Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Opowiadania Kanadyjskie I: Sokole Oko


Rekomendowane odpowiedzi

1

W małym, leśnym parowie, którego środkiem płynął zamarznięty o tej porze strumień odpoczywał samotny, stary jeleń. Nie opodal, w jego kierunku skradał się pod wiatr grubo ubrany Indianin. W ręku dzierżył leszczynowy łuk, zaś z pleców zwisał mu kołczan pełen pierzastych strzał. Wojownik wyjął jedną z nich, przyklęknął za grubym pniem hikory, nałożył na cięciwę i wycelował w stronę zwierzęcia. Pierzasty pocisk świsnął w powietrzu i aż po bełt zagłębił się w boku rogacza, który padł na miejscu. Czerwonoskóry podszedł do zdobyczy, ukląkł i zaczął ją oprawiać. Po zdjęciu skóry owinął w nią poćwiartowane mięso i zarzucił tobół na plecy. Już miał się oddalić gdy wtem z pobliskich zarośli odezwał się chrapliwy głos:

- Trzymam cię na muszce złodzieju! Rzuć broń i mięso na ziemię !

Indianin wykonał polecenie. Biały zbliżył się do niego. Czerwonoskóry odwrócił się gwałtownie. Tomahawkiem wyszarpniętym z za pasa roztrzaskał białemu czaszkę. W tej samej chwili huknął strzał. Indianin runął na ziemie. Z krzewów wyłonił się brodaty tramp. Związał rannego i odciągnął pod drzewo. Następnie pochował swego towarzysza, przykrywając go kamieniami, których pełno było na polance. Po tej żmudnej pracy zbliżył się do jeńca, który wpatrywał się w niego z nienawiścią i z rozmachem kopnął go w bok. Uniósł strzelbę, lecz nagle się rozmyślił. Stwierdził, że i tak zmarnował o jedną kule za dużo. Zdjął z ramienia gruba linę i sporządził na jej końcu pętlę. Zrobił to szybko i sprawnie; widać było, że jest obeznany w tej materii. Włożył pętle na szyję Indianina, a drugi koniec sznura przerzucił przez niski konar drzewa przy którym leżał czerwonoskóry.


2

Od kilku tygodni surowa zima sprawowała w dzikiej północnej krainie niepodzielne rządy. W dzień było znośnie, ale i tak należało ograniczyć przebywanie na dworze. Natomiast kiedy słońce udawało na spoczynek i jego ożywcze promienie nie ogrzewały ziemi panował zabójczy mróz i ktokolwiek znalazł się wtedy dala od jakiegoś schronienia skazany był na pewną śmierć.
Zapadał zmierzch. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Srebrny księżyc w pełni, rozpoczął swą wędrówkę po nieboskłonie i zawisnął nad bezkresnym dziewiczym lasem niczym wielka latarnia. W jego niezwykłym blasku drzewa i skały przybierały dziwne kształty i zdawały się ożywać. Właśnie nadciągała kolejna burza, znad Rocky Mountains napływały nad knieję gęste, grafitowoszare chmury. Przysłoniły one gwiazdy i księżyc, zrobiło się jeszcze ciemniej. Zerwał się lekki wiaterek, który stopniowo przybierał na sile, aż przerodził się w potężny wicher. Napełnił on las tajemniczymi gwizdami przechodzącymi w posępne zawodzenie. Po chwili rozpętała się śnieżna zawieja, zwana blizzardem.
W wiosce Szewanezów nad rzeką Liard wszyscy niecierpliwie oczekiwali powrotu z samotnego polowania Czerwonego Karibu. Od kilku tygodni brakowało pożywienia, a śmierć zbierała obfite żniwo. W dzień temperatura wynosiła około minus dwadzieścia stopni Celsjusza, zaś w nocy spadała nawet do trzydziestu kilku. Na specjalnej naradzie wioskowa starszyzna wybrała Karibu, by wyruszył w puszcze i nie wracał dopóki czegoś nie upoluje. Wybór padł na niego ponieważ nie miał bliskiej rodziny i w wypadku jego śmierci nikt nie zostałby bez źródła utrzymania. Wybraniec nie wracał od kilku dni i wódz Samotny Jastrząb ponowne zwołał naradę. Indianie zeszli się do tipi narad i zasiedli w półokręgu. Sahem zajął honorowe miejsce i rozpoczął przemowę :

- Za pewne moi bracia wiedza, że zebraliśmy się tu dzisiaj w celu wybrania nowego wojownika, który miałby uratować wioskę i nas. Na ochotnika zgłosił się młody wojownik z klanu Rosomaka, mój syn, Sokole Oko. Ma on dotrzeć do chaty Starego Handlarza, która leży trzy wieczory drogi w kierunku zachodzącego słońca. Dostanie złoto i skóry zebrane na początku tej zimy. Złożyli się na to wszyscy myśliwi.
Wyruszy jutro o wschodzie słońca. Weźmie ze sobą syna siostry mej żony, Rozwiane Włosy. Zabiorą tylko łuki ze strzałami i sanki na zakupione artykuły. Teraz niech moi bracia powiedzą co o tym myślą.
- Uważam, że nie powinien zabierać złota, lecz tylko skóry. Biały mógłby stracić rozum na jego widok i zabić naszych braci - rzekł doświadczony wojownik Żelazny Wilk. - Pamiętam jak mój ojciec opowiadał mi o pewnym starym Indianinie z plemienia Nezperce. Mieszkał on ze swoją żoną i dziećmi daleko od osad swych współplemieńców . Pewnego dnia przybył do nich biały handlarz i zobaczywszy cenny kruszec wymordował cała jego rodzinę, a jego ciężko ranił.

Ponieważ pozostali członkowie wiecu zgadzali się z wypowiedzią Wilka, aby nie tracić czasu skinęli jedynie potakująco głowami.

- Twoja opowieść jest przekonywująca, to prawda, że biali źle reagują na widok żółtego metalu - rzekł Samotny Jastrząb. - Damy mu jedynie futra .


3

Po skończonej naradzie Wódz udał się do tipi, w którym mieszkał jego syn.

- Witaj ojcze - przywitał go Sokole Oko. - Rozwiane Włosy zaraz wróci .

Młody wojownik po chwili wszedł i przywitawszy się z Jastrzębiem i usiadł przy ognisku. Biały Kwiat - żona Sokolego Oka podała im leśne jagody, gdyż mięsa brakowało. Po tym symbolicznym posiłku, mającym na celu nie tyle pożywienie się co raczej podtrzymanie tradycji, wódz przemówił do młodzieńców :

- Teraz chciałem wam opowiedzieć nieco o przeszłości starego
handlarza ...

Nagle dał się słyszeć głośny lament i krzyki. Właśnie mięli wybiec na zewnętrz, gdy do namiotu wbiegł zadyszany Indianin, imieniem Szary Niedźwiedź. Gdy nieco odsapnął, przemówił :

- Wodzu, mam złe wieści . Niedaleko wioski odnaleziono zwłoki Czerwonego Karibu, lecz nie to jest najgorsze ...

Tu przerwał i spojrzał niepewnie na wodza. W oczach Samotnego Jastrzębia mignął błysk zaniepokojenia.

- Został... – szepnął przybyły, lecz głos ugrzązł mu w gardle. – powieszony.

W tipi zaległa niesamowita cisza. Zgromadzeni popatrzyli po sobie ze zgrozą. Powieszenie było najbardziej haniebną śmiercią dla wojownika. Wódz opanował się jednak szybko i rzekł:


- Natychmiast zawołaj do mnie Żelaznego Wilka , Białego Orła i Ognistego Ptaka . Powiedz im , że chce się z nimi pilnie widzieć.

Po chwili wyżej wymienieni wojownicy zjawili się w namiocie i usiedli przy tlącym się ognisku. Z pomiędzy rozżarzonych węgli wydobywał się słodkawy dym, który wypełniał prawie całe pomieszczenie, co w połączeniu z panującym półmrokiem tworzyło tajemnicza atmosferę. Przybyli wpatrywali się bez słowa w poważną i skupioną twarz wodza. Wiedzieli już co zaszło, lecz mimo że wskazany był pośpiech nie śmieli przerwać ciszy, która zaległa w tipi. Według tradycji pierwotnych plemion Nowego kontynentu pierwszeństwo w rozpoczęciu rozmowy należało do prowadzącego naradę. W normalnych warunkach Indianie mogli w ten sposób przesiedzieć całą noc, nie zamieniwszy ani słowa, cenili sobie bowiem milczenie, pogardzali zaś nadmierną gadatliwością. Tym razem jednak sytuacja była nagląca i trzej starcy nie musieli zbyt długo czekać.

- Poprosiłem was do siebie moi bracia, ponieważ chciałem się poradzić. Szary Niedźwiedź powiadomił mnie o znalezieniu niedaleko wioski zwłok Czerwonego Karibu. Postanowiłem nie zwlekać i natychmiast coś przedsięwziąć w tej sprawie. Niech moi bracia powiedzą co o tym myślą.
- Ja uważam - rzekł Biały Orzeł - że należy przede wszystkim myśleć o uratowaniu naszej wioski od klęski głodu. Zaś sprawę zemsty pozostawić Rączemu Mustangowi, przywódcy klanu Węża, z którego pochodził nasz zamordowany brat.
- Jestem tego samego zdania, jednak pojawienie się białych tak blisko naszej wioski to zły znak. Należało by wystawić liczniejsze czaty wokół obozu, żeby zabezpieczyć się przed nieoczekiwana wizytą, która zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy wygłodzeni i osłabieni, była by nam szczególnie nie na rękę. - stwierdził Żelazny Wilk .
- To prawda, biali, z wyjątkiem handlarza, już od dawna nie zjawiali się w okolicy. To że znów zaczęli się tu kręcić wydaje mi się mocno podejrzane. - dodał Ognisty Ptak.
- Zgadzam się z wami. To niezwykle poważna sprawa. Mogła to być grupa opryszków polujących na skalpy i nasze kobiety. Oprócz zdwojenia patroli krążących wokół obozowiska należy wysłać zwiadowców na miejsce tego tragicznego wydarzenia, aby jeszcze raz dokładnie wszystko zbadali i jeśli to możliwe określili w jakim kierunku oddalili się tamten biały który przeżył. Niech jeden z was powiadomi resztę wojowników o naszych decyzjach.

Tymi słowy zakończył naradę. Jak tylko Indianie wyszli z namiotu Samotny Jastrząb udał się na spoczynek do swego namiotu, gdyż miał zamiar pożegnać syna i siostrzeńca gdy ci będą wyruszać w drogę. Nie było już czasu na dokończenie rozpoczętej z nimi rozmowy, lecz miał nadzieję, że młodzi poradzą sobie bez wskazówek, które miał zamiar im udzielić.

ę4

Niestety Rozwiane Włosy zachorował w nocy i jego stan nie pozwalał mu wziąć udziału w ekspedycji. Sokole Oko był już gotowy i postanowił pójść sam. Miał na sobie grube legginy opaskę biodrową oraz kurtkę ze skóry niedźwiedzia odwróconej włosem do wewnątrz. Za pasem tkwił mu ostry nóż i tomahawk. Za na ramieniu połyskiwał nowy wielostrzałowy sztucer podarowany mu przez ojca, który zmienił zdanie co do uzbrojenia ze względu na to, że jego syn miał wyruszyć sam. Miał też kołczan ze strzałami i łuk kompozytowy zakupiony przez ojca od Chińczyka zajmującego się handlem obwoźnym przybyłego niedawno do jego osady. Granica jego celności była niesamowicie długa i wynosiła prawie trzysta metrów. Następnie przyprowadził zaprzęg złożony z muskularne zbudowanych alaskan malamutów. Na drogę dostał od matki pemnnikan (suszone, sproszkowane mięso). Ponadto zabrał fajkę, kilka szczypt kinniknnicku oraz barwniki w proszku. Twarz oraz wszystkie nie przykryte ubraniem części ciała posmarował tłuszczem dla ochrony przed mrozem. Na placu żegnała go cała wieś, a gdy zniknął wśród drzew wszyscy udali się do chat.
Indianin początkowo biegł za zaprzęgiem, lecz później stanął na podpórce z tyłu toboganu, gdyż psy same omijały przeszkody. Nie musiał również ugniatać ziemi, ponieważ w nocy nastąpiły silne mrozy w skutek czego pokrywa śnieżna była sypka i nie przylegała do spodu sań. Dzień był słoneczny i pogodny. Szadź pokrywająca drzewa połyskiwała w świetle promieni, które odbijając się od śniegu tak silnie raziły w oczy, że Szawanez, musiał zakryć sobie oczy włosami spuszczonymi na twarz.
Jednak w kilka godzinach po wyruszeniu z osady pogoda zaczęła się powoli psuć. Powiał lekki zefir. Z północnego-zachodu zaczęły nadciągać ciężkie ołowianoszare chmury. Wiatr przybierał na sile, a płatki śniegu poczęły wirować w powietrzu. Zbliżał się kolejny tej zimy Blizzard. Sokole Oko zdawał sobie sprawę, że jeżeli nie znajdzie jakiegoś schronienia zamarznie na śmierć. Wkrótce alaskany wbiegły w głęboki na kilka metrów jar i ujrzał po prawej stronie wąskie wejście do jaskini. Zatrzymał zaprzęg i za pomocą krzesiwa podpalił smolną szczapę, poczym wszedł do jaskini. Jeszcze przed wejściem przygotował broń licząc się z tym, że w jaskini może przebywać niedźwiedź lub inne dzikie zwierze. Korytarz którym szedł rozszerzał się i po chwili przemienił się w dość obszerną grotę. Szewanez wycofał się i wprowadził do komory psy wraz z saniami. Po środku rozpalił ognisko i rozejrzał się po swym tymczasowym miejscu zamieszkania. Skalna sala, w której przebywał była najprawdopodobniej wykuta w zboczu parowu ludzką ręką . Ściany pokrywały liczne malowidła przedstawiające polowania na mamuty i dziwne stworzenia o wyglądzie pierzastych, uskrzydlonych węży oraz przedziwnych smoków. Wykonane były prawdopodobnie kościanym rylcem i zabarwione wyciągami z roślin . Indianin z zabobonnym strachem przyglądał się rysunkom, i jednoczenie wsłuchiwał się w odgłosy zadymki dochodzące z zewnątrz. Po chwili wydobył trochę pemnnikanu. Wkładał go do ust i powoli żuł. Psom rzucił kilka zamrożonych ryb wyjętych z worka.
Zawieja trwała całą noc i rankiem następnego dnia czerwonoskóry mógł kontynuować podróż.


5

W małej kotlince otoczonej niewielkimi lesistymi wzgórzami, nad brzegiem zamarzniętego jeziorka stała spora chata, dookoła której zalegały zwały śniegu. Z komina unosił się dym, co oznaczało, że jest zamieszkana. Wnętrze składało się z jednej skromnie urządzonej izby. Znajdowało się w niej dwóch mężczyzn. Biały spał w hamaku, a jego czerwonoskóry towarzysz siedział przy stole przerzucając skóry i futra z jednej sterty na drugą oraz notując coś w zeszycie przy migotliwym świetle świecy. Po chwili wstał i podszedł do małego blaszanego piecyka. Od wiszącego przy suficie kawału wędzonego bekonu odkroił dwa spore plastry i rzucił je na patelnie, którą przystawił do ognia. Zapach smażeniny rozszedł się po pomieszczeniu i białego, który usiadł na hamaku i rzekł:

- A ty już na nogach, chyba cierpisz na bezsenność.

Indianin wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i nałożył bekon na dwa blaszane talerze. Jeden podał towarzyszowi, a sam usiadł ze swoim na skrzynce. Podzielił jeszcze na pół duży kukurydziany placek wydobyty z worka pod ścianą i obaj zabrali się do jedzenia. Po posiłku wtarli zatłuszczone dłonie o spodnie. Zaczynało widnieć więc postanowili sprawdzić rozstawione po lesie pułapki i przy okazji rozejrzeć się po okolicy.


6

Następnego dnia, pod wieczór gdy Sokole Oko znajdował się już w pobliżu chaty Henry' ego spostrzegł na śniegu świeży trop lisa polarnego i postanowił go upolować. Zdobyłby w ten sposób dodatkowe futro do wymiany. Zatoczył wielkie koło, ponieważ należało podejść zwierzę pod wiatr żeby nie wyczuło woni człowieka. Po wykonaniu tej czynności zaczął się skradać w kierunku lisa. Już przykładał kolbę do ramienia gdy zza pobliskich jałowców huknęły dwa strzały i zwierzę padło na śnieg. Indianin natychmiast ukrył się
za pobliskim pniem i stamtąd obserwował polanę na którą wyszło dwóch mężczyzn: byli to traperzy opisani powyżej. Biały pochylił się nad lisem i podniósłszy go zarzucił sobie na ramię. Rozejrzał się po polanie i wraz ze swym czerwonoskórym towarzyszem podążył w kierunku ukrytego w krzewach Sokolego Oka. Szewanez znieruchomiał i wstrzymał oddech, lecz było to zbędne ponieważ myśliwi głośno dyskutowali na temat zdobyczy .

- Piękny strzał Henry - pochwalił Indianin .
- To również twoja zasługa . Strzeliliśmy jednocześnie i obie kule trafiły .
- Jednak ty strzeliłeś pierwszy i to twoja kula była śmiertelna więc piesiec należy do ciebie.

Teraz Sokole Oko zorientował się, że ma odczynienia z handlarzem Henry Mc Cormic'iem. Pewnie wyszedł z ukrycia. Obaj chwycili za broń i wycelowali w jego kierunku. Ten uniósł do góry otwarta dłoń zapewniając, że nie ma wrogich zamiarów i rzekł w narzeczu Cree :

- Nazywam się Sokole Oko, przychodzę z wioski Szewanezów. Nawiedziła nas klęska głodu. Przybyłem by wymienić skóry i futra na żywność.

Myśliwi opuścili broń i przyjaznym wzrokiem obrzucili młodego czerwonoskórego , a Henry rzekł :

- Witam dzielnego wojownika Szewanezów. Przed laty wypaliłem fajkę pokoju z mężnym, Samotnym Jastrzębiem twym ojcem Chodźmy do chaty i zjedzmy coś napewno jesteś głodny. Od wioski Szewanezów do mego sklepu jest przeszło trzy dni drogi. I tak cud, że przeżyłeś Blizzard . Musisz nam o tym koniecznie opowiedzieć. Prawda Noir Hair ? - spytał Henry .

Czerwonoskóry skinął głową. Sokole Oko poszedł po swoje sanie. Gdy wrócił wszyscy udali się do chaty. Usiedli wokół stołu sosnowego, a gospodarz zaparzył kawę.

- No, teraz opowiadaj .
- W dzień po wyruszeniu z wioski - rozpoczął Indianin - złapał mnie ...
- Opowiesz później – przerwał mu Henry kładąc na stole trzy duże miski z zupa fasolowej i tyle samo dużych kawałków chleba.

Po skończonym posiłku handlarz wyciągnął z worka kilka mrożonych ryb i zagwizdał, z dworu wpadł do pomieszczenia duży owczarek kaukaski .

- Masz Nessie - rzekł czule do psa, który zamerdał ogonem i pożarł ryby.
- Dziwny pies - stwierdził zaintrygowany Indianin, który na widok olbrzymiego zwierzęcia stracił zdolność do maskowania swych uczuć .

Szkot zadowolony z wrażenia jakie jego pies wywarł na Szewanezie odparł :

- To pies rasy hodowanej przez górali żyjących daleko za oceanem, prezent od mego przyjaciela Siergieja.



7

Niedaleko chaty Henry’ego, na małej polance siedziało przy ognisku dwóch trampów. Co chwilę sięgali do stojącej między nimi pękatej flaszki i obficie z niej pociągali. Byli tak pijani, że zaniechali wszelkich środków ostrożności. Jednym z nich był morderca Czerwonego Karibu. Jego towarzysz trzymał w ręku indiańską tarcze i uważnie ja oglądał. W końcu spytał rozbawionym głosem:

- Harry, skąd ja masz, chyba nie dostałeś jej w prezencie?

Obydwaj roześmiali się głośnio ukazując swe żółte, pokrzywione zęby, a ich śmiech rozszedł się po lesie upiornym echem. To ich zgubiło.

Sokole Oko, który wyszedł właśnie na dwór, aby nieco się przewietrzyć usłyszał niesiony z wiatrem chichot. Ruszył w jego kierunku i po chwili poczuł zapach dymu. Wydobył z tobołka wyprawioną w całości skórę białego wilka, która sprawiała, że stał się prawie niewidoczny na tle śniegu i założywszy ją na siebie począł skradać się przez gęste podszycie w kierunku ogniska. Po kilkunastu krokach zbliżył się do małej polanki po środku, której tliło się ognisko przy, którym siedziało dwóch wyżej opisanych mężczyzn. Obaj byli uzbrojeni tylko w ładowane przez lufę springfieldy oraz noże. Nagle spostrzegł w reku jednego nich wojenną tarcze, bez problemu rozpoznał rysunek widniejący na jej zewnętrznej stronie. Jego twarz przybrała ponury i złowieszczy wyraz. Doskonale wiedział, co powinien uczynić.
Uklęknął. Pokazał się do połowy swym wrogom i krzyknął głośno. W tej samej chwili obaj biali zerwali się i jednocześnie wystrzeli w kierunku Indianina. Szewanez w porę ukrył się za najbliższym pniem. Błyskawicznie wstał nałożył strzałę na cięciwę łuku i strzelił w kierunku Harrego trampa, który padł na ziemie z szyją przeszytą strzałą na wylot. W ułamek sekundy później Sokole Oko pędził w kierunku kolejnego przeciwnika. Nim ten zdążył się zasłonić już leżał na ziemi z tomahawkiem wbitym na głębokość całego ostrza w okolice mostka. Szewanez trzema szybkimi ruchami zdarł mu skalp z głowy. Następnie zdjął skalp drugiemu białemu i przytroczył obydwa do pasa. Zwykle nie praktykował skalpowania, lecz chęć zemsty za haniebną śmierć jego towarzysza sprawił, że stał się bardziej okrutny niż zwykle. Zabrał broń pokonanych oraz tarczę, tomahawk i nóż zamordowanego Czerwonego Karibu, aby spoczęły wraz z bronią w jego mogille. Poczym wrócił do chaty.

- Długo cię nie było - rzekł handlarz z nie pokojem zerkając na świeże skalpy wiszące u pasa Indianina .

Indianin uspokoił go gestem poczym weszli razem do domu i usiedli przy stole. Sokole Oko opowiedział im o swej przygodzie, opisując wcześniej śmierć Czerwonego Caribu. Obydwaj myśliwi odetchnęli z ulgą, gdyż zaniepokoili się na widok świeżych skalpów. Następnie opowiedział im o blizzardzie. Gdy Szewanez skończył, udali się do składu aby załatwić interesy i przegnawszy się z Mc Cormick'iem i Noir Hair'em ruszył w powrotną drogę.

ę8

Podczas pierwszego dnia podróży nie wydarzyło się nic szczególnego , lecz nazajutrz rano gdy Indianin przed wyruszeniem w dalsza drogę udał się na małe zwiady, spostrzegł na śniegu ślady bosych stóp ... Z zabobonnym lekiem pochylił się nad tropem w celu dokładniejszego zbadania odcisków. Nieopodal odnalazł na porozrzucane na ziemi resztki martwego łosia, wszędzie leżały kawałki pogruchotanych kości, a śnieg spryskany był posoką. Stwór musiał mieć niezwykle silne szczeki.
Wiedział, że ma odczynienia z Tajemniczym Człowiekiem z Gór zwanym przez białych Wielką Stopą, o którym od zawsze krążyły mrożące krew w żyłach legendy i opowieści. Indianin zdawał sobie sprawę, że spotkanie z potworem skończyłoby się dla niego śmiercią.
Gdy pod wieczór dotrał do jaskini, która uratowała mu życie podczas śnieżycy. Postanowił przespać się w niej kilka godzin i nad ranem ruszyć w dalszą drogę.

Gdy spał przyśnił mu się sen Ujrzał swoją rodzinną wioskę w środku lata. Właśnie zapadał zmierzch. Kobiety przygotowywały przed namiotami wieczorny posiłek dla swoich rodzin. Półnagie dzieci wesoło bawiły się na głównym placu. Mężczyźni leniuchowali, leżąc lub siedząc na skórach przed tipi palili fajki i wesoło gawędzili. W około panował spokój i harmonia.
Ze wschodu zaczęły nadciągać czarne chmury, zrobiło się od nich zupełnie ciemno. Nagle piorun z hukiem i błyskiem uderzył w centralne tipi, które natychmiast stanęło w płomieniach.
Przerażony Sokole Oko zerwał się ze snu na równe nogi. Już świtało, więc postanowił czym prędzej ruszać do obozowiska. Miał złe przeczucia i pragnął jak najszybciej zobaczyć się z szamanem i opowiedzieć mu o śnie. Już same tajemnicze chmury mogły oznaczać nieszczęście, a do tego doszło jeszcze spalone gniewem nieba tipi. Poza tym niepokoiły go tajemnicze ślady, które odnalazł poprzedniego dnia. Słyszał, że ujrzenie tropów Dzikiego Człowieka nie wróży nic dobrego.

Gdy zbliżał się do wioski poczuł swąd spalenizny. Zaniepokojony popędził wlekące się psy i po chwili wjechał na rozległą polanę. Zamiast wioski zobaczył pustą przestrzeń, na której powinna znajdować się osada. Z popiołu wyglądały osmalone tyki po namiotach. Na ziemi walały się zwęglone fragmenty pokrycia wigwamów oraz zmasakrowane zwłoki Indian. Młody Szewanez z niedowierzaniem rozglądał się nie mogąc w pierwszej chwili uwierzyć, że to co widzi jest rzeczywistością. Powoli zszedł z sanek poczym zaczął krążyć po zgliszczach patrząc w około obłędnym wzrokiem. W pewnej chwili ujrzał miejsce gdzie stał dawniej jego rodzinny namiot. W oczach zakręcił mu się łzy, jednak zdołał się opanować. Wstał i zaczął badać liczne ślady, z których wyczytał wszystko. Starców, mężczyzn i dzieci zamordowano, zaś młode kobiety i dziewczyny wzięto w niewolę. Żal po utracie bliskich szybko zamienił się w gniew i chęć zemsty. Wystąpił na środek placu i wydobywszy długi ostry nóż rzekł ponurym głosem :

- Ja Sokole Oko, syn Samotnego Jastrzębia, syna Szalonego Grizzly z rodu Rosomaka przysięgam na dusze mych przodków, że nie spocznę dopóki skalpy tych, którzy wymordowali mych bliskich nie zawisną u mego boku - to powiedziawszy naciął sobie nożem skórę na ramieniu, z której krew wsiąkła w ziemie zatwierdzając tym samym swą przysięgę.

Po dokonaniu przysięgi Indianin posilił się zapasami z toboganu i natychmiast ruszył w pościg. Tropy pozostawiane przez napastników ciągnęły początkowo na wschód, lecz później skręciły na południowy-wschód. Po kilku godzinach natknął się na pozostałości po nocnym biwaku. Stwierdził, że ścigani byli tu przed kilkunastoma godzinami.


9

Powoli zapadał wieczór, w gęstym lesie robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Były podpułkownik Oliver Walker podjechał do Anthony'ego O’Hary, dowódcy oddziału, który napadł na wioskę Sokolego Oka i zagadnął:

- Będziemy jechać całą noc czy, zatrzymamy się gdzieś na odpoczynek ?
- Nie będziemy zatrzymywać się na nocleg. Musimy jak najszybciej dotrzeć do faktorii mego przyjaciela Sordjensena. Tam wymienimy dziewczyny na złoto i podzielimy się nim.
- A co z nimi - tu wskazał na grupę trampów. - Chcesz się z nimi wszystkimi dzielić ?
- Ależ skąd, oszalałeś. Od początku miałem zamiar ich wyeliminować.
- Ala jak zamierzasz pozbyć się tak dużej liczby osób bez narażania się na niebezpieczeństwo ?
- Nie twoja sprawa- odparł O'Hara. - Wszystkim zajmę się osobiście. Lepiej jedź na tyły i popędzaj maruderów . Jeżeli nadal będziemy poruszać się w takim tępię to za rok nie dotrzemy do faktorii, a w razie spotkania z tymi przeklętymi dzikusami jesteśmy zgubieni . Napadaliśmy na wioskę w ciemnościach i napewno wiele tych psów uciekło, w każdej chwili możemy natknąć się na pościg.

- No dobrze już idę nie gorączkuj się tak - zamruczał Oliver.

Po chwili rozległ się jego chrapliwy głos :

-Kto będzie się wlókł w tyle dostanie kulę w łeb, zrozumiano - to powiedziawszy zdjął ramienia dwururkę.

Ponieważ nikt nie wątpił w to, że może spełnić swą obietnicę wszyscy popędzili psy i po chwili cały odział zniknął w gęstniejącym mroku.


10

Gdy zapadła noc Sokole Oko wydobył z juków łuczywo nasączone tłuszczem bobra, w które wyposażył go zapobiegawczy McCormic. Dawało ono wprawdzie nikłe światło, lecz pozwalało mu nadal tropić zbrodniarzy mimo ciemności. O’Hara nie mógł o tym wiedzieć i zarządził nocleg. Nie spowodowała, jednak tej decyzji chęć dania wypoczynku zmęczonym towarzyszom, lecz chęć pozbycia się ich.

Księżyc zaszedł i ziemię spowił nieprzenikniony mrok. W obozie porywaczy wszyscy chrapali, byli tak wycieńczeni, że nie zbudziło ich nawet przenikliwe zimno. O'Hara jednak tylko udawał, że śpi. Wyczekiwał jedynie momentu kiedy sen jego ludzi będzie najmocniejszy, a poza tym chciał aby Walker wypoczął dostatecznie. Gdy zrobiło się zupełnie ciemno postanowił nie czekać dłużej. Powstał i zaczął skradać się w kierunku Olivera. Potrząsnął jego ramieniem i gestem nakazał ciszę. Razem zakradli się do branek i przywiązawszy je po kilka rzemieniami do swych koni zagłębili się w las.
Gdy znaleźli się dość daleko od obozowiska Anthony rzekł :

- Nie musimy się śpieszyć. Do świtu jeszcze dużo czasu, a nim chłopcy wstaną, zorientują się, że nas nie ma i zaczną szukać będziemy już w faktorii. Poza tym przeczuwam, że niedługo spadnie śnieg. Pozaciera on nasze ślady.
- Ale przecież zostają jeszcze ci przeklęci Indianie, którzy najprawdopodobniej podążają naszym tropem.
- Idąc za nami natrafią najpierw na naszych i to utrudni im pościg, a zresztą jak mówiłem będzie śnieżyca - stwierdził pewnym głosem O'Hara.

Ledwo skończył mówić pierwsze płatki śniegu zawirowały w powietrzu, a po chwili zrobiło się zupełnie biało. Widoczność była ograniczona do kilku jardów, więc Anthony wyciągnął kompas. Nagle Oliver przyśpieszył kroku, wyprzedził dowódcę i stanąwszy na przeciwko niego krzyknął:

- Stój !
- Co ci odbiło – krzyknął zdezorientowany O’Hara. – Zjeżdżaj na koniec.
- Zamknij się – warknął Walker, a w jego dłoni błysnął rewolwer. - Odrzuć broń daleko od siebie i podnieś łapska do góry.

Stary wahał się jeszcze, lecz rozparzywszy swoją sytuację stwierdził, że nie ma zbyt wielkich szans. Odrzucił broń i podniósł ręce do góry. Wtedy Oliver zbliżył się do niego. Gdy był już blisko Anthony gwałtownie się schylił. Wyciągnął z cholewy buta nóż i próbował pchnąć nim przeciwnika. Broń Olivera plunęła ogniem. Martwe ciało bandyty bezwładnie upadło na ziemię.


11

W dużym pokoju o drewnianych ścianach, na wygodnym fotelu siedział Haraald Sordjensen. Był bardzo wysoki i chudy, a jego pociągłą twarz prawie w całości zakrywała długa, ruda broda. Włosy, faliste i również rude spływały mu aż do ramion. Wpatrywał się w płomień w kominie i ćmił fajkę.
Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Brodacz zaskoczony wstał z fotela, odrzucając na podłogę narzutę z wilczych skór, którą był przykryty i ruszył w stronę wejścia. Zerknął przez sporego judasza i ujrzał jakiegoś obszarpańca w zniszczonym mundurze. Kilka kroków zanim stały skrępowane i trzęsące się z zimna, kuso ubrane Indianki. Na twarzy chudzielca pojawił się złośliwy uśmiech, jednak opanował się i ująwszy w dłoń rewolwer otworzył drzwi.

- Jestem przyjacielem, Anthonego. Chciałbym ubić mały interes – rzekł Oliver.

Norweg bez słowa wpuścił nieznajomego i schował broń, jednak w taki sposób aby móc w nią w każdej chwili sięgnąć. Branki zostawili przy drzwiach po czym usiedli na fotelach.

- Co tam słychać u O’Hary – spytał Haraald.
- W porządku – odparł zimno Walker. – Przejdźmy lepiej do konkretów, na rozmowę będzie czas. Mam tu dziesięć squaw, cena od sztuki standardowa.
- Dobra, to teraz napijmy się dla przypieczętowania umowy.

Sordjensen podszedł do szafki i wyciągnął z niej pękatą flaszkę. Napełnił kubki do połowy rumem, a do jednego z nich wsypał odrobinę białego proszku ze stojącego na półce pudełka. Wrócił do stołu, wręczył gościowi kubek i sam usiadł. Stuknęli się i wypili do dna.

- Może zanocujesz – zaproponował brodacz.
- Chętnie – odparł Oliver i po chwili dodał – mocny ten twój rum, pali jak ogień.

Haraald uśmiechnął się tylko, lecz w jego uśmiechu Walker dostrzegł coś drapieżnego. Nagle pieczenie w żołądku gwałtownie wzrosło i Oliver poczuł się jakoś dziwnie. Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i padł na ziemię. Popatrzył chwile mętnym wzrokiem po pokoju, stęknął i skonał. Norweg chwycił trupa, wywlókł go na dwór i przysypał śniegiem. Wrócił do domu i z zadowoleniem zaczął przyglądać się wystraszonym i zdezorientowanym brankom.


Zakończenie

Świtało gdy Sokole Oko dotarł do obozu trampów. Zorientowali się już, że zostali przechytrzeni. Z daleka słychać było ich krzyki i przekleństwa, którymi miotali w bezsilnej złości. Indianin nie marnował czasu i ruszył dalej. Niestety zaczął padać śnieg i wyszukiwanie śladów znacznie się utrudniło. Na szczęście ci, których ścigał nie byli zbyt ostrożni zostawiali drobne strzępki ubrań czy włosów, które zaczepiały się na krzewach lub opadały na ziemię. Nie było to wiele, lecz Sokolemu Oku, który uchodził za najlepszego tropiciela w wiosce wystarczało w zupełności. Pod wieczór natknął się na zwłoki Anthonego, domyślił się co się tu wydarzyło, zbyt dobrze znał chciwą i bezwzględną naturę białych. Ułatwiło mu to jednak zadanie, bowiem Oliver był mniej doświadczony i zbyt pewny siebie, toteż zostawiał więcej znaków, które wskazywały kierunek jego marszu niczym najlepszy drogowskaz.
Było już ciemno gdy Szewanez poczuł w powietrzu silną woń dymu, podążył za nią i wkrótce silny zapach wzmocnił się na tyle, że dla ostrożności trzeba było się podkradać. W nocy było to kłopotliwe, jednak Sokole Oko nie miał wiele do stracenia i postanowił iść dalej, choć zdawał sobie sprawę, że nie jest to rozsądne. PO długim i żmudnym skradaniu się, podczas, którego musiał co chwilę zatrzymywać się i zacierać ślady ujrzał pomiędzy drzewami spory piętrowy, drewniany budynek. Małe pokryte błoną, okienko na parterze jarzyło się słabym światełkiem niczym lampion. Indianin podkradł się bliżej i nagle jego ręka natknęła się na coś w śniegu, jednak podążył dalej. Gdyby zatrzymał się i odrzucił wierzchnią warstwę puchu znalazłby zamarzniętego trupa Olivera. Gdy był już przy oknie uniósł się na kolanach i ostrożnie zerknął do wnętrza pomieszczenia spostrzegł rozwalonego na fortelu Haraalda. Biały trzymał w ręku opróżnioną do połowy butelkę “wody ognistej”. To właśnie oraz widok dziewczyn z jego wioski skrępowanych i leżących na podłodze sprawił, że podjął kolejną tego dnia szaloną decyzję.
Nie zastanawiał się nawet chwili. Jednym kopnięciem rozdarł wypełnienie okna. Wyciągnął toporek i wskoczył do środka z dzikim krzykiem. Norweg nie stracił jednak panowania nad sobą, szybko sięgnął do kieszeni. Wypalił z rewolweru w stronę nadbiegającego Sokolego Oka. Ten padł na ziemię i potoczył się bezwładnie pod ścianę. Zgubił tomahawk. Brodacz zbliżył się do niego. Nagle Szewanez zerwał się. W jego dłoni błysnął nóż. Błyskawicznie wpakował stalowe ostrze w gardło napastnika, który padł na ziemię. Krew z rozciętej tętnicy trysnęła wąskim strumieniem. Szewanez wstał, z jego czoła spływała mała czerwona stróżka, która zmyliła lekko już pijanego Norwega, było to jednak tylko lekkie draśnięcie.


Epilog

Sokole Oko wraz z brankami powrócił do wioski i razem z ocalałymi Szawanezami odbudowywał wioskę, lecz nigdy nie zapomniał o nieszczęściu, którego doznali z rąk białych jego bracia i on sam.
Później gdy coraz więcej poszukiwaczy złota przybywało do ich krainy odeszli dalej na północ i ukryli się w Dolinie Słonych Skał. Dni szczęścia i dobrobytu odeszły bezpowrotnie. Nadeszła ciężka zima i wielu Indian zmarło z głodu. Udało im się wydostać z Doliny i zaszyć w niedostępne ostępy leśne północnej Kanady. Już nie niedługo bezwzględni agenci Hudson Bay Company, wspomagani przez angielskie wojsko dotarli i tam.
Na początku XX wieku dzielne plemię Szawanezów zostało ostatecznie osadzone w rezerwacie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Długie to, nie zdążę z tym teraz. Sprawna narracja i- choć dawno wyrosłem z opowiieści Coopera ( o Mayu nie wspominając)- dosyć mi sie podoba. Kilka błędów znalazłem, a le o tym po dokończeniu pracy. na razie skupię się na dwóch rzeczach: po pierwsze- nie wiem kiedy toczy się akcja opowieści, sądzę jednak, że nie wspólcześnie, gdy nagle czytam, że Solole Oko kupił łuk kompozytowy. Czyzby dysponował wehikułem czasu? I druga sprawa. Piszesz:
Indianin spał w hamaku, a jego biały towarzysz siedział przy stole ... Po chwili wstał i podszedł do małego blaszanego piecyka, a za chwilę czytam: Zapach smażeniny rozszedł się po pomieszczeniu i obudził białeg(o), który usiadł na hamaku i rzekł:

- A ty już na nogach, chyba cierpisz na bezsenność. To w końcu który z nich spał, a który obudził się czując zapach smażonego bekonu?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

MIło, że wpadłeś i zainteresowało cie opowiadanko,juz myślałem, ze wsztscy przestraszylki się rozmiarami tego tekstu. Npisałem go dośc dawno, ale ostanio naszła mnie wena i wszystko dokładnie przebudowałem.

Jesli chodzi o tych facetów w chacie to faktycznie sie kopsnąłem, kokkanrazy nzmieniałem ten kawałek. NAjpierwa biały miał spać a indianin pracowac, ale nich ciałem żeby ktos to odebrał tak, ze handaż był leniweym śpiochem i wysługiwał się indiańcem, więc wepchnąłem do hamaka czerwonego, ale zapomniałem o tym w dalszej czwesci stąd to nieporozumnienie.
Dzieki że to wyśledziłeś.

Akcja ma miejsce w XIX w (dokładnego czasu zwykle nie podaję, ze by ktos sie nie czepiał, ze tego czy tamtego w tych czasach nie było i wten sposób kazdy musi sam sobie to zinterporetować), a łuk kompozytowy mongołowie znali znacznie wcześniej więc pokrętnymi drogami poprzez wymiany pomiędzy kupcami mógł jakoś dotrzeć do północno-zachodniej Kanady. Do stanów emigrowało przcieeż sporo chińczyków.
POstaram się jednak sprawdzić coś na ten temat w fachowej literaturze i ewentualnie naniosę poprawki.

Co do tytułu to wiem, że kojazy sie z Cooperem, lecz choć nie przepadałem nigdy za tym pisarzem (jego język był sztuczny i nienaturalny nie wsponimając już o monologach na pół strony) to nie zmieniałem go podcza reformy opowiadania, ponieważ nie miałem akurat innego pomysłu na imię dla głównego bohatera, a to mi się podobało. Myślałem o Orlim Dziobie, albo Wilczym Pazurze, może więc zmienie.

pozdrawiam

ps.
JEśli nie czytałeś mojej Opowieści Z puszczy Kanadyjsiej zreknij, moz etez ci się spodoba.

ps2
właśnie zerknąłem na stronkę http://hell.pl/wasaty/Miecz/Luki.html i dowiedziałem się, że ł€k komppozytowy został wynaleźiony juz ok 4 tyś lat temu i był w użyciu oz do XIX wieku w prawie nie zmienionej formie. A łuk zwykły znany jest juz od 10 000 lat.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja bym byl blizszy Wernica. Naprawde chcesz pisac dla mlodziezy? To podobno ciezki kawal chleba. Slyszales o Krzysztofie Petku? On stworzyl caly kanon takiej literatury, a nikt go nie zna. To brat dziewczyny mojego przyjaciela z Wadowic. Drukuje we Wroclawiu. Piszesz sprawnie, wiec jesli to wybor zyciowy, walcz smialo. Ja bede przytakiwal :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

do Ashera:

Fajnie, ze wpadłeś. JEszec nie wiem, co dolkładnie będę pisał w przyszości, napewno to się jeszcze wile razy zmieni. A wychowałem się na Szklarskim, Curwoodzie, Mayu czy Londonie, ten typ literatury mi leży i nawet teraz czasem do niego sięgam, choć coraz żadziej. Ilekroć staram sie napisać coś zupełnie z innej bajki, wychodzi mi tak sobie.

Pisze dla wszystkich, którzy chcą czytać. A o zawodowym pisarstwie, czy zarabianiu z niego nie myślałem, bo kto chciałby wydawać moje gryzmoły, które prędzej przypadną do gustu osobom w wieku moich rodziców, bo teraz dzieci i młodzież woli supermenów, batmanów, jakieś japońskie bzdury, których tytułów nawet nie znam i pottera, a Indianie, traperzy i westmeni to dla nich relikt z innej epoki.

Do Leszka:

nic nie szkodzi, przynajmniej pogrzebałem trochę i dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy o broni miotającej ;)

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dzieki za odwiedziny i miły koment. Josli chodzi o pytanie to są dwie oddzielne historie, a ta upochnałem w nowo stworzoną serię, Opowidsania kanadyjskie. Jak bedę miał przypływ weny to może powstaną następne.

Co miałeś na mysli pisząc rozstrzelana forma? JEsli tio jaiś błąd nie chcę go powtórzyć.

pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Scenę opisałem przecież dynamicznie

"Indianin wykonał polecenie. Biały zbliżył się do niego. Czerwonoskóry odwrócił się gwałtownie. Tomahawkiem wyszarpniętym z za pasa roztrzaskał białemu czaszkę. W tej samej chwili huknął strzał. Indianin runął na ziemie."

A to co zacytowałes pochodzi przecież z dialogu między wodzem a indiańcem, który mu o tym opowiadał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 miesiące temu...
  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Gdybym musiał prowadzić codziennie rozmowy po kilka godzin, miałbym również codziennie gwarantowany meltdown. Słowo pisane jest najlepsze. Można się dłużej zastanowić na tym, co chce się przekazać, zazwyczaj nie ma presji, albo natychmiastowości. Jest mniej stresu, ponieważ można pomyśleć nad budową zdań, nad tym, jak napisać wiadomość w taki sposób, by była jasna i prosta w treści. Rozmowy telefoniczne są niesamowicie stresogenne. Wolę ich w ogóle nie prowadzić. Neurotypowi wolą zapewne telefony, ale przecież jest tyle innych środków przekazu, gdzie wiadomość od razu jest przekazywana do nadawcy, bez opóźnień (mail, komunikator). Nie rozumiem zachwytu nad rozmowami przez telefon.   No właśnie, bardziej sensorycznych od pisania. Rozmowa czy (o zgrozo) wideokonferencja to formy, które dostarczają często sensorycznego przeciążenia. Straszne to jest. Pisanie jest cudowną formą komunikowania się na odległość. Po prostu przecudną. :)   No tak, ale zawsze były to jakieś reguły, podług których można było starać się o rękę szlachcianki. Mnie się to bardzo podoba. Preferencje dam, preferencjami, ale zachowania panów były z góry definiowane i do było super. A to ktoś musiał popisać się w tańcowaniu z damą, a to w dobrych manierach, a to w utworzonym przez siebie kawałku sztuki...   Co do reszty tekstu Twojej wiadomości, kiedyś, gdy byłem mały, również buntowałem się przed etykietą, etc. ale byłem wtedy człowiekiem niedojrzałym, żeby nie powiedzieć - dzieckiem. Zawsze podobały mi się z góry ustalone zasady. Człowiek dzięki nim wie jak postępować i przeżywa mniej stresu. 
    • Ada, ino Kamasutra artu sama konia da.   A masa? Tu Kamasutra artu, sama kutasa ma.     No to pojechałem :))), ale samo się jakoś tak ułożyło... z niewielką pomocą ;), Zaczęło się od "Kamaza" :)))))       Ada i soda ino, Kamasutra artu sama konia dosiada.
    • Ale kto do mnie mówi? Kto tak ciągle porusza żuchwami? Żuchwa w dół. Żuchwa w górę. Kłapanie szczękami, niczym wiekiem starej skrzyni. Zgrzytanie żółtymi, krzywymi zębami. Zębami ze zdartym szkliwem od ciągłego tarcia. Jakby to ścierały się ze sobą młyńskie żarna, wyrzucając z siebie nasączone śliną resztki czerstwego chleba. Bruksizm. Czy coś w tym stylu…   Ból głowy nasila się. Ból skroniowo- żuchwowy…   Coraz mocniejsze poruszanie szczęk…  Szerokie otwieranie. Zamykanie… Jak podczas zasysania wielkich haustów powietrza.   A wiec ktoś się przepoczwarza w jeszcze bardziej ekscentryczną zjawę. W jeszcze bardziej odrażającą kreaturę o nieustalonej znaczeniowości. I te oczy. Te oczy wskrzeszone straszliwym widzeniem sennej iluminacji. Jakieś szelesty i szmery. Świszczące oddychania astmatyków. Coś się porusza. Wciąż się porusza. Powoli. Z mozołem. Wspina się. Wspina się po żeliwnej rurze. I już dotyka czułkami brunatnej plamy zacieku na wybrzuszonym suficie łazienki. Przeciska się poprzez pęknięcia. Całą pajęczynę pęknięć. Rozdziela się na niezliczoną ilość tułowi, odnóży i powielających się nieustannie obliczy pod różnymi kątami. I pędzi do nieskończoności. Wciąż pędzi… Jakież to niejasne. Enigmatyczne. Jawi się coś na podobieństwo jakiegoś nieznanego obrazu Bruegla, albo Beksińskiego. A więc schodzi ze ściany na wielu odnóżach. Schodzi jak robak, kiwając się na boki i chwiejąc. Porusza odwłokiem, patrząc niezliczoną liczbą swoich czarnych jak węgiel oczu. Patrząc na kogo? Na co? Na wszystko i na nic, ale patrząc na mnie. Wciąż na mnie i jakby przeze mnie. Przechodząc wzrokiem na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w ogromnym przeciągu i w ciągłym trzaskaniu okien i drzwi. Z których sączy się wiatr nieustanny. Wiatr nieustanny. Jakiś nieustanny wiatr… W jakichś takich słonecznych czknięciach ocierają się o siebie maszerujące w nieładzie całe zastępy koronalnych wyrzutów masy.   Kiedy otwieram oczy (swoje?)… Nie. Nie otwieram ócz. Tylko to coś otwiera je za mnie, otwierając swoje własne nadmiarowe pary źrenic. Odbijają się w nich przeróżne blaski i drgania spopielonych gwiazd. Spadają z przerażającym krzykiem konania jak ktoś, kto wyskakuje z widokowego tarasu strzelistego wieżowca w centrum miasta. Wprost spod wielkiego zegara. W tej właśnie doniosłej godzinie nadziei.   Jakieś to wszystko bez sensu. I kompletnie nie po kolei. Ale jest za to w ciągłym ruchu, w tej nawarstwiającej się gmatwaninie obrazu. A więc, kocham cię. Bez dogmatu. Bez zasad. Kocham. Tak po prostu. Do szaleństwa. Do grobowej deski. Do ostatniej deski sosnowej trumny.   A więc czas znowu przeciska się przez szpary w oknach. Przeciska się natarczywie i namolnie jak pijany trzymający się płotu. A więc próbuję je zasłonić. Zatkać jakimiś szmatami wziętymi z barłogu. Zatkać czymkolwiek, aby nie wdzierał się do środka swoimi promieniotwórczymi mackami, mutując wszelkie formy życia. Te znane. Jak i te nieznane. Nie ujęte w żadnym z encyklopedycznych foliałów. Tu trwa jakaś chorobowa koegzystencja rozmaitych widm wychodzących ze ścian. Przenikających wszystko. I niknących na powrót w zimnych ścianach z kamienia. W tych zimnych ścianach, w których nikną cichym westchnieniem śmiechy odległych epok i lat.   Kto tu jest? Otaczają mnie jedynie kamienne usta. Takie blade i zimne jak lód. Nieruchome usta wyrzeźbionych twarzy, co patrzą na mnie z cokołów. Rozsypany wokół gruz chrzęści pod gołymi stopami. Chrzęści rozbite szkło. A szary pył osamotnienia pokrywa moje włosy i brwi. Gdzieś tutaj. zaraz. Zaraz. Gdzieś tutaj… — ale co? Czegoś szukałem w pożółkłych szpargałach, w stertach zwietrzałych gazet. Powyrywane kartki z notesów sfruwają ze szczytów powolnym lotem albo takim koszącym niczym lądujące ze świstem ptaki o metalicznych dziobach. Kto tu jest? Nie ma nikogo. Nie ma nikogo albo i jest, tylko ukryty w cieniu regału. Spoglądam. Zaglądam…  Lecz tylko pajęczyny pokrywają truchło o ptasiej czaszce. Patrzy się na mnie pustymi oczodołami bez zdziwienia ani lęku. Patrzy się tak, jak może się patrzeć jedynie rozsypujące się truchło przeszłości. A więc ktoś tu był. Ktoś albo raczej coś.  Tylko nie zdołało się wydostać poza obręb własnego cienia. Wszystko przez ten czas przeklęty, co tłamsi i dusi. Zamienia w majaki sen. Widocznie to coś nie posiadło umiejętności omijania pułapek. Rozsianych na polu min przeciwpiechotnych. Dlatego dotarło do mojego świata w tej zdefragmentowanej, zdegradowanej formie nie wiadomo czego. Dotarło, stając się od razu swoistym grobem swojego dawnego żywota. Co to było, kiedy istniało w czasach swojej świetności? Nie wiadomo. Leży teraz pokręcone i pokiereszowane, jakby nie potrafiło się przecisnąć przez szczelinę między ścianą a regałem. Więc zaklinowało się. I zostało tak na wieki wieków. Amen. Pokryte grubą kołdrą z kurzu i pajęczyn.   Kochasz mnie? Bo widzisz, ja ciebie kocham. Do kogo tak mówię? Ach tak, nie ma ciebie. Jesteś tam. Tak bardzo — tam. Na skraju widzenia. Na linii widnokresu spopielonego liliowym blaskiem nadciągającego zmierzchu. Wiesz, czasami tak do siebie mówię. Mówię, zadając pytania. Niestety, nie na każde znam odpowiedź. Które to piwo? Ech, znowu wtrącenie od czapy. Nie. To nie piwo. Z wewnętrznej etykiety Tom of Finland spogląda na mnie piękny marynarz. Ma taką ujmującą twarz. Taką pociągającą. Wprost do zakochania. Patrzy się na mnie, poruszając wąsem. Tym jakże pięknie przystrzyżonym czarnym wąsem. I ten jego wzrok. „No chodź do mnie, kochanie”. No chodź”. Idę. Podążam wpław w odmętach alkoholu. Płynę. Dopływam. Przypływam. I wciąż… Piękny marynarz nie daje za wygraną. Kusi pięknem swojego męskiego ciała. Gładką ogoloną skórą. Pójść? - Dlaczego nie. —Odpowiada jak echo… — Przybądź, mój słodki. Będzie nam jak w Raju. Jak w Niebiesiech. — Więc cóż. Idę. Miłość to miłość. A więc cudowna miłość…   Wydaje mi się, że ktoś tu jest? Otwieram szczypiące oczy. na suficie brunatne zacieki. Za oknami szumiące liśćmi rozchwiane drzewa. Rosnące szeregiem stare drzewa. Są tak blisko. Daleko. Na wyciągnięcie rozedrganej ręki. Tak vis-a-vis. Spadają na nie ciężkie krople majowego deszczu. A więc to już maj. Za oknami dzień. Wsącza się szarością świtu w tę otchłanną pożogę zdegradowanego jestestwa. A więc to już maj. Śniło mi się, że wśród miliarda bezwartościowych kamieni znalazłem bryłkę złota. Lśniła, bijąc mnie zdumiewającym blaskiem po oczach. I śniło mi się coś jeszcze. Lecz rozpłynęło się na zawsze w nieskończonym  mroku bez-pamięci.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-11)      
    • Nie lubię pijanych dziwek, a jeszcze bardziej tych, które same siebie nie szanują, nie wspominając już o higienie osobistej (brak zębów, ogolonych pach, intymnych miejsc i nóg).   Łukasz Jasiński 
    • @iwonaroma 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...