Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Margałski - Cinkov

Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”:
MUSK

- Stworzyłem nowego – ni z gruchy ni z pietruchy wypalił Józef Azorowicz Mordacki, zezując znad świeżo opróżnionej butelki.
- Co „nowego”? – bąknął Mruczjan i czknął po dwakroć.
- Mordensteina.
Naukowiec wyszczerzył się i z nogawki wyciągnął kolejną flaszkę oranżady.
Wieczór w parku zapowiadał się całkiem ciekawie i na swój specyficzny sposób wyjątkowo. Postrzępione drzewa gięły się do ziemi, zupełnie jakby chciały chwycić nas swoimi zdrewniałymi dłońmi. O Księżycu nic nie powiem, bo z reguły wychodzi z tego straszliwy, ordynarny wręcz kicz. W każdym bądź razie wiatr parskał i dmuchał mi prosto w twarz, niezależnie od tego, w jakim patrzyłem kierunku. Normalnie pewnie zachwycił bym się tą jakże poetycką, metafizyczną wręcz atmosferą, lirycznym krajobrazem. Ale wtedy jakoś niespecjalnie miałem po temu ochotę.
- No a… - zacząłem nieśmiało – …różni się czymś od tego poprzedniego?
- Absolutnie, definitywnie wszystkim.
- Tym razem nie spali pół miasta?
- Nie.
- Ani nie wyrwie wieżowca?
- Nie połknie autobusu? – do rozmowy włączył się Mruczek patrząc na nas przez denko butelki.
- Nie będzie opowiadał sprośnych dowcipów?
- Nie – uśmiechnął się Józef. – Z pewnością nie.
- To na cholerę nam taki… - bąknął Mruczjan i spojrzał na mnie porozumiewawczo.
Doskonale wiedzieliśmy, co oznaczają takie zapewnienia. Oznaczały mniej więcej tyle, że prędzej czy później stanie się dokładnie wszystko to, co wymieniliśmy. Tak jak ostatnio. I jeszcze kilka razy wcześniej. Nie zamierzałem jednak tego roztrząsać, chwilowo miałem poważniejsze problemy. Zostały wszak jeszcze dwie butelki oranżady, my zaś powoli zaczynaliśmy przymarzać do ławki.
- A tak w ogóle… to gdzie on jest?
- Muszę go jeszcze ożywić.

Dniem ożywienia była środa. Józef nadał całej operacji kryptonim Guhjsdf, co w wymyślonym przez niego samego języku oznaczało mniej więcej to samo, co w każdym innym. Specjalnie na tę okazję odświętnie przystroił laboratorium, teraz z sufitu zwieszały się tu pomalowane w różne jaskrawe kolory pociski, w rogu stały zaś dwie, ozdobione girlandami, napoleońskie armaty. Zaraz koło niewielkiego okna dumnie prezentował się podrdzewiały Tygrys z mikołajkową czapką naciągniętą na lufę. Był w sumie grudzień. Element najważniejszy jednak, czyli sam Mordenstein, leżał niewzruszony pośrodku sali, na czymś co z grubsza przypominało stół operacyjny. Do jego głowy podłączonych było mrowie przewodów, przewodzików i przewodziątek. Obok, na starej komodzie, stała do połowy opróżniona butelka oranżady.
- To akurat nie ma nic wspólnego z eksperymentem – szybko dodał Morda widząc, gdzie skierowałem wzrok. I – jakby od niechcenia – pociągnął spory łyk.
Mordenstein numer bodajże chyba z pięć, z pewnością nie był zbyt urodziwym stworem. Miał głowę koguta, tors byka, kończyny dolne nosorożca, górne zaś – lwa. Oprócz tego, jego twórca dorzucił jastrzębie skrzydła i ogon zaimprowizowany z połówki węża.
- Nic innego nie było… - odgadł moje myśli Józef.
Wszystko to połączone było topornie za pomocą grubej, białej nici, kilku zamków błyskawicznych i trzech guzików.
- No Banderasem to on nie jest… - mruknął Mruczjan.
- To zrób lepszego – żachnął się Mordacki.
- Ej, spokojnie. Może jest na ten przykład inteligentny. – Mruczek poprawił poroże i chwycił jeden z przewodów, przyglądając mu się bacznie.
I właśnie wtedy, prosto w wystawioną za okno antenę, uderzył piorun. Mordenstein co prawda nie przejął się tym zbytnio i dalej leżał jak mumia, o Mruczjanie jednak nie dało się już tego powiedzieć. Ukazawszy nam w całej krasie swój skomplikowany szkielet, zgrabnym lotem poszybował kilka metrów (nic nie poradzę, że autor naczytał się zbyt wielu komiksów, a w dodatku nigdy w życiu prąd go nie kopnął) i – z postawionym na sztorc tudzież dymiącym futrem – rymsnął na ziemię. W tym samym momencie jedna z armat sama z siebie wystrzeliła. Spojrzałem z przerażeniem na Józka, zupełnie nie wiedząc, co robić. Mruczek zaś podniósł się i energicznym ruchem poprawił poroże. W ścianę laboratorium wbił się tramwaj.
- Co się tak patrzycie? – zdziwił się, nie zwracając na niego uwagi.
- No… bo…
- Co „no bo”? Koty mają dziewięć żyć.
- Ale… ty jesteś jeleniem…
- O kurwa… - jęknął. – O tym nie pomyślałem…
Po tej kwestii ponownie upadł, ja zaś kątem oka dostrzegłem, jak Morda w ostatniej chwili uskakuje przed prującym wprost na niego Tygrysem.
- Autorze tego opowiadania! – ryknąłem. – Czy ty naprawdę jesteś tak głupi?!
Po tych słowach niejaki Margałski – Cinkov, czy jak mu tam, ewidentnie musiał poczuć się skruszony, bo Mruczjan otworzył jedno oko i wsparł się na łokciu.
- Tak naprawdę, - zaczął – to ja jestem kotem. Tylko nikomu tego nie mówcie.
- No… – uśmiechnąłem się niepewnie.
Odwzajemnił uśmiech i stanął na łapy.
- Ty masz z tym coś wspólnego? – spytałem po chwili.
- Z czym? – rozłożył zdziwiony ręce. Jeden z dotychczas wiszących pod sufitem reflektorów upadł tuż obok nas.
- Jakby… z tym…
- Nie. Chyba nie. Na pewno nie.
Pokręcił głową.
- Spróbuj może – krzyknął Morda, serią fikołków ratując się przed goniącą go motorówką – klasnąć w dłonie! Zrobimy! Eksperyment!
Mruczjan klasnął. W laboratorium pojawiła się grupka harcerzy nieudolnie śpiewająca jakąś strasznie głupią piosenkę. A robili to w taki sposób, że włos na łokciach się jeżył, uszy zaś same próbowały się zatkać.
- Ciszaaaaaaaaa!!! – ryknął Mruczjan.
Momentalnie wszystko się uspokoiło, harcerze zniknęli, Tygrys wrócił na swoje miejsce. Dla lepszego efektu zgasło nawet Słońce.
- Dobry Boże… - wyszeptał Józek patrząc na Mruczka, choć był niewierzący.
- Supermoc… - dokończyłem za niego.

Mruczjanowi jednak nowy dar niespecjalnie przypadł do gustu. Nie zamierzał być Bogiem, władcą i panem stworzenia. Najwyraźniej nie uśmiechała mu się też perspektywa otrzymania na siedemdziesiąte urodziny swojego portretu ze znaczków pocztowych. Bał się, że niechcąco mógłby komuś zaszkodzić. Albo, co gorsza – chcąco. Wolał dalej być po prostu zwykłym Mruczjanem. I właśnie na tym polegała jego niezwykłość. Postanowił zrezygnować z bycia bohaterem. Nie było to jednak wcale takie łatwe moi mili. Co to, to nie.
Podczas, gdy zawiedziony tą decyzją Mordacki - którego dalekosiężne plany legły w gruzach - starał się coś z tym zrobić, wynaleźć jakieś antidotum, Mruczek zdecydował się działać na własną łapę.

W sobotę, paskudnie zaśnieżoną i mroźną swoją drogą, postanowiłem go odwiedzić. Mimo wczesnej pory było ciemno, Mruczjan musiał maczać w tym palce. Z jednej strony szedłem tam, żeby dotrzymać mu towarzystwa, w końcu nie wypada tak pozostawiać przyjaciela samemu sobie. Z drugiej miałem nadzieję, że będzie w stanie jakimś ponadnaturalnym sposobem naprawić mój stary magnetofon, pamiątkę jeszcze z czasów źrebięctwa.
Drzwi do jego mieszkania były co prawda trochę nadpalone, ale i tak, w porównaniu z pokaźną wyrwą w ścianie klatki schodowej, prezentowały się jeszcze nienajgorzej. Na suficie jak gdyby nigdy nic rósł sobie w najlepsze daktylowiec. Kilka metrów dalej zaczynał się lądolód. Rzeczone już drzwi otworzyły się same, nikogo za nimi nie było. W nozdrza uderzył mnie zapach tanich kadzidełek i takiejż wody kolońskiej. Z lekką nutką samogonu.
- Mietek? – usłyszałem głos Mruczka.
- No…
Siedział rozwalony w fotelu, naprzeciw dziwnie wyglądającego jelenia. Jeleń ów dziwność swą zawdzięczał głównie farbowanej na czerwono sierści, sznurze bijących po oczach paciorków, rozlicznych bransoletkach na porożu i dziwnych symbolach zdobiących całe ciało.
- To Azgul – Olkienus. Szaman – poinformował mnie Mruczjan i rzucił pełne szacunku spojrzenie w kierunku swojego gościa. Jak się potem dowiedziałem, Olkienus żył w rytmie trzy czwarte. Często interpretując to jako trzy ćwiartki.
Szaman popatrzył na mnie i zrobił zatroskaną minę.
- Zasadniczo złą aurę roztaczasz przybyszu.
- Że… co?
- Tydzień życia ci pozostał. Zasadniczo. Nie więcej.
- Że…Co?!
- Tydzień. Więcej zasadniczo nie.
Wybiegłem przerażony z domu Mruczjana. Do siebie wracałem w zupełnym otępieniu. Z reguły wyśmiałbym każdego, kto powiedziałby do mnie coś w tym guście. Tym razem nie wyśmiałem. Co gorsza – zaczynałem w to wierzyć.
- Światło zielone! – wydarł się ktoś za mną, aż wypadła mi butelka vodki, com ją trzymał za pazuchą.
Założyli mi pod domem sygnalizację świetlną…

Zrezygnowany wpatrywałem się w talerz owsianki, z pewnością nie była to wystawna wieczerza. Nie miałem zresztą ani siły, ani tym bardziej ochoty na takową. Wszystko mi się mieszało, bałem się.
- Światło czerwone! – dobiegło z dworu.
Momentami miałem wrażenie, że sygnalizator zaczyna wykrzykiwać: „zasadniczo!”. I: „tydzień!”. A może było tak naprawdę. Ściany zdawały się zbliżać do mnie, pokój malał z każdą sekundą, z każdym oddechem. Być może ostatnim.
- Światło zielone!
No i jeszcze to. Postanowiłem rozwiązać chociaż ten jeden problem. Tak na dobry początek. Wiedziałem, co robić, zresztą: co mi zależało?
O północy wyjąłem z pakamerki siekierę i wyszedłem na ulicę.

Sygnalizatory padały jak drzewa pod kolejnymi ciosami. Byłem bezlitosny. Zakuty w zbroję w postaci gumowych rękawic bezlitośnie spuszczałem z nich elektryczną żywicę, odrąbując konar po konarze, sęk po sęku. Wrzynając się w metalowe pnie z furią na widok której i Rambo udawałby kilkudniowego trupa.
- To można tylko ściąć drzewo – warknąłem. – Taką mam koncepcję.
Zamachnąłem się do kolejnego uderzenia.
- Co robisz? – rozległ się głos za moimi plecami.
To był Mruczjan. Zaskoczony nie zwróciłem nawet uwagi na idiotyzm tego pytania.
- A ty?
- No tak się kręcę jakoś po nocy… Spać nie mogę.
- No ja też – ryknąłem, mocując się z okrzykiem: „światło czerwone”.
- Nie przejmuj się szamanem. On się nie zna.
- Taaa? – uniosłem brew w przerwie między kolejnymi ciosami. Sygnalizator trzymał się przy życiu resztkami sił. Twardy był.
- No tak – kontynuował Mruczek niezrażony moim nietypowym zajęciem. – Ja się, widzisz, już kilka razy zakręcałem w słoiku po ogórkach, tak jak mówił.
- I co?
- I nic – siłą woli przewrócił sygnalizator po drugiej stronie ulicy.
- Ja wiem… Ale ten badziew i tak trzeba wyciąć.
- No w sumie… - mruknął powalając kolejny.
W ciągu godziny oczyściliśmy całą dzielnicę.
Rano obudził mnie pisk opon i brzęk tłuczonego szkła.

Opublikowano

Najbardziej podobają mi się imiona. Nie kumam zbyt wiele, bo kontekst jest gdzieś wcześniej, ale nie mam specjalnych zastrzeżeń. Świat autora przekonujący nawet dla nieskontekstowanego czytelmruka.

Opublikowano

dzięki za komentarz=)
znaczy to jest oddzielne opko co prawda, a raczej jego połowa mniej więcej. ale jako, że stanowi ono część całego cyklu, to faktycznie bez znajomości poprzednich dużo kwestii pozostaje niewyjaśnionych. na przykład dlaczego Mruczjan, kot, nosi poroże;)
pozdrawiam

Opublikowano

nie mam zamiaru wszczynać kolejnej dyskusji, z kółkiem wzajemnej fascynacji... dlatego wypowiem się krótko...

1) treści nie komentuje, bo do mnie nie dociera, nic z tego nie rozumiem i nie chce rozumiec, to jest błazenada dla mnie , w moim rozumowaniu, pojmowaniu- cyrk. Ale to w moim rozumowaniu...

wymienie tylko te, rzeczy które są nie po polsku,

Wieczór w parku zapowiadał się całkiem ciekawie i na swój specyficzny sposób wyjątkowo.
jaki to jest specyficznie wyjątkowy sposób zapowiadania się...??? chyba trochę mało konkretne, ale dobra, to moze byc zwykle czepialstwo...

zdrewniałe to są częsci roslin, lub ciala czlowieka, podobne do drewna, lub jesli to czasownik, to stają się nagle do niego podobne, lub ciało człowieka, jesli jest martwe sztywne, zdrętwiałe...Drzewo nie może zdrewnieć, bo jego ręce ( jesli metaforycznie ujmujesz konary bo tak to zdrozumiałem) są drewniane od zawsze

NORMALNIE PEWNIE zachwycił bym się tą jakże poetycką, metafizyczną wręcz atmosferą, lirycznym krajobrazem, ale...dyskwalifikacja.

jeśli już to zachwyciłbym, -drobny gramtyczny błąd , a to normalnie pewnie, przyprawia mnie o gęsią skórkę...

Nie można : Zazwyczaj zachwyciłbym się???, albo w innych okolicznościach??? normalnie pewnie można by było ? czy nie?

zo to znaczy "mieć po temu ochotę"???

albo takiejż ???

tyle wyłapałem...

aha i dialogi drętwe jak zawsze, do tego już zdążyłeś mnie przyzwyczaić...

Opublikowano

NIE MA żadnego kółka wzajemnej fascynacji. po prostu niektórzy rozumieją takie pisanie, niektórzy - nie.

to ma być w pewnym sensie cyrk.

'zdrewniałe dłonie' łączą się tu w całość, czyjeś/jakieś dłonie zamienione w drewno i to właśnie jest ta metafora. nie same 'dłonie'.
'normalnie pewnie' - w sumie racja, tak sobie to wygląda.
'mieć po temu ochotę' to forma baaardzo przestarzała, ale użyta tu z pełną premedytacją.

Piotrze, Twoje zdanie szanuję, co nie znaczy, że muszę się z nim zgadzać.

pozdrawiam

Opublikowano

Postrzępione DRZEWA gięły się do ziemi, zupełnie jakby chciały chwycić nas swoimi ZDREWNIANYMI dłońmi

Nadal twierdzę, że ręce drzew nie mogą zdrewnieć, nie wiem czy ty rozumiesz zdanie , które napisałeś, czy sobie wystukales coś w swoim rozumieniu ładnie brzmiącego, w tym zdaniu, dłonie drzew są zdrewniałe, drewno w jakiejkolwiek postaci nie może zdrewnieć,jego jakakolwiek część nie może być ZDREWNIAŁA bo one są DREWNIANE...

POstrzępione, też wydaje mi się dziwnie użyte, o drzewach mówi się często, że są posępne, czyli przerażające, smutne, postrzępione używa się w celu okreslenia cechy ubrań, kartek, postrzępione brzegi np...

Wiesz, może ja nie rozumiem tego co piszesz, ale lubię czytać kogoś, kto sprawnie posługuje się ojczystym językiem NORMALNIE, PEWNIE...i ma po temu ochotę

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena zakończenie mega! tak
    • Witam - tak bywa w życiu - ale to mija -                                                                        Pzdr.serdecznie.
    • Mieli po dziewiętnaście lat i zero pytań. Ich ciała świeciły jak płonące ikony, nadzy prorocy w jeansowych kurtkach, wnukowie Dionizosa, którzy zapomnieli, że śmierć istnieje. Wyjechali – na wschód snu, na południe ciała, na zachód rozsądku, na północ wszystkiego, co można rozebrać z logiki. Motel był ich świątynią, moskitiera – niebem, które drżało pod ich oddechem. Miłość? Miłość była psem bez smyczy, kąsała ich za kostki, przewracała na trawie, śmiała się z ich jęków. Ale czasem nie była psem. Była kaskadą ognistych kruków wypuszczoną z klatki mostu mózgowego. Była zębami wbitymi w noc. Jej włosy – czarne wodorosty dryfujące w jego łonie. Na jego ramieniu – blizna, pamięć innej burzy. Jej uda pachniały mandragorą, jego plecy niosły ślady świętej wojny. Ich języki znały alfabet szaleństwa. Ich pot był ewangelią wypisaną na prześcieradłach. Ich genitalia były ambasadorami innej rzeczywistości, gdzie nie istnieją granice, gdzie Bóg trzyma się za głowę i mówi: ja tego nie stworzyłem. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Każdy pocałunek – jak łyk z kielicha napełnionego LSD. Każda noc – jak przyjęcie u proroków, gdzie Jezus grał na basie, a Kali tańczyła na stole, i wszyscy krzyczeli: kochajcie się teraz, teraz, TERAZ! bo jutro to tylko fatamorgana dla głupców. Nie było ich. A potem cisza – tylko ich oddechy, jak fale na brzegu zapomnianego morza, gdzie świat na moment przestał istnieć. Nie było ich. Była tylko miłość, która miała skórę jak alabaster i zęby z pereł. Był tylko seks, który szarpał jak rockowa gitara w rękach anioła. Było tylko ciało, które płonęło i nie chciało gaśnięcia. Pili siebie jak wino bez dna. Palili siebie jak święte zioła Majów. Wciągali się nawzajem jak kreskę z lustra. Każdy orgazm był wejściem do świątyni, gdzie kapłani krzyczeli: Jeszcze! Jeszcze! To jest życie! A potem jeszcze raz – jak koniec kalendarza Majów. Byli młodzi, i to znaczyło: nieśmiertelni. Byli bezgłowymi końmi pędzącymi przez trumnę zachodu słońca. Byli gorączką. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Lecz w każdym powrocie, cień drobny drżał, jakby szeptem jutra czas ich nękał. Kochali się tak, jakby świat miał się skończyć jutro, a może już się skończył, i oni byli ostatnimi, którzy jeszcze pamiętają smak miłości zrobionej z dymu i krwi. Ich serca były granatami. Ich dusze – tłukły się o siebie jak dwa kryształy w wódce. Za oknem liście drżały w bladym świetle, jakby chciały zapamiętać ich imiona, zanim wiatr poniesie je w niepamięć. Ich wspomnienia – nie do opowiedzenia nikomu, bo nie ma języka, który wytrzyma taką intensywność. Wakacje były snem, który przekroczył sny. Były jedynym miejscem, gdzie Bóg i Diabeł zgodzili się na toast. Oni – dzieci światła, dzieci nocy, dzieci, które pożarły czas i nie umarły od tego. Jeśli ktoś pyta, kim byli – byli ewangelią spisaną spermą i łzami. I gdy noc gasła, ich spojrzenia się spotkały, ciche, jak dwa ptaki na gałęzi, co wiedzą, że świt jest blisko, a lot daleki. I w ciszy nocy, gdy wiatr ustawał, słychać było tylko szelest traw, a świat na zewnątrz, daleki i obcy, czekał na powrót, którego nie chcieli. Byli ogniem w płucach. Byli czymś, co się zdarza tylko raz. I zostaje na zawsze. Jak tatuaż pod skórą duszy.          
    • łzy raczej nie kłamią uśmiech nie krwawi zaś droga  donikąd gdzieś prowadzi ból to niewiadoma   krok zawsze krokiem horyzont czasem boli tak samo jak myśli które w głowie się panoszą   kłamstwo  śmierdzi kalendarz to prawda śmierć to szczerość człowiek to moment wszechświata 
    • @Dagna tym się nie stresuj. Dobry psychiatra wyprowadzi cię z tego. Jeżeli nie.......to już Tworki. Bay, bay.     A tak w ogóle to po co mnie prowokujesz? Nie znamy się, za emocjonalne słowa przeprosiłem, a ty ciągle swoje. Dlaczego ?
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...