Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Czekam. Stoję w smudze słońca. Na podłodze. Na lśniącej podłodze.

Na dębowej klepce pościeranej od tysięcy kroków

w tę i z powrotem.

 

Od kroków szurających, ulotnych. Od kroków.

Moich? Od kroków dawno przeszłych.

Zaprzepaszczonych

w odmętach minionych epok i lat.

 

Całych dekad…

 

To tutaj. Albo i tam. Coś skrzypnęło.

Zatrzeszczało w drewnie szafy,

stojącego trema…

To tutaj albo nigdzie… To musi być, gdzieś tutaj…

 

Nasłuchuję. Węszę jak pies, starając się wyłuskać w płynącym powoli kurzu najmniejszą cząsteczkę twojego zapachu.

 

Stoisz razem ze mną. Niema.

Stoisz obok, zwrócona do mnie profilem swojej jasnej, niemalże białej twarzy. Albo trochę z tyłu.

 

I mimo że czasami jesteś blisko, bądź dalej, bądź jeszcze w różnych ode mnie oddaleniach,

zdajesz się istnieć wyłącznie w takich jakichś przeskokach nieruchomej figury,

co się przemieszcza zrywami po szachownicy.

 

I zawsze jesteś do mnie zwrócona bokiem. Nigdy przodem. Widzę tylko twój bok. Policzek. Ucho.

Nos...

 

I jesteś zimna jak posąg martwy,

jak rzeźba wykuta z marmuru.

 

Jesteś w sukience. Chyba w sukience. Może to coś innego. Nie wiem.

Albo w spodniach i w powyciąganym wełnianym swetrze.

 

Takim zwykłym. Zwyczajnym.

 

Kiedy zamykam oczy, widzę ciebie. Otwieram -- widzę…

Jesteś wciąż obok.

Jak ten cień co przerasta mnie pod wieczór.

 

Jesteś tu w ciszy. W szumie.

W piskliwym szumie idącym od okna. Od drzew….

 

Stoję rzem z tobą. Stoimy… -- w milczeniu.

W tym okrutnym milczeniu rzeczy. W tym pustym domu martwym jak omszony głaz.

 

W pulsującym szumie płynącej w żyłach krwi, który rozsadza uszy

jednostajnym, rwącym wodospadem postępującej entropii.

 

Spójrz na mnie! Choć raz! Spójrz! Proszę…

 

Twoja nieruchomość przytłacza mnie

niczym górski, szary masyw.

 

Milczenie odbija się od ścian,

kiedy wpatruję się w połysk

padający od okna.

Bez ruchu. Bez najmniejszego poruszenia.

 

Naśladując ciebie, zapadam w letarg.

W jakieś katatoniczne otępienie. Będąc na jawie? We śnie?

 

Od słońca. To idzie od słońca

w tej całej rześkiej jaskrawości. Od słońca chylącego się powoli za koniuszki drzew.

 

Za chwiejące się nerwowo gałęzie, gałązki. Za dęby. Klony. Za strzeliste topole. Za nagie korony.

 

To wszystko od słońca chylącego się ku śmierci.

Ku lodowatej otchłani nocy.

 

W porywach wiatru. W zimnych porywach…

-- obłoki – prące, gdzieś do przodu, niczym poszarpane łachmany.

 

Podążające bez celu. Bez niczego

 

W pokoju. W przedpokoju.

Na szafce

leżące w nieładzie stare przedmioty matki.

 

Jakieś korale, łańcuszki…

 

Na szafce broszka, guziki, jedna spinka do mankietu koszuli ojca…

Zdają się jarzyć jakimś wewnętrznym blaskiem, mżyć tymi szarymi pikselami białego szumu...

 

Na tym drewnie

połyskuje

słoneczna plama.

Pada pod kątem.

Migocze. Przesuwa się.

 

Nieruchomieje na profilu twojej twarzy.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-08)

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...