Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

przezywam się Jacek Sojan
nie wiem za co nie wiem dlaczego
znoszę to cierpliwie od urodzenia
nie wiem czy zniosę do końca
bo śmierć już nie ma wyboru
Sojana musi przyjąć na gościnną
wieczność

mały pokoik z widokiem
na dwa duże palce u nóg
zawsze już na baczność

tam
co z imieniem co z nazwiskiem
bez dowodu osobistego bez peselu bez nipu
moje ja ogarnie spojrzenie niczego
co było a co odtąd będzie wszystkim

Jacek Sojan kiedyś zwieszony pod wierszem
jak wahadło zegara
kilka liter oddechem chwili zespolonych
w krew w snop szperającego wokół siebie wzroku
w pewność i niepewność

przezywam się Jacek Sojan
nic na to nie poradzę
moje miejsce przy nim
przepraszam nie mam czasu
czas ma mnie

Opublikowano

Czytałam. W moim odczuciu - dobry wiersz.

"mały pokoik z widokiem
na dwa duże palce u nóg
zawsze już na baczność"
- mówi sam za siebie.

Mam takie jednak wrażenie, jak by peel obawiał się, czy czytelnik na pewno zrozumie o co chodzi, bo w pierwszej zwrotce umieścił i "śmierć" i "wieczność".
Ale, to tylko taka mignęła mi myśl, co nie umniejsza całości odbioru.
Pozdrawiam
-baba

Opublikowano

Jacku, chyba te epitafia tak Cię nastroiły.

mały pokoik z widokiem
na dwa duże palce u nóg
zawsze już na baczność


bardzo wymowny fragment.

Ja osobiście czekam na Twoje liryczne spojrzenie na otaczający świat.
Pozdrawiam i życzę radości

Opublikowano

Witaj, Jacku,
jzw. troszkę sie poprzyczepiam do formy, bo treść bez zarzutu. Odchudziłabym trochę, łapię się na tym, że ginę w gąszczu słów i muszę wracać, żeby nie zgubić sensu. Temat na tyle ważny, że, moim zdaniem, zasługuje na niemal kryształową przejrzystość. "Chwile zespolone" - początkowo drażniła inwersja, ale potem skojarzyło mi się z liczbami zespolonymi i już było OK :) Ale to takie moje skrzywienie. Sporo świetnych momentów, takich, jakie lubię najbardziej, jak choćby "czas ma mnie" czy dwa ostatnie wersy 3. strofy.
Pozdrawiam serdecznie, j.

Opublikowano

Baba Izba;
śmierć to akt, chwila;
wieczność obejmuje wszystko, i akt i chwile, ale jakby z innej perspektywy - statycznej, będącej zbiorem i aktów i wszystkich czasów; a mój peel widzi siebie jako byt w perspektywie zamkniętej, spełnionej, podczas gdy wieczność jest w jego przekonaniu otwarta, której wyobrażenie przerasta jego wyobraźnię, dlatego posługuje się pewną dość schematyczną w gruncie rzeczy metaforą-obrazem;
J.S

Opublikowano

zajrzałem i jak zwykle nie zawiodłem się. czyta się bardzo dobrze, powiem więcej wiersz z górnej półki. Nie będę powtarzał wcześniej cytowanych fragmentów, bo zapewne do każdego docierają w tej samej formie przekazu. Duży plus za zmuszenie czytelnika do krótkiej acz nie banalnej refleksji. Znacząco na tak. Pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Bożena De-Tre Ale co ? Te dwa pióra ? Nie strasz mnie !
    • @Roma spoko nie jestem ważna tu
    • @Annna2 @Annna2 Anią, ja byłam przekonana, że Ci odpisałam... Niech mnie, przepraszam. Jak mi teraz głupio, i słusznie. Mam nadzieję, że wiesz, że nigdy umyślnie bym tak nie zrobiła. Co do poprzedniego komentarza, to tak, oby tak było. Nie gniewaj się, proszę.
    • „Karaluchy bez kompasu”  "wiersz o dzieciach" ich życie to łysa żarówka zawieszona nad czaszką, w malutkim kwadracie w bloku, wyjąca jak rtęć w gorączce. nie świeci - tylko rzuca cień własnego śmierdzącego światła, a oni siedzą pod nią jak karaluchy w garniakach zrobionych z porzuconych butelek i plastiku z dna oceanu, kupionych w lumpeksach z centrów ich ponurych miasteczek. umierają na miękko, z oczami wbitymi w ekran jak w hostię. nie mają marzeń - tylko zdrapki, które śnią im się nocą jako języki lizane przez automat do kawy. ich glowy to akwaria z brudem po reklamach, gdzie pływają złote rybki z amputowanymi życzeniami. serca mają zrobione z topniejącego linoleum, biją na przemian z dźwiękiem nadchodzących powiadomień. nie mają idei -  tylko strzępy logotypów wbite w korę mózgową jak tatuaże z supermarketu. ich dusze są jak portfele po przejściach - pełne paragonów i kieszonkowego od rodziców na emeryturze. przyjaciele? głosy w słuchawkach, co grają playlisty melancholii, czasem piwo na murku pod sklepem. kochankowie? ciepłe zwierzęta z funkcją „mute” i oczami jak ślepe panele dotykowe, na jedną noc przy zgaszonym świetle, bez funkcji wydaj resztę. w ciemności prezerwatywa wypada z ręki, a potem wrzask na placu - "ful  aborcja od zaraz". dni - długie gumy do zucia, ciągną się jak kisiel po podłodze w lunatycznym biurze, zostawiając na stopach lepką warstwę cyfrowego kurzu. sny - pamiętniki cudzych pożarów, które próbują odczytać przez filtr z benzyny. jedzenie - topiony serek z biedronki, gratisowy hot dog od kumpla z marketu i niedzielny schabowy u mamy. chodzą jak strusie w szpilkach, z głowami w powietrzu, które śmierdzi Wi-Fi. oczy mają jak przeterminowane lody - niby słodkie, ale coś się w nich psuje. a pod powiekami mieszkają dźwięki niedokończonych myśli: "ja...ja...ja..." „może… może… może…" kiedyś...kiedyś...kiedyś..." ich zazdrość to pies z dwiema głowami, gryzie ich krtań i genitalia naraz, znaczą podłogi krwią, ale myślą, że to nowa wersja dywanu IKEA co dziadek kupił im na imieniny. i żyją - nie dlatego, że chcą, ale boją się, że śmierć nie ma Wi-Fi. bo w ciszy słychać echo: „tu nic nie ma”, głodne, lepkie słowa, co śpią pod językiem jak zdechły szczur w kiblu. nie mają hobby - tylko palce, co w nocy same scrollują do końca internetu. nie mają Boga - mają aplikację, co przypomina o oddychaniu i wysyła wersety z cytatami motywacyjnymi. kiedy umierają - to jak dym z grilla zrobionego z plastikowych lalek od dorosłych dzieci sąsiadów, a ziemia przyjmuje ich cicho, jakby wrzucała imię do folderu „spam”. i gniją - powoli, elegancko, jakby ktoś chciał z tego zrobić reklamę perfum Armani unisex, dla ludzi, którzy już nie czują niczego. „Dwuosobowa wersja nieba" "wiersz o rodzicach" ich miłość to żaroodporne naczynie wyprodukowane w piekle TEFAL gdzie gotuje się nicość na średnim ogniu z przyprawą „co by było gdyby” . ich dzieci już wyrosły, mają własne Wi-Fi i cienie z plastiku. makaron al dente stygnie, ona je go z oczami wywróconymi jak szklane kulki, on nie je - tylko gryzie powietrze jak wirus. mieszkanie - kapsuła z katalogu snów, w której nie da się zasnąć, pełna przedmiotów z instrukcjami w języku, którego nie znają ich dusze, albo tymi z allegro co śmierdzą psem poprzednich właścicieli. on - hologram mężczyzny, ubrany w koszulę tak nudną, że aż marazmem krzyczy w podczerwieni, jego ręce to ramiona taśmy produkcyjnej co dniem i nocą składają cudze sukcesy. ona - awatar o smaku gumy balonowej, ma w ustach język swójego dyrektora i w kalendarzu ślicznego chłopca, który pachnie jak podpalony dezodorant i drugi dzień sierpnia. jej biurko - ołtarz zdrady, gdzie złożono ofiarę ze wstydu, dziurkacza i spinacza biurowego. frank szwajcarski - kochanek numer trzy, gryzie ich po nerkach, kaze im szeptać „spłacimy to” w rytmie ciężkiej arytmii serca. ich dusze - klatki na ptaki, ale ptaki dawno zdechły i teraz robią za dekoracje. na ścianie - zdjęcie, ona patrzy do tyłu, on w hipotekę, a między nimi - kody QR do niczego. seks - jak aktualizacja systemu Samsunga: wymuszona, zimna, a coś potem działa zawsze wolniej. miłość - jak czarna skrzynka, nikt nie wie, co się wydarzyło, ale wszyscy są martwi. czasem śnią im się ich własne dzieci, ale wplątane w kable  przez które nieustannie wrzeszczą: "więcej kasy." i szeptem dodają: „mamo, tato, coście ze sobą zrobili?” i znikają w reklamie kredytu odnawialnego. słuchają Spotify melancholii i piją wino z Biedronki tej zza rogu. jakby to był eliksir nieistnienia. czasem jadą do dziadków pod Bydgoszcz, gdzie chociaż jeszcze pies Burek szczeka normalnie. kochają się jak dwa cienie, pod co zgubiły źródło światła, ale jeszcze nie wiedzą, że już ich nie ma, bo ktoś właśnie zabrał im cienie ich własnych ciał. życie? wersja demo z napisem: „pełna funkcjonalność po śmierci”. tylko echo między ścianami robi slam poezję z ich zawodu: „ja...ja...ja...” „może...może...” „zostań... albo chociaż odśwież stronę”. i tak trwają, z wdziękiem, jakby to był trend z TikToka albo nowa idea z TVNu. płoną - nie od miłości, ale od przegrzanych ładowarek. I kiedy w końcu znikają - to jak ostatnie okno w przeglądarce: pełne zakładek, których nikt już nie otworzy. "Zwykłe niebo, edycja analogowa" "wiersz o dziadkach" ich miłość to szkliwo na glinianym garnku, pieczołowicie lepionym między jednym wykopem ziemniaków a długim spojrzeniem, które nic nie musiało tłumaczyć, bo mówiło wszystko. ona - w fartuchu z poplamionym haftem, który zna więcej przepisów niż internet, on - z rękami jak zgrubiałe korzenie drzewa, co trzymało dach, rodzinę i ciszę w całości. żyli w epoce, gdzie zegarki tykały jak serca, a nie jak deadline'y. dom był z czerwonej cegły budowany własnym potem i pachniał zupą szczawiową, kurzem, i Trybuną Ludu, której nikt nie czytał do końca, bo życie było ciekawsze. pod kuchennym oknem rósł różowy bez, a na kredensie - pudełko z nitką, bo zawsze coś się rwało, ale nigdy - między nimi. telewizor "Rubin" -  święte ognisko, przy którym zbierało się plemię sąsiadów, żeby obejrzeć pogodę, i przemowę pierwszego sekretarza. a potem milczeć razem - na "Kobrze". miłość była drewniana: skrzypiała, gdy zawiasy siadały, trzeszczała, gdy się kładli na starym tapczanie, ale trzymała - mimo wszystko. ich codzienność - bez tapet, ale z tapetami, co odchodziły w rogu pokoju  jak wspomnienia wojny, która nie skończyła się w kronikach filmowych, tylko w ich własnych  kolanach. czas odmierzały dym z komina, powolne kapanie kranu, i szczekanie Burka - nic nie było „smart”, ale wszystko było obecne. on miał kieszenie pełne kluczy i gwoździ, ona - wspomnień, nikt nie mówił o „work-life balance”, bo życie i praca były jednym i tym samym: wychodzeniem z siebie i powrotem z mlekiem. seks - jak sianokosy: rzadki, cichy, potrzebny, czasem zbożowy w zapachu, czasem z westchnieniem, co znaczyło: "jeszcze żyjemy". dzieci były sensem, wnuki - nagrodą, a Bóg - niepowtaralnym hasłem do sensu, pisanym kursywą we mszy o siódmej. kiedyś usiądą na ławce - jak na granicy światow - i będą patrzeć, jak ich dzieci płoną od kabli, a wnuki próbują zrozumieć, po co kiedyś mówiło się „dzień dobry”. a potem zgasną - nie jak ekran, ale jak świeca: z dymem, który pachnie tym, co było prawdziwe. i tylko piec kaflowy jeszcze przez chwilę będzie grzał światłem pamięci, nawet gdy nikogo już nie będzie w kuchni.      
    • @Alicja_Wysocka ... co się tutaj wyrabiało :) No, teraz to musztarda po obiedzie :) pozdrowienia
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...