedla. Przez zaniki pamięci. Zawirowania i pustkę. Czarne dziury. Przez zapytajniki. Byle cię ustrzec. Byle się ustrzec. Zmęczony i zamyślony, starałem się dobrze wysiąść — byle nie przejechać. Sroka – mój kolega często czekał na mnie przed drzwiami. Z nim nasze nowo poznane koleżanki — Justyna i Agnieszka. Po szkole siadaliśmy na ławce i tak zlatywał nam wieczór. Justyna — ładna i mądra, taka inna od wszystkich blokersów w dresach. Na tym betonowym rumowisku wyglądała jak kwiatuszek. Często ją odprowadzałem pod blok. Przyjaźniliśmy się. A raczej — to ona mnie odprowadzała, bo tu ją wszyscy znali i nikt nas nie ruszał. Wieczorami, wracając od niej, nieraz natykałem się na kiboli. Ale mój instynkt przetrwania i nos nigdy mnie nie zawodziły. Wiedziałem, kiedy ktoś mnie śledzi, obserwuje, próbuje otoczyć. Atakowali zawsze, gdy było ich więcej — nigdy dwóch czy trzech. Dopiero w dziesięciu nabierali odwagi. Ja za to miałem swój instynkt. I potrafiłem szybko biegać. Więc widzieli tylko moje stopy. Zawsze udawało mi się uskoczyć i umknąć. W liceum na Wysokim miałem kumpla — Srokę. Trzymaliśmy się razem. Mieszkał w Hucie, więc pobierałem u niego nauki przetrwania. W szkole przeważnie jechałem na trójkach, ale bez wysiłku. Jak czegoś nie lubiłem, to potrafiłem się ustawić. Najczęściej ustawiałem sobie matematyczki — bo matmy nie znosiłem. W Konarze, gdzie zaczynałem, była taka kosa. Wzięła mnie raz do tablicy, kazała rozwiązać jakieś równanie, a po chwili, odwracając się, chwyta się za głowę i woła: — „A co ty, Kwaśny, na tej tablicy żaby tłuczesz?! Przecież tam nic nie widać, co jest napisane!” I miała rację — ja sam niewiele z tego widziałem. Ale co tam. Lubiliśmy z kumplem pogadać i trochę się jej po podlizywać. Więc po jakimś czasie poszliśmy do niej zreperować gniazdko. Jak już naprawiliśmy gniazdko, to potem naprawiliśmy jej przewody sieciowe. Pamiętam — to był mój ostatni występ przy tablicy. Potem, jakimś dziwnym trafem, odpowiadały już tylko dziewczyny. W Krakowie pani od matematyki była jeszcze przed trzydziestką. Więc ze Sroką zaczęliśmy przy niej rozmawiać o dobrych koncertach w Krakowie. I załapało. Klub Pod Przewiązką i koncerty, które tam cyklicznie się odbywały — pomyśleliśmy: bingo! Po jednym z takich koncertów byliśmy już niemal na „ty” z panią od matematyki. Siadaliśmy w pierwszej ławce — odważni, niby prymusy. Obydwaj udający, że matematyka to nasz najlepszy przedmiot. Nosiła dość mocne okulary, więc chyba z bliska niewiele widziała. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo podczas sprawdzianów upominała tylko siedzących za nami. A my — nasza dwójka — od czasu koncertu byliśmy nietykalni. *** Miałem mieszkanie, a Magda od jakiegoś czasu przestała się odzywać. Nie odbierała telefonów. Więc postanowiłem umówić się z Justyną. Lubiliśmy razem filmy, więc zaprosiłem ją do siebie, żeby obejrzeć Psychozę na wideo. Przyszła w sobotę. Ubrana w ramoneskę, obcisłe spodnie. Miała kruczoczarne włosy i piękne usta — jedna z najładniejszych dziewczyn, jakie wtedy znałem. Zaprosiłem ją do swojej nory, nie wiedząc, jak zareaguje na to miejsce. Ale o dziwo — zaakceptowała. I było nawet miło... dopóki nie przyszedł mój siorbiący i prychający sublokator. Wpatrzeni w ekran, w muzykę grozy — nagle z łazienki dobiega trąbienie. Czar prysł. Randka też straciła całą magię, którą próbowałem utrzymać. Pojechaliśmy więc do Justyny. Na schodach powitał nas jej pies — Hunter. Rotweiler. Wspaniały, potężny. Hunter był wpatrzony we mnie. A ja w niego. Nasze wzroki przeszywały się wzajemnie jak dwa lasery. Kiedy tak patrzył, starałem się nawet nie oddychać. Bo wiedziałem, że jeden gwałtowny ruch, jedno dotknięcie Justyny mogłoby skończyć się odgryzieniem ręki. Więc siedziałem na sztywniaka, bez gwałtownych gestów i tak przebrnąłem przez swoją randkę. Na przyszłość już wiedziałem — następne spotkania z Justyną tylko na ławeczce. Choćby przed blokiem. Wszędzie, byle nie przy jej kochanym pupilku — Hunterze. Z książek na półce dobiega muzyka. Zegar w szkliwie bezszelestnie tyka. Nie ma skazańców, nie będzie okrzyków. Krzesło nie stoi — walczy w bezruchu. Walczy i biegnie, by nie dać się złapać, lecz gardło już krwawi, zaczyna chrapać. Zegar w szkliwie już prawie zasypia, już nie oddycha, już przestał tykać. Leżę tak i rozmyślam. A właściwie wymyślam nowy wiersz. Jest koniec roku. Oceny powystawiane — mogę poświęcić trochę więcej czasu swojej „karierze”.        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...