Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Ponad wolnym, dzikim światem
wstaje bardzo dawny dzień,
brzask w sawannie szumi światłem,
w gąszczu puszczy szepcze cień.
Na bezpańskim zboczu gór
żwawe, wolne pra-pra-owce,
w grocie ziewający chór –
właśnie wstają jaskiniowcy:

kilku dziadków długowłosych,
kilka babć w prawdziwych skórach,
trochę dziewcząt goło-bosych,
matki w dziwnych dość fryzurach,
ojców też jest dosyć sporo –
wielkich drabów zarośniętych;
wszyscy śniadaniują korą,
zagryzając liściem mięty.

Ale trzeba by pomyśleć
już o dalszej części dnia:
kogo się po mięso wyśle,
kto przy dzieciach trzyma straż?
Trzech atletów – w ręce pień
i już gonią pra-pra-owcę.
Trzeba jakoś przeżyć dzień
i być sytym jaskiniowcem.

Tylko o tym myślisz wiele,
co ci świat dał do myślenia:
nie ma czasu na intelekt,
póki brak nam pożywienia.
Uganiają się atleci
za tym mięsem po urwiskach,
matki drżą o spokój dzieci
i rodziny, i ogniska.

Dobre mięso pra-pra-owiec!
Każdy wsuwa swoją część:
im silniejszy jaskiniowiec,
to tym więcej musi zjeść.
Do wieczora jeszcze czas –
bez kolejki mięso było,
nie polował nikt prócz nas,
więc się ludziom poszczęściło.

Można zabrać się za sztukę:
święcić ściany mamutami.
Jest czas wreszcie na naukę:
dzieci ćwiczą oszczepami,
uczą się krzesania ognia
i toporki robią z głazów,
uczą się zdzierania skóry
(na początek z małych płazów).

Nikt nie gada tam bezmyślnie,
nie narzuca swego zdania,
wszyscy wzajem całkiem ściśle
się pojmują bez gadania;
nie przerywa nikt beztrosko,
nie dopieka żadna mowa,
nikt nie kłamie. Jak im bosko,
że tak proste znają słowa!

Opublikowano

Piotrze, muszę przyznać się ze wstydem, że nie znam tego monologu. Gdzie go mogę znaleźć?
Ale jeśli piszesz, że to chyba dobre skojarzenie, to polegam na Twoim zdaniu i dziękuję serdecznie. :-)

Opublikowano

Się podoba. :)
No i chyba jest na tyle jasne, że nie trza nic więcej dodawać poza tym, że dobrze, że wróciłaś do rytmicznych i piosenkowych rymowanek, które wychodzą Ci najlepiej. :)

Pozdrawiam, R.

Opublikowano

Ja byłem na nim w Buffo w Warszawie ale z tego co wiem występował z nim także w innych miejscach.
http://www.teatry.art.pl/!Recenzje/wobroniej_kam/wobronie.htm
Ponad godzina śmiechu. Krótko powiem wszystkie kobiety miały rozmazany makijaż, a mnie kolka trzymała ze dwa dni. Jeśli trafisz gorąco polecam.

Opublikowano

piknie, dowcipnie,ale sens jest o wiele głębszy niżby się wydawało, coraz częściej myślimy o powrocie do łona...w jedzeniu, wypoczynku, osiedlają sie ludzie gdzieś na peryferiach aby z dala od zgiełku miasta, jaskiniowcom by.ło przynajmniej wesoło....
pozdry, ES

Opublikowano

Rhiannon, dzięki za miły koment. Taaa, ja jestem z tych raczej piosenkowo-rozrywkowych (chociaż i z neurotyczno-depresyjno-nierytmicznych tyż). ;-)))

Piotrze, dziękuję za wyjaśnienie i link. Mieszkam w tym mieście z "Buffo", ale nie wiedziałam, że tam taka fajna rzecz jest. "Buffo" jest drogi, to i rzadko tam bywam. Ale teraz chyba się skuszę. Zwłaszcza, że lubię temat jaskiniowców, i na poważnie, i w satyrze.

Stefanie, miło mi, że smakuje z kawą i nie psuje jej smaku. Dzięki. ;-)))

Messalinie, dziękuję, że się uśmiałeś - o to chodziło, więc bardzo się cieszę. Dzięki również za ostrzeżenie - będę uważać na ojca dyrektora; z powodu "rydzykownych" tekstów nie otwieram drzwi nieznajomym już od jakiegoś czasu. ;-)))

Stanisławo, dziękuję za odnalezienie głębszych treści. Rzeczywiście żyjemy już w tak nienaturalnym świecie, że coraz częściej widać tęsknotę ludzi do pierwotności, naturalności, łona, początków naszego gatunku - jak do idealizowanego dzieciństwa.
Tak, całkiem serio myślę, że jaskiniowcom było wesoło, choć lekkiego życia nie mieli. Ludzie mają w swej naturze skłonność do śmiechu, wesołości, radości, zabawy, wygłupów. Widać to do tej pory w osobnikach, które żyją w bardziej naturalnym dla naszego gatunku środowisku - w cieplejszych krajach. A im dalej na północ, tym bardziej ponure miny. Zaś to ponuractwo, które wyhodowaliśmy sobie w ostatnich latach w Polsce, przerasta chyba nawet Eskimosów! O, jestem tego pewna!

Jimmy, dziękuję serdecznie! Aż genialne?! Na pewno nie zasłużyłam na taką pochwałę, ale jestem wzruszona, że aż tak Ci się to podoba!

Fanaberko, dzięki za pochwalenie. No właśnie, kocham teatr i piszę również utwory sceniczne, a czasami wiersze mimowolnie upodabniają mi się do musicali. Ale choreografii nie umiem dopisać, muzyki też nie. No cóż, może kiedyś znajdzie się ktoś, kto zechce te sprawy dopracować i wystawić to w postaci przedstawionka familijnego 9tzn. dla całej rodziny)? Pożyjemy, zobaczymy.

Pozdrawiam Wszystkich ciepło i serdecznie.

Opublikowano

Sokratexie, no właśnie, w takim razie ja już bym nie żyła w ogóle, gdybym urodziła się w tamtych czasach, albo byłabym sensacyjnym ewenementem pra-pra-prababki. Tak, ludzie żyli wtedy znacznie szybciej. Owszem, warto coś i o tym napisać. No to może napisz? No kto tu jest specjalistą od pisania pod wierszami innych osób? ;-)))
Bardzo dziękuję za miłe słowo. Czuję się jak pochwalona przez Mistrza uczennica. I bardzo mi w tym poczuciu dobrze, ciepło i bezpiecznie. :-)

Bono, dzięki za przeczytanie mimo długości oraz za pochwałę. Cieszę się bardzo. :-)

Pozdrawiam Was oboje.

Opublikowano

tekst kabaretowy, bo z przewrotną pointą, i "sam" się czyta, mimochcąc... :)
jaskiniowcy są jak ludzie z Raju, ALE - bo jest ale - ani mieszkańcy Raju ani mieszkańcy jaskiń nie znali poezji, i to ich dyskwalifikuje (!); :) J.S

Opublikowano

Jacku, dziękuję za miły komentarz. ;-)
Czy rzeczywiście nie znali poezji? Hmmm... Wiesz, nie jestem pewna. Ona chyba jest naszą cechą gatunkową, jest nieoderwalną częścią naszej psychiki, a przynajmniej niektórych z nas. Myślę, że zawsze tak było.
Na pewno ludzie z "Raju" jej nie zapisywali, bo nie umieli, a nie umieli, bo nie odczuwali takiej potrzeby. A dlaczego nie odczuwali potrzeby? Być może dlatego, że posługiwali się poezją w każdej chwili, w naturalny sposób, być może był to codzienny, potoczny język mieszkańców "Raju", po prostu coś tak oczywistego, czego się nie zapisuje. Dużo by na to mogło wskazywać. Języki starożytne w warstwie potocznej były znacznie bardziej patetyczne i poetyckie niż średniowieczne, te zaś były bardziej poetyckie niż mowa potoczna późniejszych epok, no a języki współczesne wręcz nie tolerują patetyzmu w warstwie potocznej, unikają go nawet w poezji, która zbliża się do mowy potocznej i coraz rzadziej bywa podniosła.
Nie wiem, czy mam rację i nie upieram się przy swoim. Ale wiesz, poruszyłeś ciekawy problem i bardzo mnie to zaintrygowało. Temat wart zbadania: czy jesteśmy gatunkowo istotami poetyckimi? Homo poeticus? Czy tylko homo lupus est? ;-)
Pozdrawiam. JJ.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Rozkazałem odnaleźć i ściągnąć tu Twoje ciało. Wygraliśmy bitwę a przegraliśmy wojnę. Leżysz na stosie tak cichy i blady. Bracie! Weź i mój topór w odmety, świętego, ofiarnego ognia. Zabierz go do Asgardu. Trenuj nim pod okiem Bogów aż do dnia ostatecznej bitwy. Wiernie będzie Ci służył. Dziś ścieżek przeznaczenia nie prostują Bogowie. A w wojnie nie szukaj honoru ani wiecznej chwały. Wróg nie stanie z Tobą oko w oko w szranki. Zabije bez chwili zwątpienia, dronem czy samolotem. Wiem jak samotny tam będziesz Bracie. Po kolejnej bitwie, zapewne dołączę do Ciebie. Duch mój pod bramy Asgardu podejdzie. Mój czas także do końca się zbliżył. A jeśli widzą mą żałobę i żal. Niech stwierdzą zgodnie, że to jeszcze nie czas. I niech zwrócą iskrę życia w Twe piersi i oczy.   Runy i gwiazdy są nam przychylne i łaskawe. Twoja dusza wraca przez mroki Helheimu. Żagiew dla stosu, zamienimy w miecz z zaklętą potęga ojców. Żagiew śmierć i proch. Miecz nieśmiertelność i władze wróży. Cóż oprócz łez i ryku żałości, może wyjść z mojego serca środka. Czas pożegnać ten świat. Złamać i spalić tarczę z zaklętą w niej siłą, mądrością i honorem. W agonii trwającego Ragnaroku. Spłonąć jak krzak. Dzikiej, białej róży.
    • Straż pożarna odjechała  Miejska zobojętniające  Koniec z ciepłymi kluchami To był bar, łyżki na łańcuchu   Widelca nie uświadczysz A łyżeczka pozostała w sferze Niebieskich ptaków  Na noże wszedł kolekcjoner   Wykałaczki zakazane Resztki miały pozostać nietknięte  Próchnica zrobić spustoszenie  I prawie wyszło gdyby nie covit   Pies, który pożarł kiełbasę 
    • @Migrena cieszę się i bardzo dziękuję :)
    • "Gdybym miał wybierać to zarżnąłbym ich wszystkich i to bez wyjątku. Kobiety, dzieci i starców, te parszywe gnidy. Nie mam jednak tego luksusu, nie teraz ale wciąż pamiętam!"  Pierwszy dźwięk był metaliczny, nie ludzki. .Jakby ktoś przeciągnął zardzewiałym żelazem po kości i wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że to on, że to jego własny oddech tak brzmiał, głęboki, pusty, jakby w środku klatki piersiowej było tylko echo po człowieku.  Piach na arenie był szary, nie piaskowy ale szary od popiołu, zabarwiony kawałkami cegieł i betonu, wyczuwalny przez podeszwy.  Tłum zawył. Kord przeciągnął wzrokiem po trybunach zapełnionych niemalże do końca i zatrzymał się nad balkonem zwieńczonym baldachimem.   Niebo było gęste, jak zawsze. Skłębione ciemne chmury nie wróżyły pogody a jedynie kwaśny deszcz.  Kord ścisnął rękojeść miecza, chwycił pewnie, ramię zadrżało.  To był miecz jednoręczny, stary, zabrany z muzeum — nie dla ozdoby, ale po to żeby zabijać, bo prawdziwa stal przetrwa dłużej niż ludzie i nadal może uśmiercać. Porządnie naostrzony.   Trzymali Korda dla rozrywki. Karmili i myli a to tylko po to, żeby wyszedł na arenę i zabijał. Nie widział jednak na razie przeciwnika.  Wzrok skierował na drugą stronę areny. Tłum nadal wył. W powietrze wystrzeliły kamienie i kawałki cegieł jakby na zawołanie. Arena jednak była duża i nie dosięgły Korda.  Brama otworzyła się z jękiem rysowanej stali. Powietrze zatrzymało się na chwilę.  I zobaczył go. Nie wiedział czy to człowiek czy mutant, czy jedno i drugie bo skóra tamtego była jakby szarozielona, jakby pęknięta od środka.  Ręce zwieńczały zakrzywione szpony a grzbiet zdawał się pokryty łuskami, jak u jaszczura.  Mutant rozglądał się jak on po trybunach i w tej chwili Kord dostrzegł w nim coś bardzo ludzkiego i ten bardzo ludzki strach.  "On też się boi"  Stworzenie ruszyło, ale nie jak zwierz, jak ktoś, kto pamięta jeszcze bycie człowiekiem. Stąpając pewnie na dwóch nogach pomagało sobie długimi ramionami. Szpony wzbijały mnóstwo kurzu i tak właśnie poczuł się Kord w tej chwili, jakby zabity pyłem i wyssany do ostatniej kropli krwi.   Mutant nie rzucił się od razu, nie szarżował. Szedł teraz powoli oceniając odległość. Widział miecz i rozumiał co to jest. Patrzył Kordowi prosto w oczy.  Ruchy miał nienaturalnie płynne, zbyt płynne jak na coś, co miało zrogowaciałą skórę i pęknięcia na policzkach jak glina po suszy.   Kord zrobił krok w bok, w lewą stronę okrążając mutanta. Ostre kawałki szkła zazgrzytały pod podeszwami.  Mutant nie spuszczał go z wzroku. Pochylony skierował się w prawą stronę i na chwilę zatrzymali się w tym ruchu jak tancerze oceniając swoje możliwości.   Kord domyślał się, że to nie była pierwsza walka potwora, że nie będzie łatwo i na chwilę zwątpił.   Tłum jednak zawył i skandował: "Zabij, zabij, zabij..." I tak bez końca a Kord otrzymał porządny zastrzyk adrenaliny. Nie myślał jak człowiek, nie myślał jak zwierzę ani potwór. Stawał się maszyną śmierci.  Mutant pierwszy skrócił dystans. Ramię poszło w bok Hakujący ruch, nie cios. To tylko skrobanie, jakby chciał rozerwać Kordowi gardło nie siłą ale tarciem.  Kord uniósł ostrze mając nadzieję, że metal wystarczy. Ostrze poszło w dół, klasyczny "fendente dritto", iskra przeszła po stali, uderzenie było cięższe niż powinno.   Mutant odskoczył pół kroku, jakby badał reakcję. Przygotował się do ataku.  Czas nie zwolnił, ale Kord zwolnił w środku swoich myśli, niezauważalnie.   Mutant drgnął. Zamachnął się prawą ręką szykując atak i zasłaniając się szponami lewej ręki przed cięciem miecza.  Jednak to Kord pierwszy poruszył się świadomie. Nie szeroki zamach, nie desperacja, ale milimetr przesunięcia stóp w lewo żeby otworzyć linię do kolejnego ataku i ciąć od dołu. Stal nie musi iść daleko, czasami wystarczy obrócić ją o pół palca i mutant to poczuł bo w jego oczach pojawił się cień niepewności. Nie zdążył odskoczyć. Wypolerowana stal zazgrzytała na jego szponach nie czyniąc mu jednak krzywdy.  Kord oddychał szybciej, oddech nie zwalniał, serce łomotało, adrenalina wypełniała każdy kątek jego ciała.  Mutant rzucił się wreszcie do przodu rozchylając ramiona, szykując się do łatwego zatopienia szponów w ciele przeciwnika.   Kord jednak nie odsunął się.  Zrobił coś bardziej brutalnego i bardziej ludzkiego. Wsunął ostrze pod kątem tak, żeby przeciwnik wpadł na nie sam.  Stal nie atakowała, jedynie czekała.  Uderzenie było tłuste i miękkie, nie metaliczne. Rozpaćkało się pośród wrzasków tłumu, weszło w tkankę jak w mokrą rozgrzaną roślinę. Przez sekundę mutant bezgłośnie zamarł, kurz jakby opadł, powietrze zgęstniało jeszcze bardziej.   Kord stał w bezruchu z dłonią wciąż zaciśniętą na rękojeści i z tą jedną, zimną myślą: "To nie ja dzisiaj zginę!"  Ostrze zostało w ciele ale mutant nie cofnął się ani o krok. Jego ciało nie poruszyło się tak, jak powinno, jakby stal była obojętna i stawała się jego ciałem.   Gwałtownym ruchem ciała wyszarpnął wbity miecz z rąk Korda i zamachnął się do kolejnego uderzenia.  Kord jednak wypuścił rękojeść uginając się pod masą cięższego przeciwnika. Miecz został w środku a Kord stał się bezbronny.  Odskoczył gwałtownie nie pozwalając się zranić. Teraz już nie patrzył w oczy mutanta, ale na rękojeść miecza.   Mutant ruszył szybciej niż mogłoby się wydawać i już nie bacząc na nic zaatakował. Kord cofnął się o dwa kroki ale nie z paniką, z wyborem, bo nagle zauważył coś: kiedy mutant ruszał  jego lewa strona pękała jak wyschnięty asfalt po mrozie Tam była słabość ale żeby tam trafić potrzebował broni a broń ugrzęzła.  Kord zrobił rzecz pozornie szaloną, rzecz, której nie robi ofiara. Chwycił mutantowi nadgarstek gołymi dłońmi tuż przed pazurami i siłą własnego ciężaru pociągnął go w bok tak, żeby przeciwnik sam wyrwał ostrze z własnego ciała.  Pazury przecięły mu plecy jakby to była jedynie cerata, płytko — ale długo i przez sekundę Kord poczuł ból i ciemność w płucach.  Mutant wbił mu pazury pod łopatkę jakby chciał się zahaczyć, jakby chciał go zatrzymać blisko żeby rozszarpać gardło z dystansu jednego oddechu.  Kord wysyczał powietrze przez zaciśnięte zęby i zamiast odsunąć twarz  przybliżył ją, i wgryzł się w bark mutanta przecinając tkankę na obojczyku.  Mutant zawył ale nie jak zwierzę, jak coś, co pamiętało ból sprzed przemiany.  Ten jeden dźwięk był jak impuls nerwowy który przetoczył się przez ciało Korda i wtedy — w tym jednym momencie w tym zwarciu, mięso do mięsa, Kord wyczuł rękojeść w dłoni. Zaparł się oburącz wyszarpując ostrze z szaro zielonego ciała mutanta.  Pazury bestii wbiły się jeszcze głębiej. Kord stracił grunt pod nogami i zawisł na szponach, na ułamek sekundy.   Miecz jednak tańczył już swoim rytmem i wykonując puntę ponownie rozszarpał trzewia mutanta.  Kord nie czekał na łaskę. Pchnięcie było szybkie, dokładne — mutant padł na bok, jak odcięty od własnego ciała. Chwilę trwało, nim piach wchłonął ciszę. Potem zabrzmiało to pierwsze, niechlujne „Ha!” — pojedynczy okrzyk, jak iskra. Po sekundzie eksplodowało: głosy wyrwały się z trybun, pełne prostej radości i prymitywnej ulgi. — Kor-gen! Kor-gen! — krzyczeli na początku niskim growlem, a potem dodały się piski i gwizdy. — Kor-gen! Kor-gen! Kor-gen! — i nagle imię, którego nikt mu nie dawał, przyjęło kształt. Publiczność uderzała pięściami w metalowe bariery, śmiejąc się i krzycząc, odkładając na bok litość. Dla nich to był spektakl. Dla nich to była krótka przerwa od głodu i myśli.  Dla Korda dziwne było to, że poczuł się spełniony. Uświadomił sobie, że właśnie stał się gladiatorem i to właśnie było jego siłą.  Wyczerpany karmił się skandowaniem tłumu. Spojrzał na balkon. Zobaczył wyciągniętą rękę, ale nie widział dłoni i kciuka. Jak na zwołanie wyszarpnął miecz i wbił w pierś mutanta, tam gdzie powinno być serce. Mutant zadrżał, wypuścił powietrze i to już był koniec.   "Kor-gen, Kor-gen, Kor-gen!" Tym razem nie poleciały kamienie, tym razem ktoś rzucił bochenek chleba, ktoś inny kiść marchwi a ktoś inny dynię. Ludzie krzyczeli widząc Korda jako bohatera, jakby zbawcę ich wszystkich trosk.   Kord niewiele myśląc zbierał podarunki. Głód był naprawdę dotkliwy I w tym momencie otwarła się brama, jego brama.  Szybko wybiegli z niej ludzie uzbrojeni w karabiny i pistolety. Nie było szans.   Pozwolili mu zachować trofea, ale wpędzili z powrotem do klatki.  — Ten ma rękę — warknął jeden z nich. — Nada się do kolejnej walki. Trzeba go tylko wyczyścić.  I wtedy Kord po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że decyzja nie jest już tylko jego — że jest częścią czegoś większego: mechanizmu, który żywił się przetrwaniem. Jego imię, rzucone przez tłum, było biletem na jutro.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...