Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ślub pod żaglami


staszeko

Rekomendowane odpowiedzi

Nasza córka nie mogła w to uwierzyć.

— Co? Ślubu nie mieliście w Vegas?

Żeby tylko to. Przywołałem w myśli dawno zapomnianą scenę: sala w urzędzie stanu cywilnego. Przywitała nas urzędniczka. Miała na sobie granatową marynarkę, na szyi srebrną szarfę ze zwisającym na piersiach orłem — tym chłopskim, bez korony.

— Ma pan obrączki?

Sięgnąłem do kieszeni, była pusta. Popatrzyłem na pannę młodą, ona na swoją matkę. Musiał to być omen, już drugi tego dnia. Pierwszy objawił się wczesnym rankiem: Panna młoda przymierzała ubranie, dokonywano ostatnich poprawek. Byłem zapięty na ostatni guzik, ale przedślubnej gorączki nie znosiłem najlepiej. Zaproponowałem przejażdżkę żaglówką po jeziorze. Do ceremonii zostało kilka godzin, na pewno wrócimy na czas. Za sterem usiadł mój najlepszy kumpel, Robert, grający teraz rolę świadka. Po bokach dwie śliczne dziewczyny: siostra panny młodej, będąca jednocześnie świadkową i jej koleżanka. Ochajtać się z trzema naraz, to dopiero byłaby noc poślubna! Poczuliśmy łagodne kołysanie fal; na niebie pojawiło się kilka niewinnych obłoczków. Robert rzucił na nie kątem oka, po czym obrał kurs na środek jeziora, gdzie erozja dna utworzyła wyspę. Można ją było opłynąć w ciągu godziny, ale zostawiliśmy łódź przy brzegu, usiedli wokół pośpiesznie rozpalonego ogniska. Zrobiło się całkiem przyjemnie; improwizowany biwak zachęcał do rozmów, lecz w najlepszym momencie nadciągnęły białoszare, mgliste chmury, zaczęło mżyć. Ogień przygasł, wilgotne gałęzie pokryły się gęstym dymem, dziewczyny uciekły pod drzewo. Deszcz padał coraz grubszymi kroplami, to podnieśliśmy mokre żagle i łapiąc słabe podmuchy wiatru, pożeglowaliśmy tam gdzie wciąż jaśniał skrawek błękitnego nieba. Patrzyłem na las po lewej burcie, Robert na ogródki działkowe po drugiej stronie, gdzie wypoczywali w cieniu odrapanych altan ogrodnicy. Na brzegu tkwiło nieruchomo wśród tataraku kilku wędkarzy. Wyglądali niczym żurawie przyrośnięte sztywno do drewnianych kładek. Stojący najbliżej nagle się ożywił i pogroził nam pięścią, żebyśmy nie płoszyli ryb. Nie zważając na jego groźby, żaglówka zawiozła nas do wąskiej, urwistej plaży, skąd roztaczał się widok na szczere pole, za nim samotne wzgórze, zaznaczone na wierzchołku budynkiem z czerwonej cegły, w którym okna zabito deskami. Do wejścia prowadziła długa kolejka. Stanęliśmy w dzikim rumianku na końcu ogonka, bo drugi bok ścieżki porastały pokrzywy. Pod stopami chrzęściło potłuczone szkło, zalatywało skądś gnojem, słychać było śmiechy i przekleństwa, ktoś dowcipkował z lokalnymi dziewuchami. Za czym ta kolejka? Nikt nie potrafił powiedzieć, ale właśnie dlatego warto stać.

— Piwo! — poszło raptem hasło od drzwi, przekazywane z ust do ust, jak podczas zabawy w głuchy telefon.

— Piwo elbląskie przywieźli — powtórzył zachrypnięty głos.

Dobra jest, stoimy. Zanim zdążyliśmy dojść do lady, zerwał się silny wiatr. Uniosłem ku górze pośliniony palec: dmuchało od strony miasteczka. 

 

Wracaliśmy bajdewindem. 

— Lewy foka szot wybierz! — wołał do mnie Robert, wykonując zwrot przez sztag.

Aluminiowy bom śmigał nam nad głowami. Nisko pochyleni, pruliśmy zygzakiem wzburzoną otchłań jeziora. Łódź łopotała żaglami, kładła się na bok; przyciskana coraz silniejszym szkwałem, nabierała wody. Przerażone dziewczyny wyglądały na darmo brzegu, który zniknął w strugach deszczu.

— Co teraz? — spytał Robert.

— Wola boska — odpowiedziałem spokojnie.

Po każdym zwrocie Robert luzował przedni żagiel, odpadał od linii wiatru. Łódź brała ochota uwolnić się spod ludzkiej kontroli, potańcować z żywiołem, ale ze zmagań wychodziła zwycięsko za każdym razem ręka żeglarza. Łodzi nie pozostawało nic innego tylko stać posłusznie na kursie i oszczędzać nam gwałtownych przechyłów; ujarzmiona utrzymywała prędkość, niosła załogę po falach stabilnym ruchem. Złapałem za linę od grota i wychyliłem się za burtę, aż woda chlastała mnie po plecach. Niech łajba wywróci się do góry dnem! Obydwaj świetnie pływaliśmy, wyratujemy dziewczyny, położymy je na brzegu. Będą leżeć bez znaku życia, a my będziemy udawać, że udzielamy im pierwszej pomocy: usta w usta, potem masowanie piersi. Ślubu nie będzie, zostanę singlem. Prawdziwy żeglarz żegluje po to, aby nigdy nie osiąść na stałym lądzie. Jednak nasza omega była dzielnym jachtem i mknęła po jeziorze, niczym klacz po bezkresnym stepie. W oddali zamajaczyła wieża zamku krzyżackiego, niżej długie przęsło mostu, wytyczające kierunek do ujścia rzeczki, skąd zamachały ku nam maszty łódek na przystani. Zapłaciłem cieciowi za ekstra fatygę, żeby zwinął żagle i doprowadził łódź do porządku. Pobiegliśmy do domu. 

 

Panna młoda, zaniepokojona dłuższą nieobecnością, przywitała mnie z wyraźną ulgą. Przebrałem się i po chwili jechaliśmy na ślub. Siedziała blisko mnie, nie wypuszczając mojej ręki, a jej oczy wyrażały radość i spokój: odtąd nic nas już nie rozdzieli. Długo czekała na moment, żeby się ubrać w białą bluzkę i kwiecistą spódnicę, na nogi włożyć białe pończochy i białe szpilki. Personel salonu piękności dołożył wszelkich starań, żeby wyglądała jak na okładce magazynu mody, ale teraz wydawała mi się nienaturalna i obca. Nie mogłem uwierzyć, że już za chwilę ta kobieta zostanie moją żoną. Nie na miesiąc, choćby i rok, ale całe życie. Właśnie te ostatnie dwa słowa kołatały w mojej głowie, jakby to był wyrok śmierci. Czemu akurat ona? Tyle możliwych kombinacji, skąd mogłem mieć pewność, że to moja druga połówka? Gdybym szukał jej na wszystkich kontynentach: w wioskach Nepalu, na plażach w Rio de Janeiro, a ja ledwie wychyliłem nos poza równinę mazowiecką. Dryfowałem bezpiecznie w znajomych wodach; idealny wiatr nigdy się nie zrywał…

 

Urzędniczka wciąż czekała.

— W takim razie może przesuniemy uroczystość na późniejszy termin? — zasugerowałem nieśmiało.

— Wykluczone — odezwała się tonem nie znoszącym sprzeciwu moja przyszła teściowa.

Dała znak taksówkarzowi na ulicy. Zabrało mu pół godziny obrócić do rynku, tam i z powrotem. „Niech wraca szybko z obrączkami” — myślała lepsza połowa mnie, ale zaraz zagłuszył ją czyjś głos: „A żeby tak uderzył w taksówkę na przejeździe pociąg, obrączki wpadły do jeziora, skąd nikt ich nie wyłowi”. Wszyscy zebrani czekali cierpliwie. Taksówkarz podał obrączki matce, która miała zamiar wręczyć je urzędniczce. Było to niezgodne z procedurą, dlatego musiała oddać je mnie. Obróciłem pierścionki w palcach: ruskie złoto, wydarte zamarzniętej ziemi, pewnie przez nieszczęsnych zesłańców, żeby uczynić mnie równie nieszczęśliwym, ciekawe na jak długo? Usiedliśmy w czerwonych fotelach. Rodzice i babka panny młodej spoczęli na krzesłach za nami, w cieniu rachitycznej palemki, świadkowie i goście nieco z boku. Razem dziesięć osób. Urzędniczka coś mówiła, lecz słowa nie docierały do mnie. Patrzyłem na boazerię na ścianie, na rząd cynowych półmisków powieszonych tam nie wiadomo czemu. Brakowało tylko dwóch nagich mieczy. Wstaliśmy, żeby włożyć sobie obrączki na palce. Jakaś pani zagrała na miniaturowych organach. Nie było to preludium Bacha. Wyłamane żebro, z którego wystrugano niewiastę, wróciło na swoje miejsce. Staliśmy się mężem i żoną w jednym ciele.

 

Edytowane przez Kapistrat Niewiadomski
Change font size to 20 pt. (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Dag Powtarzanie tego co już się wydarzyło nie leży w naturze człowieka, dlatego: nie, nie spędziłbym następnych stu lat z tą samą kobietą, choćby była najpiękniejsza i doskonale mnie rozumiejąca, bo - świat jest wielki i nie wiadomo cóż takiego jeszcze kryje?

 

Jedyne co bym chciał wydać to córki za mąż, ale one mają inne plany.

 

Miło, że wpadłaś na chwilę.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@TylkoJestemOna

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Mnie? Proszę nie mylić bohatera opowiadania z autorem, bo nie mam z nim nic wspólnego. Opisana historia jest wyssana z palca, ale przyznasz, że lepiej się czyta o kimś wątpiącym, niezdecydowanym, aniżeli komputerze, który zawsze podejmuje właściwą decyzję.

 

Dziękuję za przeczytanie i komentarz.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

 

@WiechuJK

Kiedy trudno podjąć decyzję, niektórzy lubią się zdawać na los, siły przyrody; wypatrują różnych znaków na niebie. Cieszę się, że to zauważyłeś. 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

@Kapistrat NiewiadomskiZnowu rozpocznę słowami tak dobrze znanymi: Wszystko co ludzkie nie jest nam obce, a każdy człowiek to inna cząstka całości. Myślę, że po to żyjemy razem, jako narody i ludzkość na tej ziemi, aby się uzupełniać. Rozmaitość charakterów, kolorów skóry, języków, którymi się posługujemy, i wiele innych czynników zdaje się uwidaczniać ten ogólnoświatowy eksperyment, który jak znamy z historii i czasów obecnych, ciągle kształtuje oblicze świata i ducha człowieczeństwa z nadzieją, że wreszcie dojrzejemy do wymiaru sprawiedliwych we wszechświecie.

 

***

Edytowane przez WiechuJK (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Dobrze się to czyta.

Poruszyłeś temat, który mnie nurtuje od jakiegoś czasu. Zazwyczaj wiążemy się z kimś z najbliższego otoczenia. A jeśli np. w Patagonii mieszka ta jedyna, z którą bylibyśmy przeszczęśliwi do końca naszych dni? Tylko jak się o tym przekonać...

 

P.S.

Ja do ślubu poszedłem w spodniach pożyczonych od przyszłej szwagierki, które ona zakupiła w tzw. lumpeksie. Ech, to były czasy :) 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...