Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

*

Na szczęście nie kontynuujemy rozmowy. Koło mojego rozmówcy, którego nazywam w myślach Alkoholikiem, siada niski chłopina w za szerokich spodniach, rozchełstanej koszuli i czapce z nausznikami. Spodnie mu lekko opadają, bo chyba zapomniał paska. Znów to miłe, ciepłe uczucie, rodzaj zainteresowania, skąd się tu wziął. Ale trwa jedynie chwilę. Po raz pierwszy gość nie przypada mi do gustu. Nie podoba mi się, jak łypie spod czapki małymi oczkami, jak siada okrakiem na stołku, uśmiecha się i zamawia piwo.
- Święta tuż tuż – mruczy, a mnie przeszkadza nawet barwa jego głosu.
Stawiając przed nim ociekającą szklankę, nie sprawdzam jak patrzy mu z tych oczu, tylko udaję, że poleruję blat baru. Myślę intensywnie nad stosunkiem chaosu do porządku istnienia, lecz nowy gość najwyraźniej nie chce zostawić mnie w spokoju.
- Zakupy zrobione – marudzi, brzydko wykrzywiając wargi – Szybkie piwko i do chałupy. Będzie biednie, ale godnie. Nie ma co iść w chamskie zaparte.
Wyrywa mnie z przyjemnego odrętwienia. Patrzę na niego nieobecnym wzrokiem, sądząc, że mruczy coś do siebie. Niestety, jego oczka uporczywie wpatrują się we mnie.
- Uhm... – odpowiadam.
Błąd. Bierze to za dobrą monetę i przysuwa się bliżej.
- Zima jakaś dziwna w tym roku. Pierwszy śnieg. Już dawno miał stopnieć, a trzyma się ze trzy tygodnie. Zapowiada się bieluchna, jak za dawnych lat.
Ignoruję jego słowa. Przychodzi mi go głowy, że musi się znaleźć miejsce i dla przypadku,
i dla świadomego działania. To drugie łatwiej zakwestionować, ale też nie istnieją jasno sprecyzowane argumenty, by je całkowicie wykluczyć. Nie wiem skąd przychodzą do mnie takie myśli, zupełnie bez powodu, a może i bez sensu. Powinienem je zanotować, jak wszystkie poprzednie, jednak coś we mnie tego nie chce, jakbym zatracił potrzebę kontaktu z moim zeszytem.
- Zawieje, zamiecie, mrozisko, że jej. Żeby tylko nikt nie zamarzł.
Rozpaczliwie próbuję zebrać myśli, lecz głos tego człowieka rozwiewa je z irytującą łatwością.
- Trzeba myśleć pozytywnie. Nagrzany piec, choinka w kącie, kawałek ryby...
Nic nie wiem o żadnych świętach. Widać nie mają dla mnie znaczenia.
- Piwko i do domu. Zima w tym roku zła, co?
Zerkam mu w oczka i przytakuję niedbale. Nalewam mu to przeklęte piwo, licząc, że pójdzie gdzieś w kąt, ale gdzie tam. Muszę coś z tym zrobić. Odwracam się i zaczynam bezsensownie przekładać paczki z papierosami. Ten facet za nic nie pasuje mi do reszty towarzystwa. Psuje idealny wizerunek. Kończę z papierosami i wracam do polerowania blatu. Kiedy znów patrzę w te jego oczka, wcale nie zbijam go z tropu. Wręcz uśmiecha się lekko. Nagle dostaje gwałtownej czkawki.
- Oho, ktoś mnie wspomina. Nawet wiem kto...
Nachyla się do mnie, jakbyśmy byli w zażyłości, oczekując chyba, że zapytam kto taki go wspomina. Z przyjemnością robię mu na złość i zaczynam zbierać nie tknięte popielniczki, aby je przetrzeć z kurzu. Czyżbym tracił kompetencje? – przymyka mi przez głowę paniczna myśl. Po raz pierwszy klient działa mi na nerwy w ten sposób, że przestaję nad sobą panować.
- Bo tak naprawdę, to ja dziś straciłem robotę...
Mówi to takim tonem, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. Teraz go czuję, jest mi bliski, przykre wrażenie przepada.
- Nie wróciłem do domu, tylko poszedłem na spacer do lasu – opowiada, a ja pilnie słucham - Szedłem i szedłem, aż się ściemniło. Na szczęście trafiłem tutaj...
Raptem zastyga z ręką na szklance i patrzy nieruchomo przed siebie. Milczymy. Słychać jedynie fortepian Schuberta, którego koncert włączyłem jakiś czas temu. Wracam do przecierania baru. Alkoholik podnosi głowę znad swojej kawy i przygląda mi się z uśmiechem, którego nijak nie potrafię określić.
- Wystrój dużo mówi – zagaja i pokazuje tablicę korkową wiszącą obok baru – Co jest na tych karteczkach? Stąd nie widzę.
- Wiesze klientów. Smutne, mroczne wyznania wiary lub niewiary. To taka nasza poczta.
- Rodzaj listów do Boga?
- Nie rozumiem.
- Poczta podobno ma kłopot z listami do Boga, bo nikt nie zna jego adresu. Składuje się je gdzieś albo niszczy.
Bóg? Istota mi nieznana i obojętna, a może zapomniana. Nie przypominam sobie, abyśmy używali tu jego imienia w jakimkolwiek kontekście. Obiecałem sobie, że zajrzę później do zeszytu i sprawdzę czy mnie pamięć nie myli.
- A ten portret? – Alkoholik wskazuje płótno za moimi plecami.
- Osoba, którą kocham.
- Ładna. Jak ma na imię?
Mam to na końcu języka. Wpatruję się w jego zatroskaną twarz i nie umiem sobie przypomnieć. Chrząkam z zakłopotaniem, a on tylko kiwa głową. Temat zamknięty.
- Może piwa? – proponuję.
- Jak już mówiłem, nie używam alkoholu.
- No tak, przepraszam...
Wciskam pięść do ust, żeby nie wrzasnąć. To ja tu jestem od zadawania pytań i wysłuchiwania odpowiedzi. Ja tu pukam w blat, niby spowiednik. Ja tu rządzę. Ale czy na pewno? Myśli wypływają ze mnie samoistnie, nie mam nad nimi kontroli, raz są celne, trafione, innym razem nie przystają za grosz do istniejącej wokół mnie rzeczywistości. Póki jeszcze czuję koncentrację umysłu na rozmowie z Alkoholikiem, próbuję zastanowić się, co ja właściwie o sobie wiem. Po chwili nie kryję przerażenia. Nie wiem o sobie nic. Czuję się, jak gdybym stawał do egzaminu, do którego wcale się nie uczyłem. Mam zarys, wiem, że coś się za symbolami kryje, lecz nie mam pojęcia co. Zerkam na portret. Rysy, tak mi dotąd bliskie i znajome, są teraz kompletnie obce. Okazuje się, że nie znam kobiety, którą tak szaleńczo kocham i dla której zrobiłbym wszystko.

Opublikowano

hm, no źle nie jest :)
ale chyba za malutki ten fragment na konkretniejszą ocenę. W sumie nic się nie dzieje, przyszedł kolejny facet, usiadł przy barze, pije piwo. Tylko drażni bohatera. Jak tylko się dowiaduje, że stracił pracę to jest już ok (nie wiem czy nie za szybko się do niego przekonał, wystarczył jeden szczegół, jeden czynnik by go zaakceptować? podczas gdy od momentu gdy się pojawił wszystko w nim drażniło?), tylko poprzedni klient znów zaczyna zadawać pytania, do krótych nie jest przyzwyczajony. Ten motyw, póki co, podoba mi się najbardziej, zagubienie barmana, którego od dawna nikt o prywatne życie nie pytał. Ciekawa jestem czym spowodowane jest owo "ociemnienie" bohatera, niekojarzenie różnych oczywistych rzeczy, pojęć. Właśnie przez to, że starał się zastępować swoje problemy czyimiś? Zaczął zapominać o własnym życiu? O własnych przeżyciach? Czy tytułowa melancholia otumaniła nam bohatera tak bardzo, że zaczął gubić własną tożsamość? Niepokojące zjawisko. Alkoholik najwidoczniej ma za zadanie uświadomić barmanowi ów fakt, że się zatracił w tym wszystkim. Z pozoru proste pytania powinny ruszyć zakurzone lekko trybiki w umyśle barmana i zacząć pracować jak poprzednio, lecz najprawdopodobniej w innej płaszczyźnie. Bo skoro tamta okazała się zła i chciał o niej zapomnieć, to trochę inna powinna się sprawdzić. Przynajmniej spróbować by można. Hm.. chyba się zapędziłam? Ale wydaje mi się to punktem zwrotnym w Cafe Melancholii. Barman stworzył sobie piękny zakątek, jest mu w nim przyjemnie, sprawia mu radość, bo ma poczucie, że pomaga innym, nikt go o nic nie pyta, czuje się bezpieczny, odsunął a bok zaszłości i problemy, które kiedyś zapędziły go nad przepaść. A tu nagle w spokojny dzień takie coś? Oby w pozytywną stronę zaprowadził ten wieczór zarówno barmana jak i jego gości. Smutno by było, gdyby skończyło się na np zamknięciu cafe (choć barman może w przypływie paniki na parę dni chcieć odizolować się od świata i zawiesić działalność cafe, tylko w jaki sposób upora się z sobą? kto mu pomoże?).

takie prywatne przemyślenia :) mam nadzieję, że nie zamotałam za bardzo...

Opublikowano

"mam zarys, wiem że coś się za symbolami kryje" Może któregoś wieczoru do baru zajrzy spec od dusz i zaproponuje pracę z problemem na poziomie symbolu? Hm... możliwości jest wiele. Dla mnie jak zwykle ok, nie będę się powtarzać, pozdrawiam wieczorowo ;)

Opublikowano

Norma, czyli duży plus. W barmanie chyba budzi się sanity-guardian zagubiony w bezmiarze samotności. Ciekawe, dokąd go doprowadzą luźne uwagi rozmówców. Filozofia od-mętów ;)

Dywagacja
Kiedyś jechałem pociągiem osobowym z Bydgoszczy do Gdańska. W przedziale towarzyszył mi król życia, śmierdzący, skołtuniony typ. Całą drogę mnie zaczepiał, powokował do dyskusji, co skrzętnie i konsekwentnie ignorowałem. W końcu, zirytowany, zauważył, że pewnie jestem studentem i jadę na polibudę. Z mojej strony milczenie. On dalej - czy wiem, dlaczego on ma w d*** powierzchnię Riemanna i woli się upić, dlaczego jest lepszy ode mnie.
Hmmm. Na szczęście Gdańsk Główny - wysiadłem.
Tyle.

Pozdrawiam
Wuren
ps - technicznie - jeden enter za dużo Ci wlazł:
(...)przypadku,
i dla świadomego działania.(...)

i się linia złamała :D

Opublikowano

przeczytałam dziś wszystkie części...bardzo interesujący kawałek prozy...
to zagubienie, osamotnienie jest , dzięki Twoim opisom bliskie mi, prawie dotykalne
czuję przez czarną skórę, że gdybym posiedziała w kącie "Melancholii" to...
pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...