Dopiero trzeciej nocy
pozwolono nam odstąpić od dział.
Przybyły nasze okręty
i szczelnym półkolem otoczyły port.
Jak urzeczony podziwiałem
ich sylwetki.
Ukryty w koronie drzewa,
uczepiony chropowatego pnia.
Szybko wypatrzyłem największy z nich.
Trzymasztowy galeon
ze strymowanymi na wiatr żaglami.
Na topie grotmasztu
miał wywieszoną
flagę nasza i admiralską.
Na nim przypłynął prawdziwy bohater. Pierwszy morski lord.
Liczyłem rozbłyski prochu z armat jego. Kule tłukły w zacumowane
brygi i fregaty.
A ściany domostw nabrzeżnych, odbijały odgłos dudnienia
Z haubic, hakownic,
kartaun i muszkietów.
Leje się tylko śmierć i pożoga.
Bóg ani miłosierdzie
w tych lufach nie mieszka.
Fleuty okaleczone, toną przy nabrzeżu.
Ich drzazgi z burt, rozrzucone po falach jak ludzkie trzewia.
Giną pod wodą ładownie,
pełne zamorskiego towaru.
W porcie już pierwsze domy płoną.
W tawerny oknach ciemności.
Nikt dziś nie zagląda do kieliszka.
Działa obrońców, dymią jeszcze
w zgliszczach niedawnych
stanowisk i redut.
Martwi, nie będą już stawiać oporu.
Tyś zapach prochu i smak rumu. Bardziej niż murwy i dziewki ukochał. Zielone fale i dębowy pokład,
droższe Ci od stabilnej ziemi.
Teraz już tylko mordy kaprawe
a nie serca niewieście,
będziesz rozbrajał.
Zawsze w ogniu wojny.
Gdzieś pomiędzy admiralskimi flagami a pirackimi banderami.