Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Jeśli Drogi Czytelniku,

swego czasu zaczytywałeś się

w prozie Grabińskiego

lub onirycznych wizjach Schulza,

lub jeśli bliski jest Ci

francuski modernizm,

Belle Epoque czy dekadentyzm.

To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę 

pod moim poematem "Odyseja".

Jest nieukończony

jak wiele moich prac.

Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca.

 

 

Hamulce i kotły grzały się 

w piekielnym ukropie,

nie spuszczanego 

od dłuższego czasu powietrza.

Żółte, cyklopowe

oko lokomotywy, rozbłysło 

nagłym i ostrym światłem na torze, 

lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu.

Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej.

Ciągły ruch, idealnie zgranych kół,

turkoczących na świeżo

ułożonych szynach,

Ciągnących się wężową strugą 

ku kolejnej stacji przetokowej 

lub przeładunkowej.

 

 

Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich 

jak i gminnych,

niewielkich przystanków.

Była to linia

głównie używana przez wojsko

i na jego potrzeby stworzona.

A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż 

i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej

i wykrwawionej linii frontu.

Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu 

ani nawet nie ściskając

na pojednanie dłoni.

Odeszły, zwrócone plecami ku sobie

i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach,

prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic.

Mijając bez słowa wstydu i hańby 

a może jednak glorii zwyciężonych,

wapienne, zatarte

smugami słoty i wichru

słupki graniczne. 

Starali się nad wyraz

mężnie i heroicznie,

by przesunąć je choćby

o cal, metr, kilometr.

 

 

Na nic to wszystko. 

Ich pobratymcy. Często chłopcy, 

wchodzący dopiero w wiek męski.

Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej.

Ich ciała

posiniaczone i splamione juchą.

Wkręcone w sidła

kolczastych krzewów drutu.

Ich czaszki spękane,

końskimi kopytami,

A oczy wybałuszone w zdziwieniu, 

że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres.

Wojna płodzi bohaterów.

Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu 

i krzyża z brzozowej kory.

Legli tysiącami we śnie 

z którego nie wybudzą się już nigdy.

Muchy jedynie płodzą

w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem 

swe plugawe potomstwo.

 

 

Rozłączeni brutalnie

ze światem jaki znali.

Ze szkołami i uniwersytetami.

Z fabrykami i kopalniami.

Z sadami i polami 

Wreszcie z uciechami

jak kina, teatry, opery.

Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki.

Zostawili je żywym.

Tak samo jak swe połowice.

Zalęknione i wiernie trwające przy nich 

choćby i w godzinie śmierci.

Listy z odbitymi szminką ustami. 

Zroszone wonią perfum.

Gniły teraz na równi z ich kochankami 

w ciemnych transzejach okopów.

 

 

Ale byli i tacy, którym się udało.

Choć przez to czego doświadczyli.

Modlili się co dzień o lekką śmierć.

Przeżyli jednak na przekór rozumowi 

A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów.

Przeżyli może i w imię miłości.

Na przekór nam,

ludziom z serc wyprutym.

Z emocji i pragnień 

skutecznie wypatroszonym.

Przez ten świat i miłość właśnie.

Nam też niewielu pozwolono 

przeżyć to piekło wojny.

Choć dla nas śmierć 

nie byłaby karą ni zbrodnią.

A wyzwoleniem z kajdanów życia.

 

Świeże pokłady bukowe 

tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk.

Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak…. 

Skład szedł nadal na pełnej prędkości.

Z rzadka na ostrym łuku 

lub zejściu z przewyższenia,

zagrały metaliczną skargą hamulce.

Para uciekała przez 

nieszczelne miejscami osłony. 

Rozmywała w budzącą się noc, 

białymi obłoczkami.

Gdyby kto patrzył z dalsza.

Powiedziałby, że pociąg

gubi swe duszę.

Jak demon w ruchu

nad przeklęta ziemią.

Krążący od przystanku do stacji, 

coraz to dalej i prędzej.

Coraz śmielej i pewniej.

Mając za nic

potrzeby swych pasażerów.

Ich emocje i namiętności.

Skargi czy żale.

 

 

Żyjący tylko dla potrzeby

wiecznego ruchu.

Tańca, gdzie sceną 

była jedynie szerokość szyn.

Spełniającego mit o Odyseuszu.

Wiecznym tułaczu,

który na żadnej ze stacji 

nie może czuć się jak w domu.

Jego pojawienie się 

na linii stacyjnych semaforów 

i dróżniczej budki.

Jest przyjęte tak samo obojętnie

jak odjazd z przypisanego peronu.

Dla każdego jest jedynie

bestią w ruchu.

Wolnej od ludzkiej powierzchowności.

Jednak i on ma serce. 

Złożone z kotła i tłoków.

I cóż z tego,

że goreje ono wręcz od środka.

Skoro to nie miłość go ogrzewa 

a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności.

 

Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk…

Przedział oświetlony

gazowymi lampami 

był przytulnym i ciepłym miejscem.

Dającym wytchnienie

po miesiącach spędzonych

w błotnistych, wypełnionych 

do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem 

i gnilnych rozkładem ciał,

zawsze zbyt płytkich 

i zbyt wąskich okopów.

Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora.

Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza. 

 

 

Za oknem obraz był monotonny 

w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie 

tej zubożałej prowincji.

Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian 

była nitka torów kolejowych,

zaplanowana w ministerstwie 

a ułożona przez robotników tak by 

omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami 

osiedla ludzkie.

Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu 

uciekał od strzech 

i drewnianych, dusznych izb.

Z rzadka gontów i murowanych chałup.

O ciężkich okiennicach,

uszczelnianych kitem.

Jedynym podobieństwem,

mieniły się kominy

chlebowych pieców kaflowych.

Strzeliste i smukłe

to znów grube i owalne.

Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach.

Dymiły aż miło w te bezkresy stepu. 

W ich dotąd nienaruszoną, 

świętą wręcz strukturę naturalizmu.

 

 

Demoniczny tułacz, widział te osiedla,

Te strzechy i dymy kominów.

Wielokrotnie zwalniano mu

osłony i wtedy 

mógł wydać swój przeciągły okrzyk,

nie mający

żywego odpowiednika w świecie.

Tony grały równo. 

Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem,

wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin.

Na ten dźwięk 

natura jeszcze nie była

tu widać gotowa.

 

 

Trwożyły się jej małe dzieci.

Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść

czy w starych, 

powykręcanych czasem okrutnym 

i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach.

Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry.

Czmychały pod krzewiny, 

gąszcze, splątanej leszczyny 

czy wodne szuwary 

pełne liliji i wodnych pałek.

Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą,

starczymi bliznami korę

Odpowiadał na zew

nowego ducha czasu.

 

 

Duszy ze stali i nitów.

Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze

nie potrafiącej 

kochać, współczuć, śnić i pragnąć.

Będąc tworem

zupełnie zimnym i nieczułym.

Technologia wygra

z ułomnościami człowieka.

Chyba, że to człowiek 

dobrowolnie stanie się takim robotem,

którego to nic nie dziwi, nie rani.

Który unika innych jak ognia.

Nie kocha, nie płacze.

Jest jedynie obserwatorem

a nie odbiorcą.

Nie śni i nie marzy.

Żyję tylko tym co tu i teraz.

 

 

A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć

i zaprzątać sobie głowę.

To jest ona bliźniacza

do dnia obecnego.

Latami całymi w kółko, 

przeżywanie tego samego dnia.

Czynności ludzkie 

stają się maszynową procedurą.

A stery przejmuję pustka egzystencji,

która wtacza życie na jeden tor,

którego ostatni przystanek 

jest znany od dnia narodzin.

Jest nim śmierć

u wylotu tego ślepego toru.

A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów

na manewrowni.

Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas.

 

 

Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy.

Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu

kamienic i budynków.

Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem,

pełnym łez o pomoc.

Lecz nikt nigdy nie podjął się tego 

by złączyć swój wzrok z moim.

Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji. 

 

 

A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci.

Kręciłem się wokół własnej osi 

w duszącym płuca zapętleniu. 

Nie byłem do końca

ani w teraźniejszości 

ani w nagłym fantasmagorycznym

acz gorzkim wybuchu 

przeszłych portretów zdarzeń. 

Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki.

Po wybrukowanym kocimi łbami rynku, 

stąpałem jak po minowym polu.

Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia.

Bezsprzecznie byłem

ogarnięty chorobą.

Traumą doświadczonych

okropieństw wojny.

 

 

Dnie całe spędzałem w łóżku.

Budząc się z 

nieludzko zdeformowanymi postaciami 

moich poległych przyjaciół na piersi.

Sąsiedzi byli mi z początku pomocni. 

Czasami nie byłem już w stanie 

spędzać nocy w mieszkaniu.

Spałem więc

lub jedynie drzemałem pokątem 

na klatce schodowej.

Rzadziej w samym progu

własnych drzwi.

A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą.

A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru,

dosiadł się do mnie na schodku 

i poczęstował egipskim.

Zamienił kilka miłych zdań. 

Zaproponował kieliszek wiśniówki.

Czasami poratował nawet

kilkoma złotymi.

Poklepał po męsku po ramieniu 

i odszedł ku swemu mieszkaniu,

klucząc za sobą drzwi.

Byli jednak i tacy, 

którzy brali mnie za narkomana i świra.

Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia 

a jej ojca od czasów

beztroski kawalerskiej.

A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta.

 

 

Dochodziło nawet ku temu,

że musiałem prosić postronne osoby

by kupiły mi chleb 

lub krasno wypieczone bułeczki.

Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów 

i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku,

żadnych śladów 

bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego.

 

Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej

nie miałem.

Przyjaciele z dawnych dni

w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata.

Część, pochłonęła wojna. 

Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć

niemałe majątki.

Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową.

 

 

Byłem prawdziwym

życiowym rozbitkiem.

Wyrzuconym na bezludną wyspę.

Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek

i mnie uratuje, 

byłoby ironią wręcz prześmiewczą.

Na przeprowadzkę brakło mi funduszy.

Na ucieczkę w opium, brakło funduszy.

Na oddanie się w ręce

psychiatrów i przytułku.

Zawsze był dobry moment.

Choć zbyt mocno ceniłem 

swój inteligencki świat.

Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem.

Dlaczegóż miałbym nie wierzyć 

w poznanie i wiedzę.

Dokąd dane mi myśleć, 

dotąd będę na tym świecie.

 

Jeśli coś faktycznie

dawało mi wytchnienie 

i choć chwilowy powrót 

do beztroskich wspomnień,

to było to pisanie.

Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny.

Lecz ilekroć stalówka 

już prawie stykała się z bielą kartki, 

tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski.

Dlaczego? Bo realizm tych dni był 

przesiąknięty grozą śmierci.

Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka

nóż w plecy.

 

 

Hołubią śmierć i zniszczenie.

Eksterminację i dehumanizację.

Oddają cześć politykom 

jako złotemu cielcowi

a potem idą pokornie 

na rzeź w milczeniu i zgodzie.

To są ich bohaterowie i obrońcy.

Łotry bez czci i wiary.

Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty,

już dawno byli martwi.

Bez grama szacunku.

Bez oznak uczuć.

Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem.

Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego

lepiej nie widzieć.

Oddziały straceńców, 

którzy wszystko i tak już stracili.

Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą.

Poczuć ten chłód. 

Stagnację.

Ostatnie uderzenie serca.

 

Powietrze wpadające

przez okno przedziału,

tchnęło już lekko wilgotnym chłodem.

Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie

na miejsce naprzeciw.

Mimo tej dojmującej pustki

w krajobrazie, 

mimo depresyjnie

smutnych wspomnień.

Mimo braku celu

i własnej końcowej stacji.

Było mi dziwnie

błogo i beztrosko wręcz.

Ostatni raz dane mi było podróżować 

tą linią i składem.

Ostatni raz 

miałem na sobie mundur podoficerski.

Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie

anonimowym człowiekiem.

Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej.

Anonimem, który cieniem już tylko 

odznaczał swą bytność

w skupiskach ludzi.

 

 

Lekarze po przebadaniu 

mojego przypadku, stwierdzili u mnie 

rozwinięta znacznie nerwicę frontową.

Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału.

Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową. 

Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej. 

 

A więc byłem w drodze ku temu. 

Pociąg wyraźnie zwolnił.

Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami.

Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez

boczne osłony lokomotywy.

Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn.

Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora,

który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów. 

W wielu oknach

poprzedzających mój wagon,

majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni. 

Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich,

białych filtrach.

Zajęci beztroską zabawą, 

rozmową i śmiechem.

 

 

Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści 

gdzieś w zakamarkach umysłów.

Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu.

Wyparcia. Ostatniej deski ratunku, 

kruchej ludzkiej psychiki i natury.

Ja wolałem pamiętać.

I pielęgnować w sobie ten ból na tyle 

by nigdy choćby i w obliczu 

starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć 

i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki.

Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł,

że nic takiego jak wojna 

nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę.

 

 

Nie lubiłem i nie chciałem 

wspominać obrazów wojny, 

nawet w gronie towarzyszy niedoli.

Zresztą nie ciągnęło mnie

do ich towarzystwa.

Wolałem samotność

i cichą żałobę serca.

Ale nie byłem im

ani wrogiem ani przeszkodą 

w ich okazywaniu

i odreagowywaniu traum.

Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom.

 

 

Po latach głodu, lęku i cierpienia.

Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę 

i bawić się, kochać. 

Czuć się jak wolni wreszcie ludzie.

Na takich jak ja spoglądano,

ze współczuciem i zarzenowaniem.

Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny,

która już się zakończyła.

Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć.

Nawet nie wiem czy mógłbym.

I czy w ogóle chcę.

 

Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę.

Westchnąłem ciężko.

Poprawiłem się w fotelu 

i znów starałem się wyizolować. 

Odejść w mrok.

Pociąg poszedł widać

za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie. 

Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską

z pobliskiej stacji.

Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych.

Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy.

 

Tymczasem na korytarzu 

posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach.

Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor. 

Był niski ale krępy.

Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach.

Twarz jego nosiła ślady po ospie.

Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby.

Oczy miał małe i zaczerwienione. 

Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi

wręcz wypiekami. 

Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu.

Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał

 

- Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem.

 

- Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór.

A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi?

 

- Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa. 

 

- A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora. 

 

Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne

 

- Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze.

 

- Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca. 

 

Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał 

dać tego po sobie poznać. 

 

- Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał?

 

- Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał.

 

Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów

zasiliło stan osobowy. 

Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale. 

A było to widać zrządzenie losu.

Bo zbyt wiele nastepstw 

przedziwnie zaskakujących 

wynikło z naszej rozmowy.

 

Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi.

Znów mogłem chłonąć 

to co działo się wokół pociągu.

Tak na peronie jak i korytarzu.

Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe. 

Radiotelegrafista ostały

na nocnym dyżurze 

w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone.

Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...

 

 

Opublikowano

@Simon Tracy

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Otóż to! PTSD.? Doskonale oddany klimat grozy ale tak naprawdę traumy w kontekście podróżowania donikąd, by odnaleźć zagubionego siebie „nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny”… :( 

 

„Odczuwam duszę i emocję pociągu” - ucząc się czuć …cokolwiek…

 

Pozdrawiam :) 

 

 

 

 

Opublikowano

@Simon Tracy

Przeczytałam Twój poemat "Odyseja" (chociaż nie zaczytywałam się w prozie Grabińskiego)  -uważam, że  to ambitne dzieło, które rzeczywiście nawiązuje do tradycji, którą przywołujesz we wstępie. Oniryczność, dekadencja, poczucie rozpadu - to wszystko jest wyraźnie obecne. Centralny obraz pociągu jako wiecznego tułacza, bestii w ruchu, pozbawionej duszy maszyny jest świetny. Kontrast między mechanicznym ruchem a ludzkimi traumami działa przekonująco. Fragmenty o nerwicy, wyobcowaniu, niemożności powrotu do normalności są poruszające i psychologicznie wiarygodne. Czuć ten klimatów epoki i umiejętność budowania nastroju. Tekst - jak dla mnie - jest trochę za rozwlekły i są powtórzenia pewnych motywów np. samotność, śmierć. No i lepiej wklejać go tu w krótszych fragmentach. :)

Opublikowano

@KOBIETA Jest w tym opowiadaniu i PTSD i rezygnacja i dekadencja.

Jest też pewnego rodzaju gorzki uśmiech losu w postaci utraty wszystkiego co ważne w życiu. A skoro nie ma się już nic to czym się można zamartwiać

@Berenika97 On początkowo był podzielony na kilka części ale stwierdziłem że lepiej będzie od razu wrzucić całość

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...