Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

miłość w wierszach - konkurs


Rekomendowane odpowiedzi

  • Odpowiedzi 307
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Bo zawierzył miłości


Od najmłodszych lat
poddając się drogowskazom
które prowadziły do nikont
wędrował ciemnymi drogami

aż w koncu zabolało go
zmęczone tą nicością serce
i przemówiło do niego sumienie
w tedy zrozumiał i zawrócił

odnajdując to czego nie znał
razem z tym zbudował dom
pełen rodzinnego ciepła
bo uwierzył w jej sens.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

JEJ historia miłości.

Początkiem było otworzenie,
następne uświadomienie,
potem zaciekawienie,
w końcu oszołomienie,
niedowierzanie zachwyt i przeznaczenie,
po zastanowieniu zrozumienie,
a później pogodzenie,
choć jedno było pewne to było zawiedzenie był strach ból i opuszczenie był smutek i zapomnienie.
Przełomem było duchów święto i całe myślenie zmieniło się prędko.
Było zaskoczenie i zadowolenie.
Później pragnienie.
w domu przemyślenie i wielkie myśli kłębienie,
przemienił się zachwyt w niedowierzanie radość w powątpiewanie,
lecz opisać nie mogła słowami tego co czuła do niego chwilami
Juz się nie zastanawiała,
Pobiegła dotknęła powiedziała te 2 płomienne słowa,
i poczuła jak by zaczęła żyć od nowa
teraz jest radość i zadowolenie
zachwyt i dojrzenie
kochanie a co najważniejsze to nad wszystkimi tymi uczuciami i myślami zapanowanie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

-----NAGOŚĆ KSZTAŁTÓW-----


pędzluję akty w niej
widząc muzę godną piedestałów
włosie w sosie soczystych barw

ocieka klepsydryczną talią na płótnie
pełne usta pusta wątrobiasta szaro-czerwień
oczu latarnianych trwogi smutek
sutek twardy targa powietrze zziębnięte
pomieszczenie szczegółów głów tułów
słów brak

konwersacja spojrzeń
językiem pędzla namiętna



czuję na policzkach chropowatość
twoich piersi
opuszkuję ciepły jeszcze brzuch
łzawiste rzęsy

dla mnie żyj śnij schnij


będziesz moją na ...
ścienną

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Powroty

Jeśli chcesz coś powiedzieć, dobrze się zastanów,
czy słowa raz zgubione nie zburzą twych planów

czy czasem nie obudzisz w pamięci ukrytej
jakiejś nuty już dawno zatartej, rozmytej

tamtych chwil nie pamiętam, bo zapomnieć chciałam
aby było jak dawniej, słowa to za mało

może nie chcę nic zmieniać, nie chcę już powrotów
słońce świeci bez ciebie, samotność to spokój

tamte słowa ci przecież mogą figla spłatać
i nie będziesz mógł zniknąć już z mojego świata

zaplączesz się, pogmatwasz świat swój ułożony
więc używaj słów zwykłych, nie tych pogubionych

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zostań

Chwila
chwila bezsennie się dłuży
Myśli
myśli dręczące człowieka
Słońce
słońce w wiosennej kałuży
Życie
życie co ciągle ucieka
Jutro
jutro przyniesie pogodę
Gwiazdę
gwiazdę daruję ci z nieba
Jeśli
pamięć otoczysz ogrodem
Po co
więcej wspominać, nie trzeba
Przeszłość
już się przeszłością nie troskaj
Dosyć
i nigdy więcej już rozstań.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

mój

stanęłam w Twym progu
jak na krawędzi świata
zachwiałam się
podparłam o klamkę
drzwi uchyliły się mocniej

wyleciało zza nich tysiące motyli
przelatywały muskając me ciało
delikatny wiatr odgarnął włosy z czoła

zamknęłam oczy i weszłam za próg
najpierw usłyszałam dzwony cerkwi
później poczułam krople deszczu na twarzy
otworzyłam oczy
na stole leżał łagiewnicki żonkil

wszystko wróciło
to moje wspomnienia
cały czas zamknięte tu z Tobą

byłam już tu
jeszcze przed myślą i słowem
byłam

rozejrzałam się za Twoją twarzą
zobaczyłam uśmiech skropiony łzami

w Twych ramionach
czekał cały mój świat

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dłonie

gdybym tylko potrafiła
utrwalić chwile na płótnie
czy choćby w kamieniu
naniosłabym Twój dotyk

ale jakiego koloru jest ta pieszczota
i jak wykuć Twe dłonie
kiedy ty potrafisz jedną z nich
uchwycić całe piękno świata
i moje uczucia razem

nawet zimne kamienie
nie potrafią oddać naszego milczenia
krzyczą poruszone rozkoszą
splecionych w warkocze palców

odmęt kolorów
nie potrafiłby powtórzyć
bicia serca Twego
które przenikało moje opuszki
i pulsowało w duszy

jak to się stało
że moje serce
choć tak małe
wyrzeźbiło tą chwilę
a dłonie zapamiętały kształty Twoich dłoni

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

astralna znajomość *

W każdym dniu bywa tak samo
(piszę "bywa", bo każdemu czasami brakuje uczucia ciągłości pojęcia "jest")
W dzienniku opisuję moją konsystencję, która przechodzi do historii powszechności
stan zużycia mojego ciała ze zmienną ilością odżywczych materii.
Są konkretne daty,
niestety nazwiska często poprzekręcane
nie mam dobrej pamięci do nazw własnych
czy określeń szarych eminencji codzienności
ale mam taką znajomą nie z tego świata
- co zalatuje wątkiem s-f -
w której przebywam jako taki specyficzny wizerunek mnie:
z plastikowym kubkiem kawy,
na ławce z widokiem na miasto
(ale w bezpiecznej odległości)
szukający czegoś w sobie
podgatunek samczy

Skupiając się na określeniu 'przebywam' -
dodam dla czepialskich,
że właściwie to mam wrażenia przebywania -
powiedzmy na zasadzie patrzenia na piękny obraz
i odczucia, że obraz od czasu do czasu też zerknie na mnie.

Kiedy zdarza się, że rano nie mamy możliwości usiąść razem przy śniadaniu
albo przytomność naszego świata urywa się w połowie rozmowy metafizycznej
leżę zwinięty w ból; mam nieodparte wrażenie, że wsiąkam w podłoże
tracąc resztki tłuszczu

na szczęście
budzę się do staro-nowego życia z uczuciem, że to był tylko zły sen
a moja astralna kobieta jest cały czas najbliżej

Na dzień dobry zrywam drzewo
cały bukiet drzew, który wkładam do wazonika
w pokoju gościnnym naszego domu
później wyrywam kartki z mojego dziennika i
zwijam w ruloniki różnej wielkości
tak żeby godzina 18:00
dotykała 18:00 z poprzedniego dnia -
dwadzieścia cztery godziny
jak największa przyjemność skondensowana w jednej minucie
jak najbardziej
widzę moją astralną kobietę
patrząc właśnie przez takie ruloniki
i wiem że wszystko będzie dalej,
limonka na niebie - ewentualnie - łyżka miodu
który spływa do wieczora,
do ostatniego 'dobranoc'
podgatunek samczy myśli:
astralna kobieta jest moim życiem
astralna kobieta jest moim życiem

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przepiękny wiersz

Przepiękny wiersz zaczynam pisać
wiem to
nadzieja wszak nie kłamie
zbudzi mnie jutro Twoją bielą
podasz mi dłoń
i
wiersz się stanie

zapachem snów
pieszczotą myśli
nieopisanym brakiem słów
dniem
unurzanym w słodkości nocy

dzisiaj mój pogrzeb
jutro nasz ślub...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

doszkicuj po ostatni szczegół

skończyłaś mówić. wracam do doniczki.
po drodze jeszcze pełen entuzjazmu
zachowuję się po pijacku
śpiewam
chciałbym cię wykorzystać:
mieć tylko dla siebie
każdą twoją dolegliwość
każdy ból wetknąć pomiędzy moje kości
żeby było ci wygodniej
malować w powietrzu moją sylwetkę
kiedy łapiesz ze mnie oddech
myślisz że rzeczywiście
śpiewam
stawiam kroki na zmianę:
raz pierwszy, raz ostatni
pierwszy, ostatni
pierwszy, ostatni

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ruchomość

Potrafię dobrze kłamać. Skreślone moje słowa
gdy bywają prawdziwe. Gdy bywają w taki sposób
nie są wcale moje. Moje tylko oszukują, krzyczą
ale nie do ciebie. Do ciebie milczę.

berlin dymi na nasz dom - myślę, cholernie dymi
karolina, wiesz?! - może uchyl lufcik, niech wleci.

Niech wleci, będzie łatwiej kłamać milcząc tylko,
to niezła sztuka. Całkiem niezła.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Krzyśtus




Miała na imię Magda, a jej matka
często powtarzała: Magda leni
się za bardzo, więc wzięła się do rzeczy.
Obejmowała go zaradnie i z pełnym
oddaniem, jak Pan Bóg
przykazał.

Latem masowała moje
stopy, a gdy chciałem porozmawiać
o miłości, wydymała
wargi.
Za ostatnim razem rzekła,
bym zgolił ten obleśny zarost.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O pewnym uczuciu


kocham cię, wiesz to?
rzekłam spontanicznie
powiem Ci przeto
że to nielogiczne
gdyż nazbyt wyczerpujące jest owe uczucie

zadumaj się skrycie
czy ja nie mam racji?
to nowe odkrycie
moich dywagacji
na temat miłości jakoby spełnienia

na nic me poglądy
zbędne dywagacje
niepotrzebne sądy
co rozdają racje
odnośnie problemów nie do rozstrzygnięcia

bo prawda jest jedna
miłość gardziel ściska
czuję się bezwiedna
i Tobie tak bliska
jakoby splątana gestów Twych powojem

jesteś dla mnie wszystkim kochanie Ty moje!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Z wiatrem"-------(wiersz konkursowy)
Wiatr plącze włosy
Ociera się o kark
Pocałunkiem pieści usta
Przenika dotykiem chłodu
Ciało odpowiada drżeniem


Zamykam oczy
Czuję


Przychodzisz z wiatrem
Oddechem gładzisz kark
Pocałunkiem witasz usta
Przenikasz dotykiem zmysłów
Ciało odpowiada drżeniem

Zostań

...for F....

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Chaber i maki"

Pamiętam twoją sukienkę
Gdy zdzierałaś ją z siebie
I rzucałaś niebieski chaber
Pomiędzy czerwone dywany maków
Jakby to było dzisiaj
Falująca łąka od ciepłego lata
Tańczyłaś nago w takt walca
Falujące łono
Obejmowałaś ramionami powietrze
I szalałaś na tym przedziwnym parkiecie
Skłoniłem głowę
- Odbijany
Przeprosiłem grzecznie pana powietrze
Objąłem mahoń twojej skóry
Drżałaś
Taniec, pożądanie
Wyrwałaś mi się z ramion
Pobiegłaś
Pobiegłem
Zrzucałem po drodze z siebie ubranie
By po chwili dogonić cię
Dopełnić tańca
Nurzaliśmy się w srebrzystych kłosach
Gdy czesałem palcami twoje włosy
Uśmiechnęłaś się
Powiedziałaś:
- Już

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Ta oryginalność jest po prostu skutkiem przezwyciężania bólu, od kilku lat stosuję taką metodę zamiast leków. Pewnie dlatego to może dość dziwne cale te pisanie. Radość ogromna dla mnie zejść, że jeszcze się udało. Tam naprawdę ulica Fiołkowa prowadzi do lasu, przed którym ha polance rosną małe niepozorne fiołki.  Dziękuję     
    • jej palce głaszczą ogień w kominku   z każdym ruchem skrzydeł mroźny powiew przedświtu maluje freski na szybach okien   dni odległej przeszłości pachną jak kwiaty jabłoni      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...