Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

nie będę szukać czerwieni
w lakierach i pomadkach
a w samym kolorze czerwonym utopię
czerwień

półmetek filiżanki
nie będzie się spieszył by go wychylić
wystarczy że nie będzie się kończył
sięgnę po niego
w każdej chwili
kpiąc z prostych rurek w lodowym torcie

tykanie sekundy
będzie moje
i zrobię z nim cokolwiek
nawet zgwałcę

nie będzie mnie gdy będę chciała
zniknę w sam raz z wygraną w totka
ucieknę przez żywopłoty
lub płoty z kolcem


stukając tipsami po zgarbionym grzbiecie
stołu wymyślę
historie które nie wiem jak zacznę
i skończę

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Droga Pchełko, a co innego można robić, niecierpliwie czekając na kogoś lub na coś, gdy czas się dłuży? Można myśleć nieco za dużo lub nieco o niczym, można wymyślać historie, można gdybać, a potem nazwać to wierszem. Więc jednak o czymś jest.
Zastanawia mnie jedna rzecz - wielu tu pisze o niczym, a mimo to widzę pozytywne komentarze. Dla mnie - to jest wiersz i nie chodzi o to, że bronię się przed krytyką, ale jeśli już, to poproszę o bardziej konstruktywną ocenę.
Opublikowano

Ja to czuję tak:

Ktoś tu nie ma co zrobić z czasem, to jest sens tego wiersza. Mam wrażenie jakby podmiot liryczny był jakimś kaleką bez nóg, siedział dniami w czterech ścianach i każda drobna chwila trwała wieki, każda drobna rzecz była doszczętnie penetrowana wzrokiem tylko po to aby czymś się zająć.


"tykanie sekundy
będzie moje
i zrobię z nim cokolwiek
nawet zgwałcę"

Ten czas jest tak zwolniony, że aż można nad nim w jakimś sensie zapanować...zgwałcić nawet bym rzekł :].

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @viola arvensisBardzo dziękuję, chyba za bardzo lubię filozofię! :)))
    • @Berenika97 Bardzo głęboki wiersz. Twierdzę, że trzeba go czytać po mału a i wielokrotnie najlepiej, żeby też dotarł głęboko.  Z podziwem

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        @Toyer No tak. Jednak reinkarnacja jest dobra dla tych, co pójdą po rozum do głowy. W przeciwnym wypadku to niekończące się koło głupoty. Dzięki za wpis        @Nata_Kruk :) Właśnie tak jest. Sprawdzałam w necie - w każdej SEKUNDZIE na ziemi umiera dwoje ludzi, ale rodzi się czworo :) Życie zwycięża:) Tobie również - zdrówka :)    
    • "Somnambólik od siedmiu boleści" dublujesz, ponadto cóż to ma oznaczać? Być może nie ogarniam, ale dla mnie są tu dwie części: pierwsza niezakończona i druga pozbawiona początku! Lubię twoje wiersze, tak poza tym. Pozdrawiam serdecznie!
    • Na skraju lasu, gdzie drzewa stały jak strażnicy pradawnych tajemnic, stała stara chata – drewniana, zniszczona, a jednak dumna w swej prostocie. Jej ściany, poszarzałe od wiatru i deszczu, były jak pergamin, na którym czas wypisał historie życia. Dach, porośnięty mchem i rozkwitnięty pajęczynami rosy, przypominał o zmierzchu dni i wschodzie nowych poranków – o cyklu życia, który nigdy nie ustaje. Weranda oplatała front domu jak otwarte ramiona, zapraszając świat do środka. Była stara i skrzypiąca, lecz pełna ciepła – jej deski pamiętały kroki dzieci, westchnienia kobiet i ciężkie kroki mężczyzn wracających z pracy. Na balustradzie drżały krople rosy – każda jak maleńka perła, odbijająca blask budzącego się słońca. Obok, w glinianych donicach, kwitły zioła: mięta, lawenda i pachnące lekko miodem lankowe kwiaty. Ich wonie, unoszące się w chłodnym powietrzu, mieszały się z aromatem kawy stojącej na stoliku – czarnej, gorącej, tak mocnej, że jej zapach zdawał się spajać sen z jawą. Fotel bujany cicho kołysał się na werandzie, skrzypiąc jak stara kołysanka. Poranek powstawał powoli, jak obraz malowany miękkim pędzlem. Ziemia była jeszcze wilgotna od nocy, a Wisła, leniwa i spokojna, niosła srebrzystą mgłę na swoich ramionach. Jej nurt płynął tak cicho, że przypominał oddech śpiącego olbrzyma. Niebo, początkowo zasnute błękitną mgiełką, zaczynało rozjaśniać się różem i złotem. Na polanie, w oddali, sarna pochyliła głowę nad trawą, a liście drzew szumiały delikatnie, witając nowy dzień. Ptaki rozpoczęły swój koncert – najpierw ostrożny głos kosa, później dźwięczne trele słowika, aż wreszcie cała orkiestra rozbudzonego świata uniosła się w powietrze. Ich śpiew odbijał się od tafli wody i wracał echem, jakby powtarzał melodię życia. Wśród tych dźwięków rosły kwiaty lankowe – ich białe i różowe płatki były tak delikatne, że wiatr zdawał się je głaskać z namaszczeniem, jakby bał się zbudzić śpiące w nich światło. Na bujanym fotelu siedział mężczyzna – część tego krajobrazu, tak mocno związany z ziemią, że wydawał się jednym z jej owoców. Jego dłonie były twarde i spękane, jakby wrosły w ziemię, którą tyle razy obrabiał. Skóra na jego twarzy miała barwę starego drewna, a zmarszczki układały się w mapy całego życia. Plecy były zgarbione od pracy, ramiona silne, lecz osłabione latami wysiłku. Jego oczy, choć przygaszone, wciąż nosiły blask człowieka, który kochał prostotę dnia – spojrzenie kogoś, kto znał smak chleba własnoręcznie upieczonego i ciężar kosy na ramieniu. Trzymał w rękach filiżankę, pozwalając, by ciepło kawy ogrzewało jego palce. Zapach napoju przenikał do jego myśli, a on patrzył przed siebie – na rzekę, która była jego lustrem od dziecka, na las, w którym uczył się słuchać ciszy, na kwiaty, które wyrosły dzięki jego pracy. Świat zdawał się idealnie cichy, a każdy odgłos był jak nutka pieśni: trzepot skrzydeł jaskółki, szelest traw, cichy plusk wody. I wtedy, gdy dzień rozkwitał najpiękniej, poczuł to nagłe szarpnięcie. Serce zadrżało w jego piersi, a potem przeszył go ból tak ostry, że oddech zamienił się w ciężkie westchnienie. Fotel zakołysał się, filiżanka wysunęła z dłoni i roztrzaskała się o deski, rozlewając ciemną kawę – jak krople krwi na jasnym drewnie. Dźwięk ten był cichy, niemal nienaturalny, zagłuszony przez śpiew ptaków, które zdawały się śpiewać głośniej, jakby próbowały zatrzymać to, co nieuniknione. Mężczyzna pochylił się, łapiąc się za pierś, ale w jego oczach nie było strachu – tylko spokój i rezygnacja. Patrzył jeszcze na słońce odbijające się w tafli Wisły, na białe płatki kwiatów drżących na wietrze, na las, który znał jak własne dłonie. Powieki opadły powoli, a jego ciało, które całe życie było narzędziem pracy, znalazło wreszcie odpoczynek. Świat nie zatrzymał się – wiatr wciąż pieścił liście, ptaki nadal śpiewały, a rzeka niosła swoje wody dalej. Jednak przez krótką chwilę wydawało się, że przyroda zamilkła, oddając mu cichy hołd. Umarł, patrząc na to, co kochał najbardziej – życie, które odchodziło tak samo naturalnie, jak przyszło.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...