Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

@OloBolo no ten temat, to w ogóle ocean... z jednej strony uczucia zawarte w miksie avatara, kilku smsów i emotek... ale nie widzę zbyt wielu szczęśliwych ludzi. Pokolenie 25 minus - dla nich to normalka, oni sobie jakoś poradzą, stworzą pasującą dla siebie formę, ale 40 plus - to koszmar. Stare formy związków i relacji nie sprawdzają się już w tym świecie, próba e-randkowania to pasma rozczarowań, nowych, pasujących do realiów form relacji w zasadzie nie stworzono, więc trochę niebyt. Niby kogoś się tam łapie, ale... w sumie Pokolenie Samotność+

Opublikowano

Głód gdy pułki puste, pustka gdy pełne

 

Zastanawia mnie czy to świadomie, czy wkradł się błąd.

Tak czy inaczej to zdanie zdaje się mieć sens, nawet jeśli to nie jest błąd ortograficzny.

 

Pozdrawiam :)

Opublikowano

@Michał_78 obawiam się, że tak chyba nie możemy na to patrzeć... zresztą miłość się różnie definiuje, a jeszcze inaczej wygląda to w praktyce. nie chcę skazywać dzieci na bycie "amiszami". Ja mogę im pokazać inny świat, inne podejście, ale od technologii się nie ucieknie, co one zrobią z moimi "darami"? muszą znaleźć swoją drogę a nie zostać robotami...

@Marcin Krzysica chyba ten temat wymaga takiego doboru słów, inaczej by to trochę trafiało obok... ale dzięki

ps. przepychem bym tego jednak nie nazywał ;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Są też balony stratosferyczne, pierwszy był polski, wykonany z jedwabiu.
    • @Wędrowiec.1984   Tak, ptaki drapieżne są bardzo inteligentne i nie atakują ofiar większych od samych siebie i prawdopodobieństwo wynosi - 000000000000000000,1% i należy pamiętać - lot sokoła wędrownego w dół wynosi od 320 do 400 kilometrów na godzinę - musiałbym znać masę tych balonów...   Łukasz Jasiński 
    • Dziękuję @akowalczyk

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • 1   Powiedz mi. Mów! Jest tutaj. Przesuwa się po brzegach książek cień czyjejś dłoni. Twojej? Mojej? Po starym regale. W słońcu. W tym pokoju zimnym. W tej pustyni pełnej ziarenek kurzu, co płyną, co wirują i mżą na skraju miliardami bladych iskier. I w tej jaskrawej smudze idącej od otwartego na oścież okna. Spomiędzy drzew. W szeleszczących klaskaniach liści dębów, kasztanów.. W smukłej topoli, co się wywija strzałą ku niebu. I w tej szumiącej ciszą otchłani… Odwracam się, by spojrzeć za siebie. Kto tu idzie i stąpa po stopniach schodowej klatki? Kto ma przyjść, nie przychodząc wcale? A jednak idzie duch jakiś obojętny ze złotymi brwiami. Rozpalonymi w słońcu. Nagrzanymi. W tej smudze, w tym snopie pałającym w kaskadzie kobaltowego nieba. Ono płonie jak i płoną moje skronie od tej gorączki oczekiwania i pulsu bijącym szybko i mocno. Kto ma przyjść? Ktoś, kto majaczy o życiu. Kto tu idzie? Nie widzę. Niedowidzę, ponieważ zamiast twarzy widzę plamę jaskrawą i bystrą. Gorejącą świetlistą kulę, jakby aureolę. I zamiast oczami omiata wszystko intensywnym blaskiem, aż do oślepienia! Idzie ktoś… Nie. Nikt nie idzie. Płynie. Unosi się, nie dotykając stopami ziemi. To tylko przywidzenie. Omam. Senna na jawie imaginacja. Niosą się stukoty i nikłe skrzypienia niedomkniętej w ogrodzie furtki. Od wiatru. W tym przeciągu nagłym, w którym toną jakieś nawoływania. Ptaków śpiewy. Świergoty… W zarośniętej dzikim winem oazie. owady brzęczą koło ust i skroni. Niewidzialne maleńkie istoty. Trzmiel zanurza się w kwiatach w złotej masce Agamemnona...   W głośnikach radiowych. W wielkiej drewnianej radioli szepty i gwizdy. Roznoszą się w pustej otchłani domu. I roznoszą się czyjeś szepty. I te słowa powtarzane wciąż wkoło. Te same słowa…   Jesteś tu jeszcze?   2   Wiesz, ja jestem, stoję tutaj i czekam. W kącie. Przy ścianie i regale z książkami. Pokryły mnie już pajęczyny. Te srebrne nitki. Szare teraz i brudne. Takie same, co falują pod sufitem od czyjegoś oddechu. Od czyjegoś westchnienia. Stoję ukrzyżowany. Przybity jak dębowa rzeźba z opuszczoną na piersi brodą. Za czyjeś grzechy. Za cudze. Za swoje… A jednak, ktoś tu idzie, choć to jakieś dalekie odgłosy. Wpatrują się we mnie marmurowe twarze. Nieruchome, ślepe. Obojętne. Czekające ze mną aż do śmierci. Twarze posągów z kamienia. Popiersia. Oczy ich. Ich zimne usta… Niedokończone dzieła albo skończone. Okryte folią. I wszystkie takie same. Wpatrzone we mnie albo obrócone bokiem. I wszystkie milczące jak tylko śmierć może milczeć zza grobu. Albo zapomnienie. Dzień i noc. I znowu dzień. I znowu słońce padające z ukosa. Od okna. Od okien. Od balkonu. Sunąca po ścianie słoneczna plama. Wędrująca. Pomarańczowa. Jaskrawa. Taka jak wtedy, kiedy oczekiwałem przybycia ojca. Jak wtedy, kiedy nie przyszedł, choć czekałem długo, trzymając w rękach gliniany dzbanuszek. Kurczowo. Jak wtedy, kiedy miałem lat kilkanaście. I czekałem jak niedorozwinięte dziecko z rozpoznanym spektrum autyzmu. Choć wtedy to się nazywało jakoś inaczej. Albo może było to coś innego. W każdym razie ojciec nie przyszedł. A czekałem długo aż do zaniknięcia słonecznej plamy na dębowej klepce, na ścianie. Na fornirze trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach obitych brązowym skajem. I wpatrywałem się w mosiężne klamki. Takie z zielonkawym nalotem. Z patyną zebraną przez te wszystkie lata oczekiwania. I te ciągłe powtórzenia. Te przedmioty ustawione równo pod kancik i koniecznie w tej samej kolejności. Zdjęcia wypadają mi z dłoni. Podnoszę. Oglądam raz jeszcze. Czarno-białe. Małe. Maleńkie. Robione takim aparatem starej daty, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Choć nie, to tylko, mamidło, przywidzenie. Znowu to przywidzenie. Przecież tu się nic nie porusza. I nie ma prawa poruszyć! Poruszają się tylko same obrazy jak w fotoplastikonie. Przechodzą przed oczami powoli. Albo przeskakują takimi nieoczekiwanymi zrywami. A więc jest ktoś tu jeszcze. Patrzę. Wpatruję się dogłębnie. Lecz nie widzę nikogo poza samym sobą. Poza tym odbiciem w lustrze stojącego trema. I te usta blade. Kamienne usta. I te usta nie mogące wypowiedzieć słowa…   Jesteś tu jeszcze?   3   Otwieram oczy. Zamykam. Oślepia mnie blask zachodzącego powoli słońca. Nadciąga zmierzch. Jestem tutaj. Gdzieś. W jakimś ustroniu nieznanym. Las na skraju mieni się szaro-niebieską kreską. Chyba tu kiedyś byłem. I jestem znowu. I jestem znów w tej trawie po kostki, w tych źdźbłach łaskoczących łyski. W tych ostrych chwastach kaleczących stopy. Jestem tu jeszcze. I znowu jestem. Chyba kiedyś tu byłem, tak! Pamiętam!. Powracam wciąż w to samo miejsce. Albo to mnie coś tu przywołuje, przywraca i stwarza od nowa. Jakbym rodził się na nowo, choć z pamięcią przeszłości. Byłem tu kiedyś. Byliśmy. Wiem, że pamiętasz. Pamiętasz, prawda? Dlaczego milczysz? Dlaczego nie wypowiesz słowa? Twoje blade usta. Doskonale nieruchome i zakryte woalką absolutnego milczenia. Twoje niewidzące oczy. Twoja twarz marmurowa. Wyciosana. Twarz kamienna. Niemalże doskonale biała. Odbijająca słońce. W błyszczącym odlewie jarzy się liliowa poświata. Kiedyś tu szliśmy. Chyba szliśmy. Szliśmy skrajem łąki wśród fioletów, żółci, czerwieni… I kiedy szliśmy, a szliśmy wolno, wiatr nas omiatał swoim przejrzystym powiewem. I kiedy tak szliśmy, to wtedy twoje włosy omiotły mnie raz, drugi, trzeci… Twoje włosy, kiedy byliśmy bliżej niż grubość kartki papieru, źdźbła trawy. I kiedy tak idę teraz o wieczorze, idziemy, rani mnie wciąż wspomnieniem dotyk twojej dłoni. I pamiętam obraz twarzy, tej twarzy uśmiechniętej, co się wymiguje nadal żarłocznej nicości. Żyje wciąż we mnie. Żyje. Żyjesz. Żyjemy… W zaroślach teraz duszno i parno. Jak wtedy, kiedy w malinowym chruśniaku… Biją mnie po twarzy liście, łodygi, gałęzie... Wiotkie, sztywne i miękkie.. Przedzieram się. Idę, wlokąc swoje ciało całe w bliznach. Podnoszę z ziemi porzucony kamień. Raczej kamyk mały. Bije od niego taka głucha obcość aż w uszach dzwoni. I cisza szumi szerokim w polu wiatrem… Spójrz! Na piaszczystej ścieżce, na drodze kołyszące cienie. Rozedrgane. Prześwity mnożą się i nikną w tym skwarze, w tej gorącej godzinie dusznego lata.   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-03)    
    • @Łukasz Jasiński lubisz. Piszesz o ptakach?
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...