Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Przez cały grudzień i połowę stycznia pogoda imitowała wiosnę, burząc naturalny porządek w przyrodzie. Ciągle słyszało się, że trawa próbuje rosnąć, budzą się żaby, a w górach widziano niewyspanego, zdezorientowanego niedźwiedzia. Starsi ludzie narzekali na zdrowie, szalała grypa i zwykły katar.
Ilekroć zaglądałem do taty, skarżył się, że łagodna zima i niskie ciśnienie przyprawiają go o depresje. Robił herbatę malinową z miodem i zaczynał: kiedyś to były zimy. Chodziło się po pas w śniegu, odmrażało stopy, zaś na zmarzniętych palcach nóg ledwo dało się chodzić, bo ból przerastał wszelkie wyobrażenia. Kiwałem sennie głową, jednak myślałem swoje. Po co komu taka zima? Zwłaszcza w mieście. Tylko kłopot. Drogowcy zaskoczeni, komunikacja utrudniona, do tego morze błota, kiedy zaspy zaczynają popuszczać. Dlatego brak śniegu oraz temperatura na plusie były mi całkiem na rękę.
W dniu, kiedy zaatakowała prawdziwa zima, siedziałem jak zwykle za ladą naszej rodzinnej Mydlarni i posępnie oglądałem przez wystawową szybę kłęby białego puchu zaścielające ulicę. Byłem coraz bardziej wściekły. Śnieżyca przegoniła przechodniów i o przyzwoitym utargu mogłem zapomnieć. Założyliśmy z Marzeną „Mydlarnię na Kazimierzu” przeszło pół roku wcześniej, ale inwestycja zwracała się wyjątkowo opornie. Zadłużyliśmy się po uszy w różnych funduszach dla początkujących, inkubatorach przedsiębiorczości i zwyczajnych bankach, byle tylko uzbierać na trzymiesięczną kaucję i towar. Za wyposażenie posłużyły nam stare meble po dziadkach, które na Kazimierzu od razu zyskały sławę i raz po raz ktoś przychodził pytać po ile ta lampa, szafa, sekretarzyk czy kufer. Nie prowadziliśmy sklepu z antykami, więc doprowadzał nas do szału brak zainteresowania naturalnymi mydłami na wagę, solami i olejkami, które wypełniały przestrzeń po sam sufit.
Gapiłem się bezmyślnie w okno, przez które prawie już nie było widać świata. Zauważyłem znaczne obniżenie temperatury. Ulice i chodniki zamarzły dosłownie w jednej chwili. Nieliczni przechodnie fikali takie toolupy i inne figury, jakby to była rewia na lodzie, nawet auta tańczyły. Miasto zostało sparaliżowane. Zaparzyłem sobie kawy i z parującym kubkiem wyszedłem na zaplecze wypalić papierosa. Zawsze potem wietrzyłem, otwierając drzwi od podwórka. Gdyby Marzena się dowiedziała, nie obeszłoby się bez awantury. Byłem jednak pewien, że w taki czas żadna klientka do nas nie zajrzy.
Usiadłem na zydelku, popijałem kawę i raczyłem się dymem. Nagle ktoś lub coś zachrobotało do drzwi. W pierwszej chwili uznałem, że mi się zdawało i zignorowałem to, ale za drugim razem pilnie nadstawiłem ucha. Było to ni stukanie, ni drapanie, które pojawiało się w równych odstępach czasu, jak gdyby stanowiło coś w rodzaju szyfru. Zgasiłem peta i łyknąłem kawy. Pogonię szczura, nawet jeśli inteligentny i daje mi sygnały - pomyślałem ze złością.
Na progu stał umorusany sadzą chłopiec.
- Dobry, jest pan Antoni?
Życie we mnie stanęło, kiedy nie ujrzałem czerwonej corsy, którą zaparkowałem przed śmietnikiem kilka godzin wcześniej. Nie było też wypasionej bryki gościa ze sklepu sportowego ani „kanciaka” faceta od dorabiania kluczy. Ba, znikł również sklep sportowy i punkt usługowy ślusarza. To nie było to samo podwórko! Zaścielały je bloki kamieni, zwały węgla i złomu, śnieg czerniał od sadzy i popiołu. Większą część parteru budynku naprzeciwko zajmował zakład kamieniarski, a zamiast dorabiania kluczy funkcjonował krawiec. Z murów sypał się tynk, odkrywając blaknące cegły, z futryn okien obłaziła farba, wiele szyb było uszkodzonych lub wybitych. Nad dachami krążyło stado czarnego ptactwa, które dziobało coś na gzymsie. Odwróciłem się. Za oknem wystawowym mojego sklepu nadal istniał kolorowy, żywy Kazimierz, pełen luksusowych aut i współczesnych szyldów. Tylko ludzi jakoś brakło. Burza śnieżna odcięła mnie od świata, a na dodatek działo się coś bardzo dziwnego.
Spojrzałem na ubrudzonego chłopca. Posturą przypominał mojego Kamila, lecz na tym podobieństwa się kończyły. Mizerna buzia, płaszczyk wiszący na ramionach niby na wieszaku, ciemne, przeraźliwie smutne oczy - żywy obraz nędzy i rozpaczy.
- Jest pan Antoni? - powtórzył.
Miałem wrażenie, że ocknąłem się w samym środku snu.
- Jaki pan Antoni? - zapytałem głucho.
- Szewc. Nie zostawił dla mnie chleba?
- Nie ma tu nikogo takiego.
Zerknął mi przez ramię, jakby chciał upewnić się, czy nie kłamię. Widok wnętrza sklepu wywołał na jego twarzy lęk i konsternację. Zrobiło mi się go żal.
- Głodny jesteś? Chodź. Właśnie miałem zamówić pizzę. Możesz wybrać składniki.
- Ale pan Antoni...
Miał teraz w oczach rodzaj paniki, który widuje się czasem u ludzi, których gwałtownie tracą nadzieję. Spuścił głowę i zaczął grzebać butem w śniegu.
- Mieszkasz tu? - spytałem łagodnie.
Pokręcił głową.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Przyszedłem piwnicami. Zawsze przychodzę po jedzenie. Pan mnie nie wyda, prawda?
Poczułem zimny dreszcz. Nic z tego nie rozumiałem, ale postanowiłem przyjąć jego punkt widzenia i reguły gry. Zapewniłem, że nie zamierzam go nikomu wydawać i w końcu wciągnąłem do środka. Niepewnie przekroczył próg, a ja poszedłem po ulotkę pizzerii i telefon.
- Lubię dużo mięsnych dodatków, a ty? - powiedziałem z entuzjazmem - Co byś powiedział na szynkę, bekon, salami, a do tego pieczarki, kukurydzę i brokuły? No, i obowiązkowo podwójny ser.
Patrzył na mnie ponuro. Chyba nic nie rozumiał. Wystukałem numer i przyłożyłem telefon do ucha. Sygnału nie było, więc ponowiłem próbę. Sieć albo była całkowicie zajęta, jak w Sylwestra koło północy, albo atak zimy spowodował awarię. Spojrzałem na chłopca żałosnym wzrokiem, ale nic sobie z tego, że nie będzie pizzy, nie robił. Nieśmiało podszedł do piecyka i wyciągnął zgrabiałe, owinięte zaropiałym bandażem dłonie. Był niewiele wyższy od niego, palce rąk miał mniej więcej na wysokości pełgającego po ściance płomienia.
- To pan nie pali węglem? - zapytał, pociągając sinym nosem.
- Pewnie, że nie. Gazem...
Zmarszczył brwi i lekko pokręcił głową. Chyba mi nie uwierzył.
- A tu jest prysznic?
Wskazał obecnie nie używaną przebieralnię z zasłoną na drążku.
- Pudło! - roześmiałem się - Przedtem był tu sklep odzieżowy. Panie przymierzały tam bluzki i garsonki.
Znów pokręcił głową, ale już wcześniejszego przekonania.
- Szewc...
Nie wiedziałem o co chodzi z tym szewcem, więc przemilczałem sprawę. Przypomniałem sobie, że mam gdzieś nie zjedzoną wczoraj kanapkę i jakieś owoce, które co rano Marzena pakowała mi do torby. Wziął ostrożnie zawiniątko i zajrzał do środka. Srebrna folia nie wzbudziła w nim żadnych uczuć, lecz na widok chleba z żółtym serem, pomidorem i sałatą, uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd poczerniałych zębów. Znów pomyślałem o moim złotowłosym, ślicznie ubranym przez mamę, roześmianym synu, który teraz pilnie wkuwał coś w zerówce.
- Jak ci na imię?
Długo nie odpowiadał, tylko żuł i przełykał, jak gdyby to był jego ostatni posiłek w życiu. Dopiero, kiedy spałaszował całą kanapkę, powiedział:
- Szmul.
- Co?
- Mam na imię Szmul.
- Hm, dziwnie.
- Normalnie. Jestem Żydkiem.
- Kim? Aha...
Jakoś zgrzytliwie mi to zabrzmiało. Nawet język był dla tego narodu okrutny i niesprawiedliwy. Żyd - toporne, nieładne słowo. Żydek - wyraz z nutą bezgranicznej pogardy. Żydostwo - brzmi podobnie, jak dziadostwo. Od przeszło sześciu miesięcy pracowałem na terenie byłej żydowskiej dzielnicy, a nigdy nie doznałem na temat tego miejsca głębszej refleksji. Ot, matryca komercji i turystyki - knajpy, hotele, muzea, synagogi - nałożona na historię dzielnicy. O Żydach zresztą myślałem tak samo często, co o Arabach, Chińczykach i Indianach. Do wszystkich ich nic nie miałem i wszyscy mieszkali gdzieś daleko. A teraz miałem w sklepie żydowskiego chłopca, jak ze starego filmu, szukającego szewca Antoniego.
- A mój tata miał taki sklep - pochwalił się Szmul.
Z przyjemnością zauważyłem, że po mojej kanapce stał się żywszy i bardziej rozmowny.
- Tak? I co się stało?
- Zabrali mu.
- Jak to zabrali?
- Zwyczajnie...
Nie pytałem więcej, żeby nie dowiedzieć się zbyt dużo. Sytuacja była dostatecznie dziwaczna. Dałem mu kilka mandarynek, banana i kiwi. Z tym ostatnim nie umiał sobie poradzić, więc obrałem je i kazałem gryźć po kawałeczku. Mlaskając, w błogim zadowoleniu, zrobił obchód sklepu, oglądając wszystko z ciekawością. Przystanął przy blokach mydła i długo im się przyglądał.
- To są mydła - pospieszyłem z wyjaśnieniem - Kroimy je i sprzedajemy na wagę. Nawilżają, natłuszczają, nadają skórze sprężystość, odświeżają...
- Z czego się robi mydło? - przerwał mi, dotykając koziego mleka z miodem.
- Z tłuszczu. Te akurat z gliceryny. Wszystkie, które tu widzisz, wyrabia się ręcznie z dodatkiem ziół, substancji roślinnych i minerałów, na przykład z Morza Martwego. Wiesz gdzie leży Morze Martwe?
Chłopiec pokręcił głową. Był dziwny. Ciągle zadawał pytania, ale bardzo szybko tracił zainteresowanie, jak gdyby mu się spieszyło albo nie starczało cierpliwości. Wrócił do piecyka i zatarł dłonie.
- Wiem, na pewno chciałbyś postrzelać do kaczek - rzekłem, wskazując stojący na ladzie komputer, który miał pomagać w pracy, ale na ogół pozwalał zabić nudę. Mam fajną gierkę. Strzelamy na czas. Kto więcej. Chcesz?
Znów pokręcił głową. Włożył do ust kawałek mandarynki i długo smakował.
- A do Szkopów? - nie ustępowałem.
Spojrzał na mnie z bezgranicznym przerażeniem. Pomyślałem, że mam dość. Sztywnym krokiem wyszedłem na zaplecze i zapaliłem papierosa. Było mi obojętne, że będzie śmierdzieć. Musiałem czymś zająć dygoczące ręce i uraczyć organizm toksyną. Szmul postał jeszcze chwilę przy piecyku i ruszył za mną.
- To jest sen, prawda? - spytałem błagalnie.
Wzrok jego ciemnych oczu zaczął razić mnie w oczy. Byłem bliski załamania. Czułem, że jeżeli w końcu nie wyjaśni się, o co w tym wszystkim chodzi, zacznę krzyczeć, wybiegnę z tego cholernego sklepu i więcej nie wrócę.
- Czasami też tak myślę - odezwał się cicho - Ale nie ma takich snów...
Zamilkliśmy. Podszedł do drzwi i szarpnął klamkę. Usłyszeliśmy serię z karabinu. Ciętą, świszczącą w uszach. Zakrztusiłem się dymem, a Szmul pobladł gwałtownie. Bez słowa pobiegł do piwnicznego okienka i ujrzałem tylko trzepoczące podeszwy jego butów. Spojrzałem w górę. Tam, gdzie kłębiło się czarne ptactwo, zobaczyłem wysuniętą zza krawędzi dachu rękę. Byłą rozwarta, jakby chciała złapać kawałek spadającego nieba. Szybko zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem wszystkie zamki. Włączyłem radio, żeby zagłuszyć rozszalałe myśli. Działało! Spiker podał, że sytuacja jest prawie opanowana i miasto powoli wraca do życia. Kołujące od godziny samoloty z zagranicznymi delegacjami wreszcie mogły wylądować w Balicach, a VIP-y udać się do hoteli i przygotować do jutrzejszych uroczystości.
Za szybą pojawili się pierwsi od dawna ludzie - dozorcy tłukli lód, odśnieżali i posypywali solą, przechodnie wyszli na spóźnione zakupy.
Kiedy weszła klientka, poczułem, że mój świat odzyskał proporcje.

Opublikowano

to już nie lepiej Szmul? jako tytuł
ciekawe opowiadanko
przy pytaniu z czego robi się mydło zrobiło mi się gorąco... ale cieszę się, że słowem nie został temat pogłębiony i zostało to w zawieszeniu, tak jest zdecydowanie lepiej.

Opublikowano

Aha, Leszku, choćbym miał rąbać drwa na Alasce, a będzie gdzieś kafeja, to i tak będziecie pierwszymi czytelnikami, jeśli tylko będziecie chcieli poczytać :) Na forum się odblokowałem po 5 latach milczenia i dużo mu zawdzięczam...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...