Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

K.S.RUTKOWSKI

WARIAT


Młody, murzyński chłopak, leżał na chodniku. Dostał nożem w ulicznej bójce. Jęcząc ,przywoływał matkę.

- Czy on tu gdzieś mieszka?- zapytał mój ojciec. Zgromadzeni ludzie zaczęli spoglądać na siebie. - Czy ktoś go zna?

- Ja go znam - odpowiedział ktoś żujący gumę. Krótko obcięty, młody latynos z wąsem i spiczastą bródką - Ten gość mieszka na sąsiedniej ulicy.

- Wiesz gdzie? - zapytał ojciec.

- Chyba tak - odparł chłopak. Szczęki pracowały mu nieprzerwanie. - Chyba wiem w którym domu.

- Pojedziemy tam - powiedział do niego mój ojciec - On umiera. Trzeba zawiadomić jego rodzinę.

Chłopak wzruszył obojętnie ramionami. Spojrzał na konającego na chodniku i jeszcze raz wzruszył ramionami.

- To nie mój interes - burknął - Ten czarnuch dostał pewnie to ,na co sobie zasłużył.

- A gdybyś to był ty? - zapytał ojciec.

- Umierałbym z godnością - odparł z dumą chłopak - Należę do ANIOŁÓW PIEKŁA , a to sami twardziele. Na pewno nie jęczałbym ,jak ten żałosny skurwiel.

- Jesteś pewien, że nie wzywałbyś matki?

- Nie mam matki. Nie żyje.

- Ale gdyby żyła, nie chciałbyś, żeby w takiej chwili była przy tobie? - nie ustępował mój stary.

- To i tak na nic. Ten gość odwali kitę, zanim ją tu przywieziemy.

- Ale możemy spróbować. To tylko jedna ulica. Bóg podziękuje ci za to w niebie.

- Jest pan księdzem, czy co?

- Byłem pastorem - odparł ojciec

- Kurwa. Nic mnie już na tej ulicy nie zdziwi. Niedługo się okażę, że te wszystkie dziwki, które się tu kręcą wieczorami, to byłe zakonnice.

- Więc jak?

- Prowadź pan do swojej gabloty, panie ksiądz.

- Byłem pastorem.

- Wszystko mi tam jedno.

Wsiedliśmy do samochodu. Ja z tyłu, jak zwykle.

- Wierzysz w Boga? - zapytał mój ojciec chłopaka, uruchamiając silnik. Lubił zadawać ludziom to pytanie. Myślę, że w ten sposób już na samym początku dowiadywał się o nich najwięcej i zależnie od ich odpowiedzi, wiedział jak postępować z nimi dalej.

Latynos uśmiechnął się kpiąco.

- Tutaj wierzy się w dolary. Zresztą nie ma tu nawet kościoła. Widać nawet Bóg ma w dupie tę część miasta.

Przejechaliśmy spory kawałek, gdy zapytał mojego starego:

- A pan w niego wierzy?

- Wierzę. Byłem jego sługą.

- To dlaczego przestał pan nim być?

- Miałem powody. - odparł ojciec.

- Ktoś panu umarł? - zapytał chłopak. Trafił w sedno. Ojciec nie odpowiedział.

- Tak myślałem - powiedział chłopak po chwili, nie patrząc na ojca. - Ludzie najczęściej tracą wiarę, gdy ktoś im umrze. Ktoś bliski... Ktoś najbliższy...

- Nie utraciłem wiary , jedynie powołanie - odparł ojciec. - Nie czułem się już na siłach, głosić słowo boże.

- To znaczy, nie chciał pan już być księdzem?

- Pastorem - poprawił go ojciec.

- Wszystko mi tam jedno. Ksiądz, pastor. Ubrani na czarno wyglądają tak samo.

- Księża noszą sutanny - powiedziałem cicho.

Chłopak łypnął na mnie okiem. Jakby dopiero teraz uświadomił sobie moje istnienie. A potem znów spojrzał na ojca.

- A więc można was rozróżnić po ubraniu. Jak motocyklowe gangi?

- Można tak powiedzieć - odparł ojciec. - Byłeś kiedyś w kościele?

- Byłem. Parę lat temu. Z babcią.

- Modliłeś się?

- Babka się modliła. Ja przez całą mszę kombinowałem, jak buchnąć portfel facetowi, który siedział przed nami. Śmierdział szmalem. Miał wypchaną , okrąglutką kieszeń drogiego płaszcza. Przez całą godzinę rozpalała moją wyobraźnię. Obrobiłem go, gdy wychodziliśmy z kościoła. Nikt się nie połapał. Czysta robota.

- Okradłeś człowieka w domu bożym - zapytał mój ojciec gromkim głosem. Wiedziałem, że w co jak w co , ale w to nie mógł uwierzyć.

- Dla wprawnego kieszonkowca, każde miejsce jest dobre - odparł mu chłopak, wzruszając ramionami - Kościół, metro, czy supermarket... Co za różnica.

Wjechaliśmy n a ulice z której pochodził murzyn.

- To tu - chłopak wskazał zniszczoną, obskurną kamienicę - Tu go kiedyś widywałem. Tam miałem laskę - wskazał palcem dom na przeciw tego , przed którym się zatrzymaliśmy.- Zdrową, czarną dupę z cyckami jak balony i cipką soczystą jak arbuz. Ale musiałem sobie dać z nią spokój. Te wszystkie wszawe , czarne typki zaczęły się przypierdalać. To była naprawdę klawa lala i wkurwiało ich to, że dmuchał ją portorykaniec, a nie oni. Więc razu pewnego zaczaili się na mnie , ale uciekłem. No to wkurwili się jeszcze bardziej i za karę wybili tej mojej lali zęby. Zawsze mnie potem zastanawiało jak bez nich wygląda. W sumie - dodał jeszcze w drzwiach budynku - lacha powinna wychodzić jej teraz znacznie lepiej. Te jej przednie zęby były trochę za duże i choć miało to swój urok, gdy już się zabierała do rzeczy, czasami zahaczyły o małego. Nie powiem, żeby to było przyjemne.

Ojciec, choć szedłem z nimi i słuchałem tego, nic mu nie powiedział.

Zapukaliśmy do pierwszych drzwi. Otworzyła murzyńska matrona i obrzuciła nas nieprzyjemnym spojrzeniem.

Ojciec w miarę dokładnie opisał jej konającego na naszej ulicy chłopaka, mówiąc, że koniecznie musimy odszukać jego rodzinę.

- Mówiono nam ,że mieszka w tym domu - powiedział na koniec.

Kobieta oglądała nas podejrzliwie. Na mnie zatrzymała wzrok na dłużej. I może właśnie ze względu na mnie, na pewno nie wyglądającego na policyjnego tajniaka, nie zatrzasnęła nam drzwi przed nosem.

- A co, znowu narozrabiał? - zapytała.

- A więc zna go pani? - odparł pytaniem ojciec.

- Może i znam.

- On odwala w kalendarz, stara! - wykrzyknął latynowski chłopak niecierpliwie - Odwala kitę ulicę dalej! Wiec nie pierdol, tylko gadaj czy go znasz , czy nie?!!

- O boże ... - wyjęczała kobieta, zakrywając usta dłonią.

- Czy to pani syn? - zapytał ojciec.

- Nie. Jego matka mieszka piętro wyżej.

Zaprowadziła nas do niej. Drzwi otworzyła całkiem jeszcze młoda kobieta. Była to matka tego murzyna , więc ojciec najdelikatniej jak umiał powiedział jej co i jak, umiejętnie ukrywając faktyczny stan jej syna. To , że może nawet już nie żyje... Latynos, na szczęście, nie odezwał się ani słowem. Może w końcu zrozumiał powagę sytuacji. Może uszanował święty statut matki. Może samo słowo matka, przemówiło mu do rozumu. Nie wiem. W każdym razie jego wulgarna pewność siebie przygasła. I, na szczęście , trwała w takim stanie , gdy wieźliśmy tę przerażoną, biedną , powstrzymującą łzy kobietę na naszą ulicę.

Tłum gapiów wokół umierającego zgęstniał. Wyglądał jak żywy kolorowy mur. Żywy , kolorowy mur, miotający przekleństwa, złorzeczenia i śmiechy.

Przepchaliśmy się do tego murzyńskiego chłopaka, ale było już za późno. Leżał w wielkiej, wsiąkającej w beton kałuży krwi. ściskając w ręku swoje własne flaki. Z szeroko otwartymi oczami wpatrującymi się w niebo. W słońce, które dla niego już zgasło.

Murzynka na ten widok stanęła jak wryta i kręcąc głową przez chwilę wyglądała tak, jakby dawała nam do zrozumienia, że nie, to nie jest jej syn. W końcu jednak upadła na kolana i przeraźliwie wyjąc, uniosła jego głowę i przytuliła do swoich piersi.

- Dlaczego jeszcze nie ma ambulansu? - zapytał ojciec wszechobecnego tłumu. - Już dawno tu powinien być.

- Już czarnuchowi nie potrzebny - rzucił ktoś w odpowiedzi.

- Pętał się po nieswoim rewirze, to tera przejedzie się karawanem - dodał ktoś inny.

- Gdyby ambulans przyjechał wcześniej, można by go było jeszcze uratować - powiedział ojciec raczej do siebie niż do kogoś. Wiedziałem, że nie wierzył w to co mówił.- Lekarz mógł mu jeszcze pomóc.

Nagle podniósł wysoko głowę, rozejrzał się dookoła i zatrzymał na kimś spojrzenie.

- Panie Martinez - odezwał się do wysokiego , chudego człowieka , stojącego w tłumie gapiów, właściciela sklepu przed którym rozgrywało się to wszystko. - Dawno zadzwonił pan po ambulans?

Ojciec znał pana Martineza od lat. Robił zakupy w jego sklepie. Zawsze mówił, że to poczciwy, dobry człowiek Pan Martinez spuścił wzrok i pokręcił głową.

- To nie moja sprawa - wybełkotał i zawstydzony odszedł.

- Czy ktoś zadzwonił po pogotowie?! - wykrzyknął ojciec, obracając się na wszystkie strony. Nikt mu nie odpowiedział. Ludzie szeptali miedzy sobą i kręcili głowami. Z jakiegoś okna dochodziła głośna, rytmiczna muzyka.

- A po policję?! Czy ktoś zadzwonił po gliny?! - dopytywał się dalej mój ojciec.

Odpowiedział mu głośny, pojedynczy śmiech.

- Nikt? Nikt nie zadzwonił? - wyszeptał niedowierzająco - Naprawdę nikt nie zadzwonił?

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Ktoś machnął na mojego ojca ręką. Ktoś inny się zaśmiał. Z którejś strony usłyszałem : WARIAT.

Opublikowano

pretensjonalne trochę mi się to zdało, choć napisane bardzo sprawnie.
Śmierć na ulicy, znieczulica ludzi, nawet tych, których uważamy za pożądnych, no i jeden sprawiedliwy i do tego ksiądz- to już chyba było.
Sposób narracji zbyt faktograficzny- za mały ciężar gatunkowy, lub za słabo to czuć, by fakty mówiły same za siebie.
( piszę to co mi się nie podoba, bo to co mi przypadło do gustu powiedzieli już inni, poza tym ważniejsza jest chyba krytyka )

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...