Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Halucynacje


Adam_Szadkowski

Rekomendowane odpowiedzi

halucynacje


tego lata na Mazurach
wcześnie rano
chodziłem się kąpać
do jeziora miałem
dwie i pół zdrowaśki
i wiersz Herberta
"grzeszę"

patrzyłem przez te dni
na dwa ptaki - cudaki
wylatywały z szyi lasu
jakby Pegazy się rodziły
ogony im trzymały drzewa -
ich matka - Meduza
ja w wodzie a one nade mną
ja w wodzie

"człowiek nad wodą nie istnieje
tylko Stwórca i nie stwórca
parą zbudowani
"

mniejszy był skupiony
kochał latać pośrodku niebieskiego skłonu
nie zerkał na ziemię
to ziemia w oka rozmarzeniu
patrzyła na jego piór liście
- ociężała babcia
z korzennym wyrazem siebie
podziwiała wnuka

większy skakał wiatru do gardła
wyciskał mu oddechy
żądał powietrza
pruł prześcieradło mgły
walił w odrzwia horyzontu
- nikt wcześniej w odrzwia nie walił

halucynacja minęła

wróciłem do Łodzi
skrzydła ramion miałem wypoczęte -
głowa jak dojrzałe jabłko osadzone twardo na łodydze -
wszystko w porządku
myślałem

o dwudziestej we wtorek
spotkanie u przyjaciela
i jego słowa:
"czytałem ostatnio twoje wiersze
boję się o ciebie
skaczesz na Bogu jak na piłce z uszami
a szatanem kafelkujesz toaletę"

halucynacja minęła

twarz mydłem myję - oto cała moja toaleta
[sub]Tekst był edytowany przez Adam Szadkowski dnia 07-05-2004 13:38.[/sub]
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie komentuję często Twoich wierszy, ale teraz po prostu muszę. Zaskoczyła mnie jego długość. Rzadko to się zdarza, ale bez problemu doczytałem go do końca, a w miarę upływu słów moje zaciekawienie rosło. Szkoda, że tak szybko się skończył...
Pochwalam, doceniam, skopiuję do ulubionych.
Pozdr.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zauroczyły mnie zdrowaśki i wiersz Herberta i tak już wsiąkałam w ten wiersz. Najmniej podobała mi się strofa o mniejszym (może dlatego, że tam trzeba się inaczej skupić), zresztą sama nie wiem czemu. Może brakowało mi ostatniego wersu, który przenosi w realność. Właśnie w tej strofce go nie widzę.

Podoba mi się ten wiersz ze względu na przenikanie się światów:)

p.s. kończę czytać na mijaniu halucynacji a nie na myciu - tak jak czytam dla siebie.

pozdrawiam
Wiolka


Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @poezja.tanczy

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Gdybym musiał prowadzić codziennie rozmowy po kilka godzin, miałbym również codziennie gwarantowany meltdown. Słowo pisane jest najlepsze. Można się dłużej zastanowić na tym, co chce się przekazać, zazwyczaj nie ma presji, albo natychmiastowości. Jest mniej stresu, ponieważ można pomyśleć nad budową zdań, nad tym, jak napisać wiadomość w taki sposób, by była jasna i prosta w treści. Rozmowy telefoniczne są niesamowicie stresogenne. Wolę ich w ogóle nie prowadzić. Neurotypowi wolą zapewne telefony, ale przecież jest tyle innych środków przekazu, gdzie wiadomość od razu jest przekazywana do nadawcy, bez opóźnień (mail, komunikator). Nie rozumiem zachwytu nad rozmowami przez telefon.   No właśnie, bardziej sensorycznych od pisania. Rozmowa czy (o zgrozo) wideokonferencja to formy, które dostarczają często sensorycznego przeciążenia. Straszne to jest. Pisanie jest cudowną formą komunikowania się na odległość. Po prostu przecudną. :)   No tak, ale zawsze były to jakieś reguły, podług których można było starać się o rękę szlachcianki. Mnie się to bardzo podoba. Preferencje dam, preferencjami, ale zachowania panów były z góry definiowane i do było super. A to ktoś musiał popisać się w tańcowaniu z damą, a to w dobrych manierach, a to w utworzonym przez siebie kawałku sztuki...   Co do reszty tekstu Twojej wiadomości, kiedyś, gdy byłem mały, również buntowałem się przed etykietą, etc. ale byłem wtedy człowiekiem niedojrzałym, żeby nie powiedzieć - dzieckiem. Zawsze podobały mi się z góry ustalone zasady. Człowiek dzięki nim wie jak postępować i przeżywa mniej stresu. 
    • Ada, ino Kamasutra artu sama konia da.   A masa? Tu Kamasutra artu, sama kutasa ma.     No to pojechałem :))), ale samo się jakoś tak ułożyło... z niewielką pomocą ;), Zaczęło się od "Kamaza" :)))))       Ada i soda ino, Kamasutra artu sama konia dosiada.
    • Ale kto do mnie mówi? Kto tak ciągle porusza żuchwami? Żuchwa w dół. Żuchwa w górę. Kłapanie szczękami, niczym wiekiem starej skrzyni. Zgrzytanie żółtymi, krzywymi zębami. Zębami ze zdartym szkliwem od ciągłego tarcia. Jakby to ścierały się ze sobą młyńskie żarna, wyrzucając z siebie nasączone śliną resztki czerstwego chleba. Bruksizm. Czy coś w tym stylu…   Ból głowy nasila się. Ból skroniowo- żuchwowy…   Coraz mocniejsze poruszanie szczęk…  Szerokie otwieranie. Zamykanie… Jak podczas zasysania wielkich haustów powietrza.   A wiec ktoś się przepoczwarza w jeszcze bardziej ekscentryczną zjawę. W jeszcze bardziej odrażającą kreaturę o nieustalonej znaczeniowości. I te oczy. Te oczy wskrzeszone straszliwym widzeniem sennej iluminacji. Jakieś szelesty i szmery. Świszczące oddychania astmatyków. Coś się porusza. Wciąż się porusza. Powoli. Z mozołem. Wspina się. Wspina się po żeliwnej rurze. I już dotyka czułkami brunatnej plamy zacieku na wybrzuszonym suficie łazienki. Przeciska się poprzez pęknięcia. Całą pajęczynę pęknięć. Rozdziela się na niezliczoną ilość tułowi, odnóży i powielających się nieustannie obliczy pod różnymi kątami. I pędzi do nieskończoności. Wciąż pędzi… Jakież to niejasne. Enigmatyczne. Jawi się coś na podobieństwo jakiegoś nieznanego obrazu Bruegla, albo Beksińskiego. A więc schodzi ze ściany na wielu odnóżach. Schodzi jak robak, kiwając się na boki i chwiejąc. Porusza odwłokiem, patrząc niezliczoną liczbą swoich czarnych jak węgiel oczu. Patrząc na kogo? Na co? Na wszystko i na nic, ale patrząc na mnie. Wciąż na mnie i jakby przeze mnie. Przechodząc wzrokiem na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w ogromnym przeciągu i w ciągłym trzaskaniu okien i drzwi. Z których sączy się wiatr nieustanny. Wiatr nieustanny. Jakiś nieustanny wiatr… W jakichś takich słonecznych czknięciach ocierają się o siebie maszerujące w nieładzie całe zastępy koronalnych wyrzutów masy.   Kiedy otwieram oczy (swoje?)… Nie. Nie otwieram ócz. Tylko to coś otwiera je za mnie, otwierając swoje własne nadmiarowe pary źrenic. Odbijają się w nich przeróżne blaski i drgania spopielonych gwiazd. Spadają z przerażającym krzykiem konania jak ktoś, kto wyskakuje z widokowego tarasu strzelistego wieżowca w centrum miasta. Wprost spod wielkiego zegara. W tej właśnie doniosłej godzinie nadziei.   Jakieś to wszystko bez sensu. I kompletnie nie po kolei. Ale jest za to w ciągłym ruchu, w tej nawarstwiającej się gmatwaninie obrazu. A więc, kocham cię. Bez dogmatu. Bez zasad. Kocham. Tak po prostu. Do szaleństwa. Do grobowej deski. Do ostatniej deski sosnowej trumny.   A więc czas znowu przeciska się przez szpary w oknach. Przeciska się natarczywie i namolnie jak pijany trzymający się płotu. A więc próbuję je zasłonić. Zatkać jakimiś szmatami wziętymi z barłogu. Zatkać czymkolwiek, aby nie wdzierał się do środka swoimi promieniotwórczymi mackami, mutując wszelkie formy życia. Te znane. Jak i te nieznane. Nie ujęte w żadnym z encyklopedycznych foliałów. Tu trwa jakaś chorobowa koegzystencja rozmaitych widm wychodzących ze ścian. Przenikających wszystko. I niknących na powrót w zimnych ścianach z kamienia. W tych zimnych ścianach, w których nikną cichym westchnieniem śmiechy odległych epok i lat.   Kto tu jest? Otaczają mnie jedynie kamienne usta. Takie blade i zimne jak lód. Nieruchome usta wyrzeźbionych twarzy, co patrzą na mnie z cokołów. Rozsypany wokół gruz chrzęści pod gołymi stopami. Chrzęści rozbite szkło. A szary pył osamotnienia pokrywa moje włosy i brwi. Gdzieś tutaj. zaraz. Zaraz. Gdzieś tutaj… — ale co? Czegoś szukałem w pożółkłych szpargałach, w stertach zwietrzałych gazet. Powyrywane kartki z notesów sfruwają ze szczytów powolnym lotem albo takim koszącym niczym lądujące ze świstem ptaki o metalicznych dziobach. Kto tu jest? Nie ma nikogo. Nie ma nikogo albo i jest, tylko ukryty w cieniu regału. Spoglądam. Zaglądam…  Lecz tylko pajęczyny pokrywają truchło o ptasiej czaszce. Patrzy się na mnie pustymi oczodołami bez zdziwienia ani lęku. Patrzy się tak, jak może się patrzeć jedynie rozsypujące się truchło przeszłości. A więc ktoś tu był. Ktoś albo raczej coś.  Tylko nie zdołało się wydostać poza obręb własnego cienia. Wszystko przez ten czas przeklęty, co tłamsi i dusi. Zamienia w majaki sen. Widocznie to coś nie posiadło umiejętności omijania pułapek. Rozsianych na polu min przeciwpiechotnych. Dlatego dotarło do mojego świata w tej zdefragmentowanej, zdegradowanej formie nie wiadomo czego. Dotarło, stając się od razu swoistym grobem swojego dawnego żywota. Co to było, kiedy istniało w czasach swojej świetności? Nie wiadomo. Leży teraz pokręcone i pokiereszowane, jakby nie potrafiło się przecisnąć przez szczelinę między ścianą a regałem. Więc zaklinowało się. I zostało tak na wieki wieków. Amen. Pokryte grubą kołdrą z kurzu i pajęczyn.   Kochasz mnie? Bo widzisz, ja ciebie kocham. Do kogo tak mówię? Ach tak, nie ma ciebie. Jesteś tam. Tak bardzo — tam. Na skraju widzenia. Na linii widnokresu spopielonego liliowym blaskiem nadciągającego zmierzchu. Wiesz, czasami tak do siebie mówię. Mówię, zadając pytania. Niestety, nie na każde znam odpowiedź. Które to piwo? Ech, znowu wtrącenie od czapy. Nie. To nie piwo. Z wewnętrznej etykiety Tom of Finland spogląda na mnie piękny marynarz. Ma taką ujmującą twarz. Taką pociągającą. Wprost do zakochania. Patrzy się na mnie, poruszając wąsem. Tym jakże pięknie przystrzyżonym czarnym wąsem. I ten jego wzrok. „No chodź do mnie, kochanie”. No chodź”. Idę. Podążam wpław w odmętach alkoholu. Płynę. Dopływam. Przypływam. I wciąż… Piękny marynarz nie daje za wygraną. Kusi pięknem swojego męskiego ciała. Gładką ogoloną skórą. Pójść? - Dlaczego nie. —Odpowiada jak echo… — Przybądź, mój słodki. Będzie nam jak w Raju. Jak w Niebiesiech. — Więc cóż. Idę. Miłość to miłość. A więc cudowna miłość…   Wydaje mi się, że ktoś tu jest? Otwieram szczypiące oczy. na suficie brunatne zacieki. Za oknami szumiące liśćmi rozchwiane drzewa. Rosnące szeregiem stare drzewa. Są tak blisko. Daleko. Na wyciągnięcie rozedrganej ręki. Tak vis-a-vis. Spadają na nie ciężkie krople majowego deszczu. A więc to już maj. Za oknami dzień. Wsącza się szarością świtu w tę otchłanną pożogę zdegradowanego jestestwa. A więc to już maj. Śniło mi się, że wśród miliarda bezwartościowych kamieni znalazłem bryłkę złota. Lśniła, bijąc mnie zdumiewającym blaskiem po oczach. I śniło mi się coś jeszcze. Lecz rozpłynęło się na zawsze w nieskończonym  mroku bez-pamięci.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-11)      
    • Nie lubię pijanych dziwek, a jeszcze bardziej tych, które same siebie nie szanują, nie wspominając już o higienie osobistej (brak zębów, ogolonych pach, intymnych miejsc i nóg).   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...