Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Szperają po kątach, mając ręce oplecione pajęczynami.  Zdrapują grzybnię, grzyby okraszone mchem i wilgocią. W kątach szara pleśń, na wilgotnym murze, ścianie… Czegoś wciąż szukają te natrętne zjawy, rozprostowując i składając rytmicznie półprzezroczyste skrzydła. Otwierają szuflady. Wyrywają kartki z zeszytów, książek… Węszą. Węszą łapczywie rozdygotane zmory… Muskają opuszkami palców, wystukując jakiś tajemny rytm po membranach odrealnionej luminescencji nadciągającej maligny. Poruszają drżącymi czułkami. Gładzą nimi po gładkich powierzchniach, chropowatych, popękanych, niewidzialnych, otoczonych powietrzem… Stoją do mnie tyłem, jak te zgarbione truchła. Nie zainteresowane niczyim przybyciem. Choć odwracają się nagle przez plecy, wzruszone być może jakimś nagłym skrzypnięciem drewnianej podłogi od nie wiadomo czyich kroków. I wpatrują się we mnie wielkimi, czarnymi oczami, w których mży rozproszone światło dalekich gwiazd… Wpatrują się we mnie, ale tak jakby przeze mnie. I nie przyjmują wcale do wiadomości faktu mojego uczestnictwa w tym swoistym misterium widziadeł i zjaw. Widzą jedynie przeogromną pustkę lodowatego wszechświata z opadającym powoli mgławicowym bielmem śmiertelnego rozpadu.

 

W obłokach kurzu tańczą wskrzeszone ćmy do jakiejś dalekiej muzyki, podobnej raczej do piskliwego w uszach szumu. Przylatują i odlatują z dolin i gór wiszących zasłon, poprzecinanych mrokiem rozpadliny… Zataczają koła wokół mojej rozpalonej gorączką głowy. Kto tu jest? Milczenie. Powtarzam zapytanie, lecz nic, znowu noc. Bezkresna i żarłoczna w swojej nicości noc oświetlona rozdygotanym płomieniem dopalającej się świecy. Wokół gromada cieni. Tańczące zwidy o nieustalonych kształtach. Lodowata jaźń roztacza wokół mnie, coś na kształt kokonu. Miotam się i pełzam. Drżę. W oczach lubieżnej samotności dostrzegam swoje własne odbicia. Sponiewierane i starmoszone. W pokoju, w tej pustej przestrzeni wszechświata…

Przychodzą do mnie i patrzą, patrzą przeciągle. A po napatrzeniu odchodzą ze spuszczonymi głowami skazańców. Nie wiadomo, kto tu jest żywy, kto martwy. Nie wiem. Coś miałem jeszcze zrobić, ale zapomniałem, co. Nie pamiętam. Nic nie pamiętam, choć przecież pamiętałem wszystko. Jestem zbyt zmęczony, zbyt… Ściskam w dłoni pogniecioną kartkę. Coś jest na niej napisane. Nie widzę. Wszystko mi się zlewa i plącze. Miota… Coś chyba pisałem. Wiersz? Być może. Lecz, cóż to za wiersz. Bezładna paplanina. Napisana chyba okazjonalnie do przeczytania nad czyimś rozwartym szeroko grobem w deszczowy dzień. W taki dzień, w którym skapują na czarne obręcze parasoli łzawe piksele stereotypowych wzruszeń.

Rozglądam się i widzę czarne okulary skrywające przedziwne oczy o niebywałej piękności. Kimże to ona jest? Ach, to ona! Zaraz, zaraz, znowu zapomniałem. Czasami uciekają mi poszczególne frazy z życia, jak resztki snu rozpryskujące się perliście o szybę szarego dnia tuż po przebudzeniu. A więc, kim ona jest? To kobieta ze srebrnej Toyoty, która podjeżdżała każdej nocy pod moje okna i paliła cygaro, wpatrując się, gdzieś spoza czarnych przesłon w rozproszone światło gwiazd. Kimże to ona jest? Śmiercią? Tak, to ona! Podobna w swojej istocie, w swojej tajemnicy mroku.

 

Tutaj muszę się na chwilę zatrzymać, ponieważ zapomniałem, co było na początku. Ach, znowu ci obcy. Dręczą mnie i niepokoją. Czarne kurtki albo czarny chitynowy pancerz. Na czarnych koszulach czarne krawaty. Kogo znowu przyszli pochować ci żałobnicy w nieludzkich postaciach? Poruszają się przy tym jakoś dziwnie, jak zagadkowe fantomy nakręcane jakąś wewnętrzną siłą. Przyszli kogoś pochować albo ekshumować. Już wyciągają zewsząd rozsypujące się szczątki, pozostałości… Klekoczą im w dłoniach kości, piszczele… Klekocze i stuka rozwierana i zamykana szczęka, jakby łapiącej oddech białej, wygładzonej przez lata śmiertelnej poniewierki czaszki.

 

Kto tak do mnie mówi? Ktoś najwyraźniej mówi, nie mówiąc wcale. Ktoś najwyraźniej tutaj jest. Ktoś tu jest…

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-21)

 

 

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @MigrenaBardzo dziękuję!  Dziękuję za ten piękny odczyt wiersza. Fascynuje mnie, jak opisałeś to jako "stabilizację psychiczną" - to trafne określenie tego, co czujemy w tych porannych momentach. :) Jesteś niezawodny!  @ChristineBardzo dziękuję! Też pokochałam nauki ścisłe i daję tego dowód w swojej pisaninie. :)
    • androidy na ulicach androidy w domach androidy w glowach , brak ducha brak wiary , moze juz cala ludzkosc przegrana . czlowiek + przyroda ? nie ma tego w programie , jest tylko ekonomia i waluta i chow klatkowy . a kosciol zamiast byc pomoca  to sami wiecie jak jest . zaraz 41 i czuje sie jak ostatni z gatunku zagrozony wyginieciem . 
    • W mig w ośmiu stół otoczyli W dół, jak jeden mąż, patrzyli ,,Szanowny doktorze! To ten martwy?" Lecz doktor już był gotów i zwarty. Zignorował swych uczniów pytania I się zabrał do ciała martwego oglądania: Wpierw wyciąga upiorne instrumenty I nic go nie powstrzyma - taki zawzięty! Skalpel w dłoni trzyma, a dłoń ma niemałą Upuszcza i rękę już rozcina klingą całą Wtem więzadła i nerwy się ukazują I uczniowie, nieprzygotowani, naraz padają. Dwóch zemdlało, pięciu zostało Mówi doktor: ,,Stójcie! Jako się stało!" Ślinę przełknęli adepci sztuki medycznej A on bierze do ręki narzędzie nożyce. Chwycił i skórę z ręki lewej ściąga Kolejny jak truposz na polu pada Doktor ni się wzdrygnął, iskra mu w oku płonie I tylko gniew na uczniów z gardzieli zionie. ,,Idioci!" - woła profesor bez nadziei, ,,Cóżeście przez tyle lat na uczelni robili?" Potem się opanuje i nerw uczniom pokazuje A kolejny, zemdlony, we własne wymiociny się pakuje. Nieboszczyk leży jak leżał i doktor prawie nic nie powiedział Lecz zaczyna lekcję: ,,Oto nerw moi drodzy", kolejny zemdlał... Dwóch zostało i po sobie nic poznawać nie dają Lecz jak patrzą, to się czasem na trupie wzdrygają. Kiedy lekcję skończył, pan doktor zacny, Uznał, że wysiłek jego jest marny, Bo dwóch zostało do końca, A jeden nie pojął nic z truposza. Tak tylko dodam: wiersz jest mój, ale przekopiowany z innego portalu. Kiedyś go zamieściłem, a teraz wrzucam tutaj, bo widzę, że większa aktywność :)
    • zamiotłem pod dywan miłość,  pragnienie i ten brakujący kawałek szczęścia, sprawiłby, że było by pełne.    jest blisko, obok i mogę patrzeć jak nikt inny nie wie,  co tam jest.   troszczyć się by nikt nie zalał kawą,  bo odkryje i nie daj Boże,  posprząta.   pilnować, by zdejmowali buty i nie wchodzili z nimi  do tego świata.    to ziemia która jest płaska,  nie realna,  największa teoria spiskowa naszych dziejów,    a jednak z góry świeci na nią księżyc.  Nasz ten sam.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      No tak, tak! Z czasem człowiek również będzie okazem, a roboty będą odwiedzać ZOO z człekokształtnymi. ;)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...