Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ostatnie zlecenie I


asher

Rekomendowane odpowiedzi

*

Urządziłem sobie biuro w wynajętym mieszkaniu. W jednym pokoju oczekiwałem klientów, w drugim mieszkałem. Droga z domu do pracy zajmowała mi jakieś 2 sekundy. Miało to jednak swoje złe strony, zwłaszcza, gdy trafił się słabszy miesiąc albo – co gorsza – dwa. Wtedy konsjerżka dudniła przez kilka dni w drzwi, po czym spuszczała na korytarzu swojego psa-giganta, który w najlepszym wypadku alarmował ja wściekłym ujadaniem, a w najgorszym powalał mnie na schody i szczerzył kły, plując wyciekającą śliną. W obu musiałem wysupłać zaległy czynsz pod groźbą zmiany szyfru w zamku i brutalnej eksmisji. Do dziś nie wiem, jak mi sie udało przetrwać w tych warunkach całe trzy lata. Mogłem ustrzelić potwora w obronie własnej, ale żmudne procedury udowadniania zasadności użycia broni ciągnęły się nieraz miesiącami. Z trudem wyobrażałem sobie, że mogę pozbyć się gnata na tak długo. Bez niego byłem jak bez fiuta. Obu nie używałem bardzo długo, lecz wystarczała mi sama świadomość, że są.
Właściwie nie mam kwalifikacji. Kurs teoretyczny ukończony w terminalu emigracyjnym wcale nie gwarantował, że będę dobrym detektywem. Spisywałem się w miarę tylko dlatego, że byłem upierdliwy, niczym szczyny po piwie. Nie umiałem zasnąć, dopóki nie dopiąłem swego. W tej jednej kwestii było nam z Wredem Williamsem naprawdę blisko. On tropił morderców, a ja niewiernych mężów – o tej zasadniczej różnicy nawet nie chce mi się wspominać. Chowałem w sercu nadzieję, że któregoś dnia wystąpi przede mną w cywilu i da mi okazję, by złamać mu to czy owo. Myśl o tym dziwnie mnie uspokajała.
Wyszedłem przed dom, by się przewietrzyć i skubnąć coś na ząb. O tej porze miałem do wyboru jedynie kebab u Pakistańca, szwedzkie curvy albo kiełbasę z rusztu, przyrządzaną przez Polaków na rogu ulicy. Wybrałem Pakistana, bo jako jedyny w tym towarzystwie miał mały barek, czynny całą dobę. Często wstępowałem tam po robocie na take awaya, by podsłuchać o czym gadają miejscowe żuliki. To było najlepsze źródło informacji o szemranych typach, odmieńcach i fajansiarzach z całej dzielnicy, którzy zaglądali coś przegryźć przed planowanymi machlojami. Wred też czasem wpadał, ale wszyscy wiedzieli, kim jest i nagle przestawiali się na rozmowy o modnym ostatnio musicalu albo biuście fryzjerki z salonu parę metrów dalej.
Mimo późnej pory, przed barkiem stał spory tłumek wariatów i włóczęgów, mających za nic praworządność czy ciepło domowego ogniska. Cała ta banda nie mieściła się w barze, więc wyległa na ulicę i w grupkach pożerała swoje fast foody.
Żułem łykowatą baraninę, słuchając najnowszych wieści. Dzięki tym kolesiom niejeden raz posunąłem do przodu jakąś trudną sprawę.
- Dziwna historia z tym Manfredem. Nikomu nie właził w drogę. Grał sobie na fortepianie i chodził po galeriach.
Nastawiłem uszu, niczym zwierzyna spragniona świeżej krwi.
- Cała ta rodzinka jest stuknięta, ale on był z innej bajki. Po co podrzynać gardło takiemu niedołędze? Nie rozumiem.
- Może było drugie dno? Nikt nie jest tym, na kogo wygląda.
Ot, prawdziwa mądrość ulicy. Tu nikt nie stawiał na zawiłości, tylko szukał najprostszych dróg do prawdy.
- Może czymś się naraził w Star Dust? Ten dom pogrzebowy nie ma dobrej sławy.
- Pracował tam?
- Na nocki czy jakoś tak. Balsamował zwłoki z walkmanem na uszach. Ktoś, kto robi takie rzeczy nie może być normalny.
Star Dust. Ta nazwa coś mi mówiła. Wytarłem usta, wyrzuciłem resztki do kubła i powlokłem się w stronę domu. Po drodze mijałem wszystkie znane mi miejsca. Usmiechnąłem się ciepło. Uwielbiałem tę całą Międzynarodówkę. U Paddy’ego chlałem whisky w pubie, u Rashida kupowałem ją na butelki, u Jewgienija zamawiałem amunicję do gnata, u Paoli jadałem obiady, a u Pierra kolacje, na fast fooda wpadałem do Ahmeda lub Mahatmy, drobne zakupy robiłem u pana Wu i tak dalej. Gdybym miał wszystkich wymienić, zeszłyby ze dwie doby. W każdym razie, to był wielki świat w jednej dzielnicy, coś w sam raz dla mnie. Star Dust. No pewnie!


Tamtego dnia postanowiłem rzucić palenie. Kasa kończyła się w zastraszającym tempie, a ja miałem bzika na jednym punkcie - że zabraknie mi fajek. Trzymałem otwarte paczki wszędzie. Premium, king size, super de luxe – ten sam syf, tylko w innym marketingowym ubranku. Liczyły od 5 do 19 sztuk. Mimo, że były, i tak biegłem po nowe, żeby nie naruszać zapasów. Mogło mi zabraknąć żarcia, alkoholu, kobiet, nawet oddechu, ale fajki musiałem mieć.
Wypiłem trzy kawy i dwa drinki, zanim zdołałem cokolwiek przełknąć. Ciągle lało. Wydawało się, że słońce zasnęło na wieki w ciasnym śpiworze chmur. Kiedy widziałem je ostatni raz? Miesiąc temu?
W telewizji ten palant Ruthecky uwalniał kolejną porwaną dziewczynkę. Przez 45 minut zjeździł pół świata, powąchał stęchliznę kilku lotnisk i zawsze wypożyczał samochody z własnym logo na boku. Okropna kaszana, ale jaka medialna. Bogaci lgnęli do niego, bo miał techniczne możliwości, by wykorzystać ich kapitał. Do mnie zwracali się zwykli ludzie. Z jednym wyjątkiem.
Zdegustowany zgasiłem telewizor i włączyłem radio. Grali akurat „Dziś będzie lepiej” Manny’ego Granta. Był to hymn na cześć dzisiejszego dnia z całym jego błogosławieństwem i bagażem trosk. Miałem nadzieję, że dziś rzeczywiście będzie lepiej.
Ktoś zapukał i w drzwiach stanął najogromniejszy Murzyn, jakiego w życiu widziałem. Mógł zasłonić trzydrzwiową szafę, a na jego garnitur zużyto pewnie ze dwie bele najlepszego jedwabiu. Ze wszystkich sił powtrzymałem rękę, która zamierzała się za mnie przeżegnać i w ułamku sekundy przemyślałem, komu jestem coś winien. Mafii wisiałem jakieś 500 dolców plus odsetki, a Rashidowi za trzy flaszki whisky. No, chyba, że tego wielkoluda przysłała konsjerżka. Wtedy po mnie. Mimowolnie zacząłem tańczyć, jak na ringu. Chodziło tylko o to, żeby nie trafił pierwszy. Mój lewy sierpowy powienien go przynajmniej ogłuszyć, a ja dam nogę. Na takich miałem dwa sposoby: ostre kopanie po jajach albo ucieczka.
- Pan się uspokoi – powiedział flegmatycznie – Nie przyszedłem pana bić.
Skrzywił grube wargi, jakby podczas srania zobaczył pająka w kącie ubikacji. Odetchnąłem.
- Detektyw Polański. W czym mogę pomóc?
- Pani Rose chce porozmawiać.
Usiadłem za biurkiem, pospiesznie ścierając rękawem rozsypany popiół. Szklankę po whisky wrzuciłem do szuflady.
- Zapraszam.
Murzyn zniknął. Po chwili pojawiła się drobna, lekko korpulentna pani w czerwonej garsonce i czarnym kapeluszu z woalką. Gustowna co prawda, ale nie w moim typie. Była niezła, jednak te nogi, zdecydowanie za grube i za krótkie. Pupcia ok, biuścik wymiarowy, do tego te cholerne kikuciki. Na świecie z pewnością nie było sprawiedliwości.
- Kent, idź na hamburgera – powiedziała i usiadła naprzeciw mnie, składając ręce na kolanach. Zmówiłem szybką modlitwę za to, by nic z fotela nie przykleiło się do jej pięknej spódniczki.
- Zjada pewnie duuużo hamburgerów – zagadnąłem.
Uśmiechnęła się. Teraz wydała mi się całkiem ładna. Czterdziestoletnia, zadbana, wytworna. Potrafiłem rozbawiać kobiety. Niestety, była to jedyna rzecz, jaką potrafiłem z nimi robić.
- Co tak elegancką kobietę sprowadza do tej podłej dzielnicy?
- Potrzeba dyskrecji.
- Aha...
Sprawa wydawała się dziecinnie prosta. Mąż pani Rose prowadził zakład pogrzebowy Star Dust. Ona zajmowała się domem, imprezami charytatywnymi i wydawaniem przyjęć, on interesami nieboszczyków. Sielanka trwała, aż pewnego dnia mąż nie wrócił na noc. Zadzwonił tylko, że ma dużo pracy i odłożył słuchawkę, jak gdyby nigdy nic. Od tej pory prawie nie bywał w domu. Nie chciał rozmawiać, jeść wspólnych obiadków ani wychodzić z nią do opery. Zmienił się do tego stopnia, że przestała poznawać człowieka, za którego wyszła. Był niemiły, mrukliwy, opryskliwy, cyniczny. Zaczęła podejrzewać, że znalazł sobie młodszą i to ją obdarza teraz lepszą częścią swojej natury. Ja miałem dowiedzieć się, co to za siksa. Czysta robota. Dostałem za dwa tygodnie z góry plus zwrot kosztów operacyjnych po zakończeniu współpracy.
Kiedy już zebrałem dostateczną ilość informacji na temat Wiktora Rose, dwornie pożegnałem się z moją szacowną klientką. Przez okno widziałem, jak Kent otwiera wielkim łapskiem drzwi limuzyny, a potem jakimś cudem mieści się za kierownicą.
Wyszczerzyłem resztki moich zębów do swojego odbicia w lustrze i lekki jak piórko zbiegłem do konsjerżki. Pukałem, pukałem, lecz jedyną odpowiedzią było wściekłe ujadanie jej kundla. Twoja strata, ruda pokrako – pomyślałem uradowany i pobiegłem do Paddy’ego na drinka.
Po drodze wszyscy chyba byli wyposażeni w detektor do wykrywania pieniędzy, bo ciągle mnie ktoś zaczepiał. Żul pod ścianą złapał mnie za nogawkę i za diabła nie chciał puścić. Rzuciłem mu piątaka. Przeżegnał się, a potem splunął za mną z pogardą. Tego było za wiele. Obróciłem się na pięcie i zabrałem z pudełka swojego piątaka. Myślałem, że żul rozpłacze się, ale nie miałem dla niego litości. Skurwysyn nie umie dziękować, więc niech zdechnie na bruku. Tuż przed pubem zaczepił mnie następny dziwny koleś.
- Giwnij sztukę pojary, pliz.
Zmierzyłem go wzrokiem od stóp do głów.
- Co ty do mnie pierdolisz?
Zmieszał się, lecz chyba nie załapał o co chodzi.
- Język ci kopuluje z podniebieniem – wytłumaczyłem wspaniałomyślnie – Poproś po ludzku, to się zastanowię.
- Poczęstuje mnie pan papierosem? – powiedział szybko.
Teraz mu nawet przypaliłem. Nigdy nie odmawiam fajki. To taki odruch solidarności, bo potrafię sobie wyobrazić, co bym czuł w takiej sytuacji.
- Paddy, czy ja ci coś wiszę? – zagadnąłem barmana.
Roześmiał się, potrzasając swoją blond czupryną.
- A co, nowe zlecenie chapnąłeś?
- Trafiło się ślepej kurze...
- Jesteśmy kwita. Możesz chlać do woli.
- To polej, ale nie za dużo, bo robota czeka.Gdy zobaczysz, że mam dość, bądź bezlitosny.
- Dobra jest.
To nie był dobry dzień na rzucanie palenia. Sukces rozleniwiał, euforia łamała mocne postanowienia. Zerkałem co chwila na piękne paczuszki klubowych Lucky Strike’ów za plecami Paddy’ego. Były smakowite, ale droższe od importowanych, które mogłem kupić w każdym sklepie. W końcu zamówiłem jedną. Jak szaleć, to szaleć.
Sztachając się głęboko, sączyłem whisky i rozmyślałem o igraszkach losu. Zabawnie się w życiu układa. Jednego dnia przymierasz głodem, bierzesz na krechę wódę i fajki, a drugiego spada ci manna z nieba i pławisz się w chwilowym luksusie.
Od razu przysiadła się do mnie fatalnie uszminkowana lala w kabaretkach i z cyckami wylewającymi się ze stanika. Miałem humor, miałem gest. Postawiłem jej drinka, wiedząc, że jej alfons siedzi w kącie sali i roztacza smród tandetnego cygara.
- Jak leci? – zadała firmowe pytanie głosem, który powinien być zmysłowy, a był raczej kiepską parodią.
- Raz lepiej, raz gorzej – mruknąłem swoją zwyczajową formułkę – Jesteś zdrowa?
- Jak żona pastora.
- Pokaż chip.
Badania miała aktualne. Mogłem ją bzyknąć bez obaw. Gdyby staruszka Wenera wiedziała, jakie syfy będą nękać ludzi XXI wieku, wyszłaby za jakiegoś Wassermana swoich czasów i płodziła dzieci.
- Spoko, ale nie dzisiaj. Mam robotę.
Przestała być miła i jej wątpliwa uroda zupełnie straciła w moich oczach.
- Człowieku, marnujesz mój czas.
- Ja ci się nie narzucałem – rzekłem i odwróciłem głowę w drugą stronę.
Zaklęła szpetnie i poszła do swojego alfonsa. Czułem kipiącą nienawiść. Powrócił mój tik w lewym oku – nieuchronny zwiastun kłopotów. Ilekroć go czułem, burza wisiała w powietrzu. Ktoś szarpnął mnie za ramię i miałem okazję zerknąć w przekrwione oczy alfonsa.
- Należy się 50 dolców za rozmowę z Marianne – wycedził – Mogłeś lepiej wykorzystać ten czas.
- Spadaj, czubku. Od kiedy tu płaci się za pogawędkę z kobietą?
- Od dzisiaj.
Zerwałem się ze stołka, żeby uniknąć przykrej niespodzianki.
- Paddy, ten głąb tu jest legalnie? – zapytałem lekko zmieszanego barmana.
- Płaci dolę...
Zrozumiałem, że będzie neutralny. Stojący przy drzwiach bramkarz George też nie zamierzał się wtrącać.
- Dobra, koleś. Ty pierwszy – powiedziałem, przyjmując postawę.
Nie wiedział, że kiedyś boksowałem. Powienien to poznać po moim krzywym nosie, ale był zupełnie zielony. Dałem mu się pogłaskać dwa razy i poczęstowałem lewym sierpem. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nic nie poczuł, ale potem białka poszły mu w górę i runął na plecy.
- George, posprzątasz? – mruknąłem, wręczając bramkarzowi dychę.
Też kiedyś mieliśmy starcie. Złamałem mu nos i dwa żebra. Od tej pory nie wchodzi mi w drogę. Poczułem do Paddy’ego żal, że przechowuje u siebie takie szumowiny, jak ten na podłodze. Zapłaciłem i wyniosłem się w cholerę.


Budynek Domu Pogrzebowego Star Dust sprawiał wrażenie solidnego i wytwornego zarazem. Stare cegły pięknie poszarzały, złote ornamenty przydawały im blasku. Zaparkowałem w rozsądnej odległości i rozsiadłem się wygodnie. Deszcz chlapał po szybach, ale przy minimum koncentracji można było przebić się wzrokiem przez strumienie wody.
To był zdecydowanie zły dzień na rzucenie palenia. Popielniczka co chwilę otwierała się złośliwie. Waliłem w nią pięścią, ale robiła swoje. Wreszcie zrezygnowałem, pozostawiając ją otwartą. Do tego napieprzał mnie ząb. Miałem siedzieć całą noc w samochodzie. Czy mógł wybrać lepiej?
Rozpaczliwie rozmyślałem, żeby tylko nie dac wrócić przykrym wspomnieniom. Zło było, jest i będzie. Zło się nami odżywia i my żremy je jak karmę. Ulec mu to żaden wstyd, zrozumieć – wielki sukces, powstrzymać – cud. Całe moje dzieciństwo polegało na kuszeniu i oswajaniu zła. Szybko zostałem sierotą, więc przygarnęła mnie paramilitarna organizacja młodzieżowa, opłacana przez wojsko. To była wstępna selekcja przyszłych zabijaków. Tam zacząłem boksować, czytać książki, marzyć. Biliśmy się naprawdę, strzelaliśmy ostrą amunicją. Śmierć wisiała w powietrzu, ale była elementem gry. Jeśli ktoś nie miał farta w tym stadium, tym bardziej nie mógł mieć w realnej wojnie. Był zatem zbędny. Dowiedziałem się, jak niewiele warte jest ludzkie życie i nie podobało mi się to. W ten sposób trafiłem do grupy osobników niepewnych. Z drugą kategorią przydatności mogłem odejść, kiedy zechcę. Wtedy usłyszałem o możliwości emigracji do lepszego świata. Osobnik zdrowy, z odpowiednim poziomem inteligencji, rokujący nadzieje na wymierne korzyści dla systemu, musiał złożyć odpowiednie podanie, przejść szereg badań i mieć los po swojej stronie. Wtedy jeszcze szczęście mi sprzyjało. Bez problemu przeszedłem wszelkie fazy procedury i poleciałem do terminalu. Ile to było lat temu? Pięć, sześć? Nie pamiętam. Nie lubię pamiętać przykrych rzeczy.
Zło mnie kusiło, lecz nie poddałem mu się. Zło nie przejawione, nie przestaje być złem. Ono tylko czeka na swoją szansę, by opętać człowieka. Moja fiozofia życiowa była prosta – niech każdy robi, co do niego należy. Nieważne, czy jest Słowianinem, Żydem, Arabem, Chinolem, czy Nordykiem, ważne by był człowiekiem. Ktoś mnie kiedyś zapytał, co to znaczy. Zasady, facet – odpowiedziałem.
Szum deszczu doprowadzał mnie do ślepej furii. W oknach Star Dust wisiało mdłe światło, ale nikt nie wchodził ani nie wychodził. Czekała mnie ciężka noc. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą piersiówki. Gdybym łykał co jakiś czas, wspomnienia by mnie nie dopadły.
Moja Nadia. Moja mała córeczka. Na każdą myśl o niej traciłem oddech i robiłem się agresywny. Jeżeli ktoś akurat przebywał w pobliżu, był w wielkim niebezpieczeństwie. Jak przed laty lekarze, pielęgniarze i policjanci kręcący się koło samochodu, pod którym leżała. Kierowca zbiegł, inaczej byłbym go zabił gołymi rękami. Położyłem za to trzech gliniarzy i dwóch pielęgniarzy, zanim lekarz wstrzyknął mi jakiś syf. Ktoś złapał mnie za klapy.
- Człowieku, bądź mężczyzną!
- Sam bądź! Potrafiłbyś?!
Spuścił oczy i odszedł. A ja odpłynąłem. Patrzyłem na to wszystko z góry, niczym reżyser, którego podnieśli na wysięgniku. Nienawidzę przestępców. Taryfę ulgową mają u mnie tylko nałogi, popaprańcy i nieswiadomi. Cała reszta ma przejebane. Czy ktoś rzuci papier w parku, przekroczy prędkość, ukradnie, skłamie, czy da łapówkę – u mnie przegrał życie. Uwielbiam starotestamentową trwogę. Wiem, że sam jeżdżę po pijanemu – nienawidzę się za to i też przegrałem życie. Kiedyś przyjdzie mi słono zapłacić za swoje błędy.
Po stracie dziecka okazało się, że już nic mnie z Caroll nie łączy. Już wcześniej spaliśmy osobno, mieliśmy rozbieżne zajęcia i plany życiowe. Wiedziałem, że ma romans i rozważa możliwość rozwodu. Nie powiedziałem ani jednego słowa, nie uczyniłem najmniejszego gestu, kiedy stanęła w drzwiach z walizkami. Wkrótce sam się wyprowadziłem. Nie mogłem mieszkać w domu pełnym wspomnień.
Grace – imię zawierające pierwiastek wielkości i dostojeństwa. Spotkałem ją zupełnie przypadkowo. Dałem ogłoszenie, że szukam sekretarki i asystentki, ale oferowałem smiesznie niską tygodniówkę i nikt się nie zgłosił. W sklepie usłyszałem, jak pewna kobieta pyta czy nie znalazła by się dla niej praca, choćby na pół etatu. Otaksowałem ją pożądliwym wzrokiem i zapytałem co potrafi. Z tego, co powiedziała, wywnioskowałem, że posiada odpowiednie kwalifikacje. Problemem mogła być stawka, lecz o dziwo nie była. I tak zaczął się najpiękniejszy okres mojego życia, nie licząc chwil spędzonych z Nadią. Dowiedziałem się później na ulicy, że Grace ma dupę nie od parady. Wzruszyłem ramionami. Dla mnie miała przede wszystkim głowę na karku. Stała się moją sekretarką, nianią, kucharką, sprzątaczką, psychologiem i kochanką.
- Chodź do mnie – szeptała, gdy popadałem w depresje na skutek rozlicznych niepowodzeń. Ostro za to reagowała na moją nostalgię za Nadią. Raz nawet oberwało się jej za stwierdzenie, że tylko śmierci córki zawdzięczam to, kim teraz jestem.
- Masz charakter, masz zasady – powiedziała hardo – Z tego, co mówiła twoja żona, były z ciebie ciepłe kluchy.
Kochana Grace. Jej też mi bardzo brakowało. Człowiek, którego wszyscy opuszczają musi nauczyć się żyć samotnie. Ja się nauczyłem, ale wcale nie przyszło mi to łatwo. Grace nigdy nic ode mnie nie chciała. Nigdy nie potrzebowała pomocy. Umiejętnie ukrywała śmiertelną chorobę, aż pewnego dnia po prostu nie zjawiła się w pracy. Czułem się bardziej oszukany, niż po odejściu Caroll. Z żoną mieliśmy nie po drodze, sytuacja dojrzewała latami, to był proces. A tu, jak grom z jasnego nieba, suchy głos przez telefon i pustka. Pomyślałem, że tym razem chyba się już nie pozbieram. Kupiłem najlepszą whisky i długo wpatrywałem się w fotografię Grace. Włożyłem tylko jeden nabój i przez godzinę bawiłem się bębenkiem, recytując wszystkie wyliczanki, jakie zapamietałem z dzieciństwa. Kiedy wreszcie nacisnąłem spust, jego suchy trzask sprawił, że puściłem pawia. Patrząc na własne rzygi w umywalce, pojąłem, że instynkt samozachowawczy, biologiczny determinizm, cokolwiek to jest, nie pozwoli mi tak łatwo zejść z tego świata. Powlokłem się do Rashida po kolejną flaszkę, ale nie zmieściłem się w drzwiach jego sklepu. Popatrzył na mnie ze współczuciem i delikatnie odprowadził pod dom.
- Wyśpij się. Jutro też będzie dzień.
- Niestety – wybełkotałem i zacząłem szlochać w jego spocony rękaw.
Od tamtej nocy wiele się zmieniło. Uspokoiłem się, zobojętniałem, beznamiętnie czekałem, co przyniesie kolejny poranek. I któregoś dnia zrozumiałem, że jestem wolny, że nie mam planów ani marzeń, że niczego nie potrzebuję. Moje życie nagle przestało być udręką, przestało być czymkolwiek. Jedno zlecenie na tydzień w zupełności wystarczało, bym miał co jeść, pić i palić. Gorzej, że ostatnio zdarzało się raz na miesiąc. W takich momentach uprawiałem hazard. Rzadziej grałem w karty, częściej walczyłem na pięści z innymi osiłkami. W ostateczności pożyczałem kasę na wysoki procent od mafii. Z tym mam trochę zmartwień, bo termin już minął i raz nawet odwiedzili mnie dwaj uprzejmi panowie, by się przypomnieć. Niby dostałem kasę od Rose, ale jakoś żal było od razu pozbywać się wiekszej części tej sumy.
Zupełnie bez sensu przypałętał się do mnie kot. Był tak malusieńki, że nawet moje zohydzone serce zabiło mocniej. Musiał stracić matkę i nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Wziąłem go do domu i nie żałuję. To teraz moja najlepsza przyjaciółka, bo jak się wkrótce okazało, jest babą. Nazwałem ją Apokalipsa, bo od pierwszego dnia demolowała mi dom. Jest rasowa – to bura dachówka szlachetna. Ciekawe co teraz robi? Pewnie śpi zwinięta w kłebęk przy kaloryferze. Takiej to dobrze. Żadnych zmartwień – pojeść i pospać.
Ktoś gwałtownie zadudnił w okno. Ujrzałem otwarty pysk dobermana i uchyliłem szybę.
Blask latarki całkowicie mnie oślepił.
- Co tu robisz? – usłyszałem stanowczy głos.
- Od kiedy jesteśmy na ty, kolego? – odburknąłem – Ja tu pracuję.
- Dokumenty i z wozu!
Zakląłem w duchu. Ustawowa godzina policyjna nie pozwalała oddalać się dalej niż jeden kilometr od domu. Miałem stosowny papier, ale bardziej złośliwy patrol mógł mnie odstawić na dołek i przetrzymać dobę do wyjaśnienia. Najspokojniej jak umiałem, wysiadłem z wozu i stanąłem przed obliczem dwóch wielkoludów z odbezpieczoną bronią. Jeden trzymał mnie na muszce, drugi sprawdzał papiery.
- Detektyw, co? Kogo szpiegujesz o tej porze, Polański?
- Tajemnica służbowa. Ludzie zdradzają żony głównie w nocy.
- Mów, bo odstawimy cię, gdzie trzeba i dostaniesz taki wpierdol, że podwoi ci się liczba żeber.
- Panowie, nie straszcie. Za stary na to jestem. Ucziwie pracuję i znam swoje prawa.
Ucichli. Zapewne kombinowali do czego się przyczepić. Ważył się mój los.
- Jechałeś po pijanemu. Jesteś aresztowany.
- Ja tylko siedzę w aucie. Wziąłem łyczka dla kurażu.
Zamienili parę słów w języku służb specjalnych. Nie zrozumiałem ani słowa, ale czułem, że nie chce im się wracać do centrali z jakąś płotką. Z aresztowania mnie nie mogli mieć żadnej korzyści.
- Dziś jest twój szczęśliwy dzień, Polański, ale jutro tu nie przyjeżdżaj, bo już się nie wywiniesz.
Szef patrolu zgasił latarkę. Sekunda wystarczyła, bym obejrzał jego twarz i wypatrzył numer służbowy. 5736D.
Wróciłem do samochodu przemoczony do suchej nitki. Otrzepałem deszcz z włosów i trwałem na swoim, dobrze opłaconym posterunku.


Trwało to trzy doby. Kolesie w mundurkach już sie nie pojawili. Wiktor Rose wyszedł po 72 godzinach pracy. Był sam. Wsiadł do samochodu i odjechał. Pilotowałem go do samego domu. Nigdzie się nie zatrzymał, nie zauważyłem, by do kogokolwiek dzwonił. Wystukałem numer Rose i poprosiłem, żeby mi dała znać, kiedy mąż będzie szykował się do wyjścia. Pojechałem do siebie.
Apo miauczała pod drzwiami, jak opętana. Zostawiłem jej furę żarcia, ale trzy dni samotności to było dla niej zbyt wiele. Co ona wiedziała o samotności?
W środku okazało się, że miauczała z innego powodu. W fotelach przy moim biurku siedziało dwóch barczystych, śniadych mężczyzn w garniturach.
- Witamy panie Polański. Pozdrowienia od don Mateo – powiedział jowialnie ten grubszy – Jestem Vito, a to Batista. Odsetki od pańskiego długu przekroczyły kwotę główną. Postanowiliśmy wpaść je odebrać.
Podszedłem bliżej. Wiedziałem, że powieniem im dać tę kasę, lecz pazerność była silniejsza.
- Tylko spokojnie, panowie. Jestem biedny, ale uczciwy. Dam wam kwotę główną, a odsetki sobie darujemy, dobrze?
Nie jestem naiwny. Chciałem tylko zyskać na czasie. Roześmieli się radośnie, jakbym om opowiedział znakomity dowcip. Vito wstał i zrobił krok w moją stronę.
- Panie Polański. Nie pożyczył pan pieniędzy od rabina Echelego, tylko od don Mateo. Tym się różnią, że on nie chodzi do sądu, tylko łamie kości. Po raz ostatni uprzejmie proszę o zwrot odsetek. Kwota główna to temat na osobną historię.
- Przecież możemy się dogadać, nie? – rżnąłem głupa, choć serce tłukło mu mi w żebra, jak u nastolatka przed pierwszym seksem – Dam wam połowę odsetek, a po kwotę główną wpadniecie za tydzień.
Batista wyjął samochodowy lewarek.
- Dawaj kasę, bo z kota miazga.
Źle trafił. Trzeba było nie tykać Apo. Usmiechnął się złośliwie i kopnął ją w brzuch. Zwierzak fiknął, odbił się od kalofyfera i zniknął w kuchni. Nie wiem co było dalej. Kiedy się ocknąłem, miałem ręce całe we krwi, Vito leżał twarzą do ziemi, a Batista gdzieś przepadł. Kałuża wokół leżącego rosła w oczach.
- Hej, stary! Żyjesz?
Mruknął coś po włosku. Dziura w jego głowie nie wyglądała dobrze.
- Chodź, musisz iść do domu i się zdrzemnąć.
Dał się podnieść i odprowadzić do drzwi.
- Co się stało???
- Wysiedlili wszystkich z Sycylii, żeby zrobić tam rezerwat przyrody.
Zamknąłem za nim drzwi. Z przerażenia zacząłem trząść się i pocić. Omal gnoja nie zabiłem. Wtedy cześć pieśni. Więzienie do grobowej deski albo coś gorszego. Nagle uprzytomniłem sobie, że nie mogli tak po prostu wejść. To złośliwe, rude babsko musiało w tym maczać palce. Oczy zaszły mi mgłą i zbiegłem na dół. Tym razem otworzyła.
- Ty... – zacząłem i brakło mi tchu.
- Grozili mi bronią – zapiszczała, a papiloty na jej łepetynie zadyndały zabawnie – Musiałam im podać ten szyfr.
Gniew mnie opuścił. Pokiwałem ze zrozumieniem głową i wyjąłem pieniądze. Dałem jej za dwa miesiące i wróciłem do siebie.
Zadzwonił telefon.
- Tu Rose. Wykąpał się, przebrał i zamierza wrócić do pracy.
- Jezu, czy on jest Terminatorem? Jesteś pewna, że nie ma pod skórą kabelków i metalu?
- Wybacz, Jack. Sama się zastanawiam.
- W porządku. Przecież mi płacisz. Już gnam pod Star Dust. Jego Jaguar jest charakterystyczny. Wszędzie go znajdę. Mam znajomych w kontroli satelitarnej. Jeśli pojedzie gdzie indziej, w try miga dowiem się gdzie. Wszystko ok?
- Miło, że pytasz. Pewnie, że nie, ale radzę sobie. Złap drania.
- Zrobi się.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że pogadaliśmy, jakby łączył nas jakiś stopień zażyłości. Uważaj, Polański – mruknąłem do siebie - Baby sprowadzają ludzi na manowce.
Wykonałem dwa szybkie telefony. Jeden do Grega z Safety Satu, drugi do Nancy z Policyjnego Biura Kadr. Gregowi pomogłem kiedyś pozbyć się niewiernej żony, Nancy znalazłem córkę, która uciekła z domu z chłopakiem narkomanem. To były bardzo cenne znajomości.
Greg od ręki namierzył Jaguara Wiktora Rose. Oczywiście stał przed budynkiem Star Dust. Tu problem miałem chwilowo z głowy. Tylko chwilowo, bo wszystko wskazywało na to, że będę musiał przeniknąć do jego kostnicy, by sprawdzić, co tam robi. Może jest nekrofilem, a może tylko pracoholikiem.
Nancy opierała się mojemu urokowi osobistemu troszeczkę dłużej. Pękła dopiero, gdy obiecałem, że przy okazji sprawdzę, w jakich spelunach bywa jej jedynaczka. Zgodziła się też przechować na jakiś czas Apo. Zeskanowała mi portfolio agenta o numerze 5736D i przesłała mailem. Ze zgrozą stwierdziłem, że to nie ten facet, który groził mi aresztem. Coś tu śmierdziało. Działy się ostatnio bardzo dziwne rzeczy, a ja przestawałem się w nich orientować.
Z braku lepszych pomysłów, wsadziłem pręt pod klamkę od drzwi i uwaliłem się do wyra z bronią w ręce.


P.S. Kto nie przeczyta, niech zaluje... :)))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

alarmował ja wściekłym ujadaniem =ją?

plując wyciekającą śliną = hm, nie wiem, czy to dookreślenie śliny jest potrzebne, bo niby jaką inną śliną miałby pluć? można np dopisać jej strukturę, no barwę, czy coś, ale wyciekająca wydaje mi się zbędnością

jak mi sie udało przetrwać = się

procedury udowadniania zasadności użycia broni ciągnęły się nieraz miesiącami= wydaje mi się, że lepiej by pasowało "ciągnęłyby się miesiącami", chyba że wcześniej już to robił

nie miał duszy, ja miałem jej zbyt wiele = zbyt wiele duszy? no ej, można tak?

tłumek wariatów i włóczęgów= osobiście boli mnie ta forma, wolę włóczęg, ale chyba obie formy są poprawne

Usmiechnąłem się ciepło =Uś :)

słońce zasnęło na wieki w ciasnym śpiworze chmur. = bajeczne :)

Nie przyszedłem pana bić? = a czemu pytająco?

za pogawędkę za kobietą = z kobietą

żeby tylko nie dac wrócić przykrym wspomnieniom= dać

Zło się nami odżywia i mu żremy je jak karmę= chyba "my" a nie "mu"?

Żydem, Arabem, Żółtkiem, czy Nordykiem = a wiesz, że to nieładnie? napisałbyś Chińczykiem, czy Wietnamczykiem...

popaprańcy i nieswiadomi = ś

Jechałeś po pianemu =pijanemu

jakbym om opowiedział = im?

choć serce tłukło mu mi w żebra= chyba bez mu?

Usmiechnął się złośliwie =ś

- Wysiedlili wszystkich ze Sycylii = z Sycylii

..........................................

ale to drobnostki, przejdźmy do konkretów :)
wiesz, nie zapowiadało to się fajnie, szczerze, kilka razy miałam zaniechać dalszego czytania, ale sobie myślę..." Nie no, Ashera niedoczytać? coś tu przecież musi być, a jak nie to mu o tym powiem" :)
no i być może wpływ też na odbiór miało moje rozbicie - musiałam coś jeszcze załatwić i na przemian czytałam i pisałam :)
aż wreszcie doszłam do Nadii, Grace, Apo i ujawnianiu się ciekawszych elementów składowych detektywa, no i intrygujący zakręt na koniec, z niezgadzającymi się numerkami, z pewnością kuszący do części kolejnej :)
chyba tyle, najważniejsze to polubić bohatera, wtedy łatwiej i przyjemniej się czyta; nie było łatwo, ale już go lubię :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Będę nadal "upierdliwy, niczym szczyny po piwie" - to jest piękne sformułowanie, wybacz, że je wykorzystałem
Poza tym on nie miał duszy, ja miałem jej zbyt wiele - tyz piknie
skubnąć coś na ząb - to z kolei mi się nie widzi (znam powiedzenie wziąć na ząb)
u Pakistańca - wyczuwam lekki odcień pogardy
Star Dust - cudowna nazwa dla domu pogrzebowego
słońce zasnęło na wieki w ciasnym śpiworze chmur - no i znowu cudo- czysta poezja
jakby podczas srania zobaczył pająka w kącie ubikacji - miodzio
Język ci kopuluje z podniebieniem - wytłumaczyłeś mu to fantastycznie. Gdzieś ty podłapał takie teksty?
żeby tylko nie dac - ć, jak mać
Zło się nami odżywia i mu żremy je jak karmę- skąd się wzięła ta krowa?- chyba my
nieswiadomi. - ś
bilogiczny determinizm - bilogiczny, czy biologiczny?
Jechałeś po pianemu- po pijanemu
Usmiechnął - ś
P.S. Przeczytałem i nie żałuję.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

mam takiego notesa, w ktorym zapisuje niby niespojne, pojedyncze frazy i zwroty, a potem siegam i prosze, jak znalazl pasuje :))) dzieki za wsparcie w "zaawansowaniu"...

Zmienie na Pakistana - tak mowilismy na nich w Norwegii. A pogadliwie, i owszem

siedzisz na dyskotece i urabiasz panienke, a taki chujek ci popija twoje piwo za plecami.

Polaczek, Chinol - to normalne nazwy - nic uragajacego, wierz mi. Ciapaty - czyli Hindus to jest pogardliwe, bardzo, ale zasluzyli :)))

Na zakonczenie bedzie jazda. Wierzaj mi. Sam nie wiem, jak na to wpadlem...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Musiałem odejść od tego pudła na jakiś czas, więc moje czytanie w końcówce musiało być dosyć pośpieszne. I nie zdążyłem dokińczyć.
Dostrzegam w twoim Polanskim bliskie pokrewieństwo z Marlowe'm- zrówno w sposobie narracji, jak i w sferze charakterologicnej. Czy bardzo się mylę?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Prolog mi się podobał, więc zabrałam się za pierwszy odcinek. zupełnie mi nie odpowiada taki język, ale fabuła jest w porządku. przeczytałam z zainteresowaniem i chociaż głównego bohatera nie polubiłam, to ma u mnie dużego plusa za kota, a nawet ogromnego :) Końcówka świetna, zapowiada ciekawy ciąg dalszy. Widać, ze masz swój styl pisania. Całość jest zdecydowanie na plus.
pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja zato bardzo polubiłem bohatera. Język zaś nie przeszkadza mi zbytnio, gdyby napisac to w sposub ułagodzony brzmiłao by sztucznie. W porównaniu do opowiadania Morderca k.s.rutkowskiego (czy innych jego opowiadań) jest to napisane bardzo delikatnie ;)

CZyta sie doskonale. Dobry, stary kryminał. CZekam na dalsza część.

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...