Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano
Alicja i upał


Panna Alicja nie znosiła upałów.

Tego dnia powietrze przypominało białą plazmę.
- To takie plebejskie, pocić się - pomyślała i podeszła do kawiarenki z ogródkiem, przy którym stała wielka szafa z chłodzonymi napojami. Przed nią stało kilku spragnionych.

Zaczęła czytać butelki.

"Nie zawiera cukru" - o, to coś dla mnie - odkryła i zerknęła na etykietę z napisem "Słodzone aspartamem".
Przebiegła wzrokiem po nieciekawych opakowaniach, na których nie było żadnych rzeczowych informacji.

- Ciekawe, czy zawiera śladowe ilości fenyloalaniny i orzeszków ziemnych? - spytała siebie w myślach, zastanawiając się, o co tyle hałasu, skoro to tylko śladowe ilości.

Stojąca przed nią reklama zniszczonych upływem czasu i ciągłym używaniem dżinsów nieoczekiwanie męskim głosem zamówiła: Czystą wodę proszę, niegazowaną.

- Ludzie są jednak dziwni - powiedziała w myślach i dodała, tym razem na głos, do sprzedawczyni: - Kawę, ze śmietanką i cztery kostki curku proszę.
------------------------------------------------------------

Alicja i wycieczka.


Panna Alicja uwielbiała spacerować po starówce.

Tego dnia wszystko kwitło, ludzie trzymali się za ręce, a idylla popołudnia przypominała nostalgiczne, szlachecko-sielskie landszafty.
Alicja dostojnym krokiem przemierzała ulicę, odkłaniając się w myślach wyfryzowanym Izabelom i ocieniając wyimaginowaną parasolką.
- Plebs - dodawała, gdy rzeczywistość zbyt wulgarnie docierała do niej półnagimi nastolatkami wykrzykującymi słowa godne furmana.

Tłumek przed muzeum, który brała za nagłe zainteresowanie się społeczności własnymi korzeniami, okazał się być zagraniczną wycieczką.
Ponad tym tłumkiem górował wysoki, dobrze zbudowany i równie dobrze ubrany Murzyn.
Zauważyła, że z grupy szybkim krokiem oddala się młody mężczyzna, trzymając coś pod pachą, a na ramieniu Afrykańczyka wisi jedynie rącza od torby.

Hic niger est - wydobyła z pamięci urywek Horacego i wpatrywała się, jak zauroczona. Po chwili skierowała się w stronę biura podróży.
------------------------------------------------------------

Alicja czesze się


Panna Alicja szczególną uwagę przykładała do poprawnej fryzury.

- Strach na wróble! - mawiała, widząc nowoczesne kolaże włosowopiórowokrepowe, albo: - Czy ona dopiero wstała?

Tego wieczora, przygotowując się do spaceru, starannie planowała ułożenie każdego włosa. "Złota fala" towarzyszyła ruchom grzebienia, zeskorupiając niefortunne pasma, stąd dość często mokrą szczotką wyczesywała zestalony lakier, suszyła fragment głowy i rozpoczynała od początku batalię z kosmykami.

Grzebień drapał, lakier szczypał, włosy się stawiały, a czas spieszył.

Zadzwonił telefon, a Alicja chwyciła grzebień w zęby, kciukiem prawej ręki naciskając "ok" na miniaturowej klawiaturze.

- ? - spróbowała powiedzieć i po chwili dodała - ja szę czeszę żawsze, kiedy dżwonisz.

Po dwudziestu minutach w lewej ręce nadal nudziła się "Złota fala". Alicja co chwilę zerkała w lustro. Coś najwyraźniej chodziło jej po głowie.
- Dalila? - przypomniała sobie, niepewna skojarzenia. - Arystokracja stawia wymagania.

Rozłożony przed nią folder z najmodniejszymi fryzurami miał pozaginane rogi.
- Uczeszę się na "mokrą Włoszkę" - zdecydowała. - Mokrą? - zastanowiła się, a na myśl jej przyszedł mimowolnie sprzedawca zeszytów.
------------------------------------------------------------

Alicja na dworcu


Panna Alicja niezmiernie rzadko jeździła pociągami, jednak bulwersowało ją ogromnie ograniczanie lokalnych przewozów pasażerskich.
- To jak będę miała dojechać gdzieś na czas? - myślała. - Czy całym sektorem usług zajmują się niekompetentni urzędnicy wrośnięci w krzesła?

Tego dnia, zmuszona do skorzystania z usług PKP, przyszłą na dworzec odpowiednio wcześniej, aby zdążyć kupić bilet. Ku jej rozczarowaniu w holu poza nią było tylko dwóch bezdomnych, nadających zapach całemu pomieszczeniu, i kilku sokistów.
Komunistyczny, industrialny design z betonu niemile kontrastował z wszelkiej maści budkami handlarzy.
- A kiedyś tu było życie! - wspomniała. Zapiszczało tęsknie, po czym, sądząc z odgłosu, mikrofon się przewrócił.

Kupiła bilet, wysłuchała informacji, że przybędzie z opóźnieniem i poszła skryć się w poczekalni.

W enklawie brudu i smrodu z rozrzewnieniem kontemplowała dowody świetności dziesiątej potęgi gospodarczej świata. Szczególnie przypadł jej do gustu plakat, przedstawiający człowieka o fizjonomii nieco przypominającej zadowolonego z siebie, spasionego, tępo uśmiechniętego Szwejka, nad którego głową widniał napis: "Pracownik kolei zawsze trzeźwy".
------------------------------------------------------------

Alicja czyta gazety


Panna Alicja z uwagą, choć z niechęcią i odrazą, czytała prasę.

Tego dnia kupiła jakiś kobiecy tygodnik oraz ogromną gazetę codzienną, w której - dla kontrastu - nie było żadnych fotografii.
Chwilę później siadła na ławeczce i zaczęła czytać. Niebo na zachodzie pochmurniało.

Zastanowiła się przez chwilę, dlaczego w tej większej gazecie nie ma ilustracji.
- Przecież zaraz by więcej ludzi kupowało, poza tym łatwiej zrozumieć, gdy warstwa leksykalna przeplata się z wizualną, tworząc jednolity konstrukt informacyjny - pomyślała. - O, dla przykładu - lipidy są przyjemniejsze, jeśli w tle jest taka atrakcyjna kobieta. Choć może ona wcale taka atrakcyjna nie jest, ma brzydko zrobiony manicure.

Zaczęło wiać.
- Dobrze, że założyłam te eleganckie pończoszki - wyobraziła sobie siebie obserwowaną z oddali.

Wbrew światu otworzyła wielką płachtę na środkowych stronach i dowiedziała się, że udowodniono korupcję.
Spojrzała na ciemniejące, zachodnie niebo i wyciągnęła wniosek: - Rozejdzie się.
------------------------------------------------------------

Alicja na kawie


Panna Alicja wprost uwielbiała pić kawę, ale jedynie w "Parnasie", w którym było gęsto od dymu, plotek i homoseksualistów. Kobiety ostro trenowały gumowolalkowe idealizowanie. Baby gdakały na krawędziach stołów. Szkło radośnie opróżniało się w gardła.

- Menażeria - pomyślała Alicja.
- Miło tu, prawda? - spytała najlepsza przyjaciółka. - A spójrz tam w rogu...

Alicja popatrzyła. Przy stoliku zamykała w oczach świat para młodych osób. Trener fitness i modelka, sądząc ze strojów. On do swojego błękitnego dresu dokomponował pomarańczowego drinka, a ona marzyła szczebiotliwie.

- Jak w serialu - powiedziała najlepsza przyjaciółka.
- W życiu! - odpowiedziała Alicja i zatęskniła za sprzedawcą zeszytów.
------------------------------------------------------------

Alicja na koncercie


Panna Alicja chadzała na koncerty w podobną częstotliwością, jak do dentysty. Lokalna orkiestra symfoniczna była daleka od doskonałości tych z La Scali, Covent Garden czy Metropolitan Opera. Gościnnie występujące gwiazdy - jej zdaniem - przypominały bardziej czerwone karły, niż supernowe, choć nie miała pewności, czy karły są na pewno czerwone, czy może niebieskie.

Ta wizytacja koncertu miała być kolejnym przejawem troski Alicji o kondycję kulturalną miasta i wyrazem docenienia starań władz o podniesienie poziomu.
- Ciekawe, ile kobiet będzie - myślała przed wyjściem - w nowych sukniach.

Koncert był jazzowy, freestylowy i Alicja z niesmakiem skonstantowała, iż jest jedyną osobą ubraną dostojnie, w wieczorową, połyskliwą cekinami czarną suknię, skrywającą eleganckie pantofelki z czarnego nubuku i równie eleganckie, czarne pończoszki za 89,90.

- Hmmm - mruknęła, wyginając usta w kształt znaku zakazu zawracania, co siedzący przy stoliku obok młody mężczyzna skwitował radosnym zaciągnięciem się papierosem marki "Zwykłe mocne". Dysharmoniczny obłęd ruszył.

Przykładnie sączyła Martini & Campari i dociekała się, czy te drinki muszą być takie gorzkie. W tle wibrafonista wyczarowywał ekstatyczne światy mistrzowskimi solówkami.

Co jakiś czas Alicja przyłączała się do braw, lecz bez przesadnego entuzjazmu.
- Nie wypada tak energicznie okazywać aprobaty. Oklaski powinno się dawać dopiero po recenzji - dopowiedziała sobie, zażenowana bezmyślnością publiczności.

Dżinsowatoswetrowa widownia jeszcze długo oklaskiwała muzyków, siedząc przy stolikach w kłębach dymu, gdy Alicja wolno opuściła kawiarnię.

- Jak to było? - zastanawiała się. - "Ars non habet osorem nisi ignorantem"?
Opublikowano

mniam...mniam...mniam...dobre śniadanko i jaki obfite Wurenie hihi nie to co maleńkie desery ;)...smakowało bardzo mimo,że tych odcinków smak jakby mi znany :D
pozdrawiam serdecznie zadając bardzo nudne pytanie...kiedy następna porcja ???? :))))))
ama_Li

Opublikowano

Na razie mam wrażenie, że poprzednia Alicja była lepsza. Nie dało jej się jednoznacznie zinterpretować, była bardziej tajemnicza. A z tych kawałków wychodzi, że to zwykła snobka.
Spróbuję przeczytać jeszcze raz całość i jeśli zmienię zdanie dam ci znac, ale na razie wg mnie nie ma to już tego "pazura" co poprzednie kawałki:((
pozdr

Opublikowano

To naprawdę wspaniały tekst. Dawno nie czytałem czegoś takiego. Fantastyczny kilmat i dobrze dobrane słownictwo sprawia, że czyta się to niezwykle przyjemnie. Gratuluję i oby tak dalej!

Opublikowano

Dopiero teraz przeczytałem Alicję II. Nie jestem kobietą, więc pewnie nie wszystko prawidłowo odbieram, ale tekst jest rzeczywiście przebojowy. Wystąpię jednak jako Natalia II i czepię się:
czytała butelki?
ponad tłumek górował- ponad tłumkiem (choć ten tłumek też mi nie bardzo pasuje)
nadających zapach całemu pomieszczeniu i kilku sokistów- chyba coś nie tak z szykiem?
atrakcyjna nie jest, ma brzydko zrobiony manicure- ja bym zastąpił przecinek myślnikiem
Panna Alicja uwielbiała wprost pić kawę- moim zdaniem wprost uwielbiała
Ciekawe, ile będzie kobiet - myślała przed wyjściem - w nowych sukniach- ile kobiet będzie

Jest jednak kilka prawdziwych perełek, których- znając twoją skromność- nie wymienię.

Opublikowano

Leszku, najpierw twierdzisz, że nie jesteś kobietą a potem występujesz jako Natalia II :)
tak po prawdzie to ona jest lepsza ode mnie, to niedopuszczalne...!
Pozostaje mi jedynie zgodzić się potulnie ze wszystkimi wskazanymi fragmentami i propozycjami ich poprawy. Może tylko zostawiłabym czytanie butelek, jako po prostu skrót myślowy.

  • 4 tygodnie później...
Opublikowano

Dzięki za uważne czytanie - poprawki wprowadzone (z przecinkiem przed "i" - to pomysł mojego mentora - profesora UMK ;)

Przepraszam, że tak długo trwało, zanim zareaguję - ale miałem ciężki okres w pracy i w domu ;)

Pozdrawiam wszystkich
Wuren

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
    • @Somalija zmęczenie, zapomnienie... hm...
    • @KOBIETA   ludzie też są emitentami ultrasłabego światła w zakresach widzialnych.   procesy metaboliczne i chemiczne.   ci byle jacy maja latarki .     @KOBIETA   Dominiko. ty masz takie zdolności poetyckiè  ze potrafisz o sprawach wywołujących dreżenie nie tylko serca pisac z eleganckim i czarem.   jest super :))   Ty też !!!
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...