Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Drugiego września w szkole pojawiła się siostra Miłosława, zakonnica mająca uczyć religii. Była to potężnie zbudowaną kobieta, która bardzo lubiła dzieci. Uwielbiała je szczypać w policzki i wykręcać im uszy. Szczególnie to drugie zajęcie wydawało jej się pasjonujące i Bogu miłe. Siostra o przedmiocie swego nauczania nie wiedziała zbyt wiele. Nie znała się na tych wszystkich metodykach, pedagogikach, nie potrafiła pisać konspektów, wiedziała jedno: „Bóg jest miłością”. Jeśli ktoś w to nie wierzył, albo co gorsze, mimo zapewnień, miał jeszcze jakieś wątpliwości, pytania, mógł być pewien, że jego policzki i uszy będą czerwone. Eryk już na pierwszym spotkaniu popełnił nieodwracalną gafę. Powiedział coś, tak strasznego, że siostra nie wiedziała jak zareagować. Zabrakło jej słów. Miała ochotę jawnie wystąpić przeciwko piątemu przykazaniu. Mówiąc: „Jak możesz ty mały glucie mówić, że Boga nie ma, nie wiesz, że Bóg jest miłością?” – Chciała zacisnąć palce na Erykowej szyi.– Powstrzymała się w ostatniej chwili. Czuła jak jej niemałe ciało oblewa zimny pot. Drżącym głosem zapytała.
-Co ty powiedziałeś?
-Boga nie ma. – Eryk uśmiechnął się jakby oznajmiał dobrą nowinę.
-Dzieci! – siostra krzyknęła tak, że szyby w oknach zadrżały. – Wszyscy wkładają sobie palce w uszy, nie słuchajcie tego!
Eryk również próbował zatkać sobie uszy, ale siostra go powstrzymała.
-Ty nie, ty mi tu zaraz, jak na świętej spowiedzi wszystko opowiesz. Kto ci to powiedział?
-Że Boga nie ma?
-Tak. Może sam to wymyśliłeś?
-I tak i nie.
-Jezu Chryste, powstrzymaj mnie w swej łaskawości, żebym nie uszkodziła tego nieszczęśnika. Kto?
-No więc to było tak. Kiedyś myślałem, że Bóg jest. To znaczy, nie to, że go widziałem, albo coś takiego. Słyszałem, że jest i ja wierzyłem. Powiedziano mi, że jest niewidzialny i dlatego go nie widać. W porządku. Bóg niewidzialny nawet mi odpowiadał. Bo niech siostra pomyśli, co by to było jak Bóg był widzialny. Wychodzimy na dwór i chcemy zrobić coś brzydkiego, albo powiedzmy zwykłe siusiu na powietrzu. Spoglądamy w górę, a tam Bóg. Albo ktoś nas zdenerwuje i chcemy go kopnąć, alby dajmy na to splunąć mu w twarz i znów zerkamy w górę. Mówię siostrze takie życie byłoby do niczego.
-Kto ci powiedział, że Boga nie ma, pytam po raz ostatni!
-Najpierw to mi powiedziała mama. Jak tatę przejechał pociąg to musiała jechać na tory, żeby go poznać, bo koledzy z pracy nie chcieli. To znaczy, oni się domyślali, że to on, mógł się tam zdrzemnąć, ale rozpoznać musiał, ktoś z rodziny. No i jak mama wróciła to wtedy powiedziała.
-Co?
-No właśnie to. Boga nie ma.
-Dzieci, dzieci możecie już słuchać. Eryk od dzisiaj będzie na wszystkich katechezach klęczał w rogu z uniesionymi rękami i rozmyślał o Bogu. Aż uwierzy. A my przechodzimy do tematu naszych dzisiejszych rozważań. Bóg jest miłością.
-Proszę siostry – Eryk podniósł dwa palce i czekał aż otrzyma pozwolenia na zadanie pytania.
-No słucham, co nie wiesz do którego masz iść kąta?
-To też. Ale może prościej by było jakby siostra mi powiedziała skąd siostra wie, że Bóg jest.
-Dostaniesz pod kolana grochu, wtedy Bóg szybciej do ciebie przyjdzie.
Cała klasa ryknęła śmiechem. Siostra z podręcznej torby wyciągnęła woreczek z grochem i wręczyła go Erykowi mówiąc.
-Masz szczęście, że Bóg jest miłosierny i cierpliwy, w innym przypadku już dawno byś się smażył w piekle.
Siostra dalej prowadziła katechezę, jednak klęczący w kącie chłopiec, nie dawał jej spokoju. Był jak mały, kudłaty, wyrzut sumienia, który chciałoby się jednym cięciem zlikwidować.
-Dobry Bóg stworzył niebo i ziemię, słońce, chmury, drzewa, zwierzęta i ludzi.
-A Eryka? – zapytała jedna z dziewczynek i natychmiast tego pożałowała. Jej ucho znalazło się w przepastnej dłoni siostry.
-Co ja mówiłam? Jak chcecie zapytać podnosicie dwa palce, jak powiem, że można, wtedy pytacie. Jak jeszcze raz odezwiesz się bez mojej zgody, uklękniesz w drugim kącie. O co pytałaś?
Dziewczynka ocierała łzy i chlipiąc wyłkała.
-Czy Bóg stworzył Eryka?
-A skąd ci przyszło to do głowy. Myślisz, że Bóg jest głupi? Bóg stwarza tylko dobrych ludzi. Jak to sobie wyobrażasz, że dobry Bóg może stwarzać złych ludzi? Ktoś, kto bluźni przeciw Bogu, kto nie wierzy w jego istnienie, to pomiot diabelski. Powtórzcie na głos. Eryk to pomiot diabelski.
-Eryk to pomiot diabelski.
Tym razem dziewczynka z końca podniosła rękę.
-Co tam znowu? – siostra aż tupnęła nogą.
-Co to jest pomiot?
-Czy wy nie macie większych problemów. Czy nie wystarczy wam fakt, że Bóg, który jest miłością stworzył niebo i ziemię? A właśnie, cisza, Eryku a ty jak uważasz, jeśli Boga nie ma, to kto w takim razie stworzył wszystko?
-Nikt.
-Jak to nikt?
-Samo się stworzyło. Powstało z siebie. Drzewa z drzew. Ptaki z ptaków. Ludzie z ludzi.
-Głupstwa opowiadasz. A skąd się wzięło pierwsze drzewo, pierwszy ptak, pierwszy człowiek?
-Zawsze ktoś musi być pierwszy.
Siostra Miłosława usiadła za biurkiem i patrząc prosto w oczy Erykowi powiedziała.
-Eryk Kowalik. Jeszcze dziś powiem pani dyrektor, że masz zły wpływ na dzieci i nie powinieneś chodzić do szkoły. Tak będzie lepiej i dla niej i dla ciebie. Koniec na dzisiaj. Zastanówcie się i przemyślcie sobie w domu – dlaczego uważacie, że Bóg jest miłością? A ty Eryku chodź ze mną.

Nie udało się siostrze Miłosławie przekonać pani dyrektor, że szkoła zyska pozbywając się Eryka. Nawet z katechezy nie mógł być zwolniony. Nie było nikogo, kto w tym czasie mógłby się nim zająć. Siostra naburmuszona wypchnęła Eryka z gabinetu, gdy byli na korytarzu szepnęła mu do ucha.
-Jeszcze będziesz „godzinki” śpiewał, ty pomiocie diabelski.

Babka Matylda nie ruszając się z miejsca była wszędzie. Tak się przynajmniej zdawało Erykowi. Wiedziała o wszystkich jego psotach i przewinieniach zanim jeszcze się wydarzyły. Pod tym względem przypominała Boga, na pewno nie Matkę Boską, której kilkanaście obrazów znajdowało się nad łóżkiem babki. Nie miała nic z madonny, ani dobrotliwego spojrzenia, ani łagodnych rysów. Nawet głos miała niski, jak stary pijak. Tym basem, połączonym z metalicznym jazgotem dzwonka w kształcie anioła, co rano budziła Eryka, do modlitwy. Odstawiała Serafinka na kredens (tak pieszczotliwie nazwała aniołka) siadała na stołku, podtrzymując się sękatą laską i słuchała. Każdą pomyłkę zapamiętywała sobie stuknięciem. I chociaż Eryk znał pacierz, to mylił się coraz bardziej. Nie przez złośliwość, nawet, to działo się bez jego woli. Czuł, że każdy jego ruch i gest jest obserwowany, każde słowo wnikliwie słuchane. I mówił, zamiast „błogosławionaś między niewiastami” – „błogosławiona między nami”, zamiast „błogosławiony owoc żywota twojego” – „błogosławionyś owoc żywota twego”. Kolana drżały mu na samą myśl o stuknięciach, które już usłyszał a przed nim było jeszcze najgorsze - „Wierzę w Boga”, w którym średnio mylił się dwadzieścia razy. Babka odmawiała swoje modlitwy wykonując jednocześnie karę. Łączyła przyjemne z pożytecznym. Podnosiła laskę i uderzała w siedzenie ciągle klęczącego Eryka, szepcząc – „i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Pewnego razu Eryk ukrył się za łóżkiem. Ukrył się bez jakiegoś obmyślonego powodu. Ot tak dla ukrycia się samego. Obserwowanie innych w chwilach, gdy myślą, że nikt ich nie widzi było czymś przyprawiającym o dreszcz emocji. To w takich chwilach zacne matrony puszczają głośne bąki, ostentacyjnie wkładają sobie palce do nosa i zagłębiają się w nim, jakby naprawdę zamierzały coś tam odnaleźć. Eryk nie mógł wyobrazić sobie, co w takiej chwili będzie robić babka Matylda. Schował się i czekał. Przez dłuższy czas nic się nie działo. A właściwie działo się wszystko, to co zwykle. Babka robiła na drutach, chrząkała, podchodziła do okna, siadała, znów chwytała za druty. Kiedy znudzony, już, już miał wyjść, wtedy stało się. Babka podeszła do ściany. Do tej samej ściany na której dumnie prężyła się kolekcja madonn, od licheńskiej i gietrzwałdzkiej, po skrzyńską i świętolipską. Eryk leżący za łóżkiem dostrzegł dwie dłonie dotykające jaśniejącego w centrum oblicza jasnogórskiej panienki. Dłonie zdjęły obraz i za chwilę go powiesiły. Zamiast smutnego oblicza pani częstochowskiej, pojawiło się wesołe lico nieznanego pana. Sumiaste wąsy dyndały wzdłuż policzków, tułów pana pokrywał wojskowy mundur. Nie mógł to być ani Jezus, ani żaden święty. A jednak babka Matylda uklękła i zaczęła się modlić. Szeptała coś, wzdychając od czasu do czasu – Mój Boże! - Czyżby sam Bóg tak miał wyglądać?
Kilka dni później Eryk miał otrzymać lanie, w dodatku przy jednej z sąsiadek, która była takich widowisk zagorzałym zwolennikiem.
-Kładź się, czy trzeba wystosować do szanownego pana zaproszenie? – babka Matylda podwinęła rękawy.
Eryk wskoczył na łóżko i w jednej chwili przekręcił obraz. Wykorzystał chwilę zaskoczenia i rzucił się w stronę drzwi. Gdy był już bezpieczny, uchylił je i powiedział.
-A babcia, jak nikogo nie ma to się modli do wąsala.

Wieczorem podczas odbywania zaległej kary ( podwojonej za ucieczkę) Eryk usłyszał historie wąsala. To było najmilej spędzone lanie, jakie przeżył.

Wąsal był mężem babki Matyldy. Nazywał się Teofil Nagrabski i był partyzantem. Nie takim zwyczajnym chłopcem z lasu, ale partyzantem co się zowie. Nie poddał się nawet wówczas, gdy powszechnie ogłoszono wielkie zwycięstwo. Został na posterunku. Z biało-czerwoną opaską, z zapasem żywności uzupełnianym pod osłoną nocy, w rodzinnym domu. Gdy skończyła mu się amunicja postanowił kontynuować walkę w zmienionej formie, moralnej. Ludzie mieli go za wariata i po jakimś czasie przestali się nim całkiem przejmować. Dziadek Teofil kategorycznie odmawiał powrotu do domu, twierdząc, że obowiązkiem mężczyzny, jest walka, nawet jeśli wróg stchórzy, odejdzie, zostanie pokonany. Prawdziwy mężczyzna czeka, wiedząc, że w każdej chwili może nadejść nowy przeciwnik, trzeba być zawczasu okopanym, gotowym i czujnym. Na nic się zdały prowokacje bezpieki, próby przeczesywania okolicznych lasów przez połączone siły MO i SB. Jednoosobowy oddział Teofila Nagrabskiego wciąż działał. Dopiero zimą sześćdziesiątego siódmego odnaleziono jego ciało. Zastygłe na lufie karabinu palce, nie dały się oderwać. Pochowano go na siedzący, z bronią. Babka zapakowała mu do partyzanckiego wora kawałek tłustego boczku, chleb i butelkę bimbru. Kto wie, czy Teoś, w niebie, nie będzie próbował się okopać – powiedziała kończąc drugą „czterdziestkę”.

Opowieść o partyzanckich wyczynach dziadka Teofila Nagrabskiego miała też inną wersją, mniej patriotyczną. Według niektórych Teoś Nagrabski darł koty z Matyldą od pierwszego dnia, gdy katolicki ksiądz związał ich ślubną przysięgą na wieki. Eryk nie rozumiał o co chodziło z tym darciem kotów, w każdym bądź razie chodziło o to, że trudny charakter babki, tak wpłynął na dziadka, że ten wolał zostać partyzantem, chociaż wówczas Niemcy siedzieli jeszcze w swoim kraju i przez głowę im nie przeszło, żeby napadać na innych. Prawdziwa wojna stała się dla dziadka pretekstem, namaściła go w oczach babki, a przed wszystkim sąsiadów, którzy do tej pory nie mogli zrozumieć sensu wojny partyzanckiej. I babka miała lżej, bo już nie czerwieniła się mówiąc, że „jej stary w lesie”. Teraz mogła te słowa wypowiadać z dumą, mieć męża w lesie to było coś. To była nobilitacja i powód do noszenia głowy wysoko. Babce to zostało na zawsze. Nawet wówczas, gdy po wojnie na partyzantów zaczęto mówić – leśni bandyci. Nawet gdy urządzali przeciw nim obławy, kiedy na drzewach i płotach pojawiały się ogłoszenia z podobiznami. Fotografia dziadka również któregoś dnia zawisła na drzewie, ale nie na długo. Rozpadał się deszcz i wszystko się rozmyło – babka dostrzegła w tym palec Boży i powiedziała, że chociaż czas teraz diabła, to jest jeszcze Bóg na niebie.

Opublikowano

Jakby trochę słabsza od pierwszej. Nie podoba mi się zakończenie: jest chyba nazbyt rozwlekłe i nie za bardzo przystaje do reszty, chyba, że w kolejnej odsłonie ten wątek zostanie rozwinięty i jakoś to ze sobą powiążesz. Eryk, a właściwie jego wypowiedzi jest niezbyt wiarygodny- nie mówi jak szczyl z pierwszej klasy, lecz człowiek o dosyć wysokim poziomie wykształcenia.
Poprawić powinieneś szyk:...odstawiła Serafinka na kredens (tak nazywała aniołka). Kredens nazywała Serafinkiem?
Ale ogólnie mi się podoba.

Opublikowano

o, widzę Leszek ma takie same uwagi, jakie i ja mam :)

jedna literówka: alby dajmy na to splunąć = albo

no i ten aniołek, co chyba kredensem nie jest :)

osobiście wydaje mi się, że cały ostatni akapit jest jakiś, hmm ośmielę się użyć słowa zbędny. Skoro podczas lania opowiadała historię o dziadku Teofilu, to skąd ta druga wersja? Opowiadała dwa razy?

W kwestii czysto merytorycznej, jak babka mogła jednocześnie odliczać rzeczone czterdziestki i opowiadać o swej miłości? Ja bym się myliła :) Ale to chyba zdolna kobieta była i miała odliczone, hm, mogła też patrzeć na zegar i z sekundnikiem współpracować... no to tak, chyba się jednak da.

a siostra Mirosława udana :)

Serdecznie pozdrawiam
Natalia

Opublikowano

Dziękuję za rzeczowe komentarze. "Eryk" jest w zamierzeniu próbą napisania czegoś dłuższego niż opowiadanie. Oprócz historii głównej pojawiają się historie poboczne. Dopiero teraz dostrzegam jakie to trudne, żeby się w tym wszystkim nie zgubić. Który wątek rozbudować, który skrócić.
Jeśli chodzi o dwie wersje życiorysu dziadka Teofila, to drugą Eryk usłyszał od kogoś innego, w innym czasie. I może rzeczywiście nie potrzebnie, ale chciałem dziadka odbrązowić.

Opublikowano

Doczytałam do gabinetu dyr. Super, moim zdaniem ma ten fragment więcej polotu od części pierwszej, doczytam kiedy indziej pozostały fragment i postaram się zrecenzować wszystko. W każdym razie to, co przeczytałam jest błyskotliwe. Pozdrawiam serdecznie.

  • 6 miesięcy temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena Bardzo dużo wiersza w wierszu, osobiście ropuchowi takiemu jak ja za dużo jest tu wszystkiego. Mniejsza o inszość, że powtarzają się zapachy: pachną krwią, potem, kurzem i strachem, by później zapachu leków, krwi, metalicznej wody i betonu, tudzież bodźce: zimno metalu; chłodzi się jak stara stal oraz dwukrotnie pikujący monitor. O krwi już nawet nie będę wspominał – wszystko jest krwawe, zakrwawione. Nawet sala z tytułowej 117 zamienia się w 17, ale to już szczególik.   Sprobuj to napisac w tytulowych 117 slowach, mysle ze przekaz moze byc nawet duzo mocniejszy..    przykladowo:   Sala sto siedemnaście pachnie chemią i gnijącym życiem.   Twoje ciało jest jak spalony list, a kości skrzypią pod palcami.   Trzymam Twoją dłoń, która pachnie krwią i strachem, ale wiem, że to już tylko ciepło, które odpłynie.   Aparatura mruga, monitor pikając ogłasza koniec. Pielęgniarka nie patrzy, bo słowa już nie wystarczą.   Moje serce staje jak pies pod zamkniętymi drzwiami. Chciałbym Cię nakarmić dniami, których nie było, ale życie odchodzi cicho.   Kiedy aparatura milknie, gaśnie światło.   Zostaje cisza – ciężka, jak mokre poduszki. Ale ta cisza to Ty. Już nie w bólu. Oddychasz we mnie, twarda i brutalna, jak nieoswojone życie.    
    • @Waldemar_Talar_Talar ... nie zapomnij zabrać jej będzie udany dzień  ... Pozdrawiam serdecznie  Miłego wieczoru 
    • Łup, łup, łup, drap, drap, stuk, stuk. Co tam znowu za cholera się dobija? Licho w drzwiach staje ubłocone, Mizerota nosem pociąga, zasmarkaniec.   Prześcieradło dziurawe z siebie zrzuca. Uuuu... dobry człowieku, odzieniem ratuj, Bo na chleb nie zarobię z dziurami na tyłku. Oj, ty nieszczęśniku! w bajkach cię sponiewierali.   Jak ci na imię? „Beztwarz” za mną wołają. Kto ci taką krzywdę zrobił, dziecino? Wydziergam ci sweter ze słów aksamitnych, Portki uszyję z akcentów na twoją miarę.   Czapeczkę z rymów uplotę, wepnę orle pióro, Cekinami metafor przyozdobię cię całego. Co tam stoisz w mroku? oj, nieładnie! Manekina podszczypujesz, kawalerze?   Uchuchu, buahhaha, dzyń-dzyń tylko słychać. A puknij ty się w głowę, casanovo bez majtek. Miarę muszę zebrać, nie garb się, stój bez ruchu, Chuchro z ciebie, a nie duch, z metra cięty krasnal.   Uszy brudne, ośle, ty chcesz dzieci straszyć? Jak przywołam sobie pamięć z dawien dawna, To potwór kosmaty siadał mi na rogu łóżka, A ja nie miałam odwagi zerknąć spod kołdry   Kto mi tam zjada nogi; chrup, tylko słyszałam, Uszy zakrywałam przed wyciem ludożercy. Ciach za nos! boleśnie mnie chwytał, podlec, Wlókł z łóżka na pożarcie — takie były czasy.   Nóg nie umyłeś z lenistwa? dawaj, szybko. Tu — miednica, szare mydło, wodą się polewaj. W końcu idziesz między ludzi, ty flejtuchu. Ile klas skończyłeś w szkole duchów?   A ile korytarzy? buhuhu, co, pod górkę było? Dyplom masz z Collegium Duchum? Powodzenia, idź, ciamajdo, straszyć koty! Ubierz się choć, i na golasa narobisz popłochu...  
    • A może chodzi o to by samotność rozproszyć jednym słowem: Chciałbym.   Na chwilę wystarczy by poczuć, dotknąć, być. To nic, że w swojej głowie, ze swoim ciałem. W wyobraźni świetlik nie gaśnie.
    • Ekim zbudził się na podłodze, w zimnej i wilgotnej sali. Głowa mu pulsowała niemiłosiernie. Chciał przyłożyć do niej coś chłodnego, by choć trochę uśmierzyć cierpienie, jednak jego ręce zostały spętane, tak samo jak kostki. Zmysły powoli wracały mu do wyćwiczonej wśród Halyjczyjów ostrości i poczuł na plecach rozległe ciepło, wkrótce gdy jego kark załaskotały kępki bujnej czupryny, zrozumiał, że opiera się o przywiązanego za nadgarstaki do siebie Jegora. Ten był już w pełni przytomny, siedział spokojnie, prawie bez ruchu. Ekim wkrótce zobaczył, że w sali jest jeszcze trzecia osoba. Między ustawionymi na stołach zlewkami, kolbami i innymi naczyniami, przed ołtarzem zastawionym w świecach, krzątał się odwrócony plecami mężczyzna w czarnej, zdobionej szacie. Zdawało się, że mężczyzna ten nieznanym przeciętnemu śmiertelnikowi zmysłem wyczuł zbudzenie się jeńca, skierował w stronę związanych posłów głowę i uśmiechnął się pod gęstym, popielatym wąsem, szczerząc poczerniałe zęby.    - Widzę, że się już zbudziłeś, to dobrze - to był ten sam głęboki głos, jaki Ekim słyszał w komnacie Tekira - twój dowódca nie zna naszego języka, a ja chcę z wami trochę porozmawiać.    - Kim jesteś? - zapytał Ekim.     - Moje imię brzmi Eradin Almaz, musiałeś już je słyszeć.    - Eradin Almaz? - odezwał się nagle Jegor - To ten wielki nadworny mag sułtana?    - Tak - odpowiedział Ekim - choć myślałem, że już dawno zmarł, służył on jeszcze dziadkowi obecnego sułtana.    - Tłumacz mi co on mówi - rozkazał ataman.    - Czego od nas chcesz? Sułtan gwarantował nam bezpieczeństwo! - powiedział Ekim po buduńsku.    - Ależ mój młody pan nie musi o niczym wiedzieć, to wszystko robię dla jego dobra. Twój dawny przyjaciel, Tekir, poprosił mnie, bym was się pozbył. Zdał sobie sprawę, iż podczas kłótni z tobą powiedział trochę za dużo i nie chciał, byście zanieśli jego słowa do reszty waszej hołoty. Zgodziłem się mu pomóc, gdyż wkrótce potrzebował będę mnogiej ofiary. Jak już wiesz Ekimie, wkrótce sułtan ruszy w bój na czele spahisów, chcę mu jednak przynieść powodzenie, jako wierny doradca tej dynastii. Zaoferuję wasze serca, oraz serca nałożnic sułtana mojemu bogu, Setowi. Co prawda Wielki Set lubuje się w sercach dziewiczych, jednak myślę, że ofiara z wielkiego wojownika również go zadowoli. Pierwiej jednak pragnę was torturować, wyciągnę z was wszystkie informacje o położeniu halyjskich band.    - Nie wyznajesz Tengri?    - Oficjalnie jestem jego wyznawcą, ale cóż znaczy dla mnie jego moc? Set jest mym prawdziwym panem.    - Mój panie - zza grubych drzwi dobiegł nagle głos jakiegoś janczara - jego wysokość cię pilnie wzywa.    - Jaka szkoda, będziemy musieli poczekać z naszą pogawędką, wkrótce wrócę.    I dwaj buduński mag wyszedł z pomieszczenia. Jegor w tym czasie rozejrzał się po laboratorium. Zdało się, że coś zauważył i szturchnął Ekima łokciem.     - Mamy teraz szansę się z tego wydostać. Zegnij kolana i na mój sygnał powstaniemy z ziemi i małymi podskokami dotrzemy do tych świec na ołtarzu, którymi przepalimy sznury. Jesteś gotów?    - Tak jest.    - To wstajemy na trzy. Raz, dwa, trzy!    Zgięli kolana do siebie, oparli się o siebie ściśle plecami i wyprostowali. Początkowo stali dość chwiejnie, szczególnie, że środek ciężkości przechylał się znacznie w stronę Jegora, przez jego umięśnione ciało, lecz po krótkiej chwili przyzwyczaili się do nietypowego stylu poruszania. Jegor co chwila wydawał komendy i razem, niczym jeden organizm, podskakując rytmicznie, mknęli jak zając w kierunku świec. W końcu dysząc z wyczerpania, stanęli przed ołtarzem pełnym upragniknych woskowych walców.     - Teraz powoli i delikatnie. Zginiemy w cierpieniu, jeśli podpalimy przez przypadek koszule.    Mężczyźni przystawili nadgarstki do małego płomyka. Jegor starał się przychylić pęta w swoją stronę, by poparzenia dotknęły jego towarzysza w mniejszym stopniu. Czuli narastające przy skórze ciepło, w powietrzu unosił się specyficzny zapach, a pot zaczął lecieć ciurkiem z ich czół i skroni. Robiło się już nawet trochę za ciepło, odsunęli więc lekko nadgarstki od świecy. Małe żyłki składające się na grube węzły liny zaczęły pękać jedna po drugiej, choć jeszcze wiele ich trzymało się na swoim miejscu. Ekima poniosła nawet lekka ekscytacja. Nagle obaj poczuli swobodę, lina pękła i zaczęła się luzować. Próbowali zrzucić resztki węzłów gwałtownymi wymachami dłoni, sznur padł na ziemię.     Mężczyźni pochylili się do kostek i rozplątywali je, Jegor uwolnił się pierwszy. Butem przydeptał tlący się na podłodze małym ogniem sznur. Po tym rozplątał się Ekim. Jegor przemierzył wzrokiem porozstawiane po całej sali stoły. Na jednym z nich leżał nóż, przyozdobiony grawerami plugawych zaklęć. Halyjczyk domyślił się, iż było to ostrze, które miało pozbawić go serca.     - Schowaj się Ekimie, zaczekamy tu na tego maga, zarżnę go jak prosię - wycedził przez zęby Jegor.    Ekim usiadł za ołtarzem, Jegor z kolei przywarł do ściany, przy framudze drzwi. Halyjczyk nasłuchiwał, czy aby z korytarza za drzwiami nie dochodzą żadne kroki. Planował wyskoczyć jak tygrys z zarośli i wbić rytualny sztylet głęboko w krtań Eradina, gdy ten tylko przekroczy próg. Dębowe drzwi odchyliły się wkrótce, lecz żaden człowiek ich nie przekroczył. Zamiast tego do sali wtargnął z rozpędem rozwścieczony szakal. Małe zwinne zwierzę rzuciło się na Jegora, ten uskoczył w tył i utrzymywał dystans między sobą a zwierzem, wymachując przed sobą ostrzem. Szakalowi udało się jednak skrócić dystans i dając susa, szarpnął zębami za przedramię Jegora. Jegor upuścił sztylet i padł na ziemię. Lewą ręką złapał ponownie za broń i wbił ją w kark zwierzęcia. Zrzucił z siebie zastygającą w bezruchu kupę futra i opierając się o ścianę powoli powstał na nogi. Wtedy do sali wszedł Eradin Almaz, mag wydawał się być zaskoczony. Jegor biegiem rzucił się w jego stronę, czarownik nagle złapał za połę płaszcza i mezmerycznym ruchem zakołysał nią. Tkanina falowała w powietrzu, w płaszczu, jakby zza mgły, zmaterializował się drugi szakal, który od razu ruszył na przeciwnika. Jegor tym razem bardziej przygotowany, uchylił się gdy czworołap dał susa w jego stronę i jednym dźgnięciem w miękki brzuch zabił bestię w powietrzu. Prostując się, oparł truchło na barku, a następnie odrzucił je na bok. Eradin Almaz zachwiał się na nogach i w ostatnim akcie desperacji odpiął pas swoich spodni i rzucił go w stronę Halyjczyka. Skórzany pas w locie przemienił się niespodziewanie w węża, jednak Jegor, nawet nie zwracając na niego zbytniej uwagi, odciął mu w locie łeb sztyletem. I gdy ataman miał już przywrzeć i powalić maga dźgnięciem w jego parszywe flaki, nagle zdał sobie sprawę, że pod klingą nie czuje żadnego oporu. Z ostrza zwisała tylko sterta rozdartych szmat, a ciało maga rozpłynęło się w powietrzu.    Ekim podbiegł do swojego dowódcy, widział, że ten został ranny w walce, więc zerwał całun z ołtarza i owinął go wokół zakrwawionego przedramienia Jegora. Halyjczyk syknął kilka razy przez zęby, gdy Ekim zaciskał mu prowizoryczny opatrunek. Jegor chciał już ruszyć w stronę drzwi, lecz Ekim złapał go niespodziewanie za bark, tamten rzucił siarczyste spojrzenie w stronę towarzysza. Ekim nie zląkł się jednak, długie przebywanie wśród Halyjczyków przyzwyczaiło go do temperamentu atamana.    - Jegorze, nim ruszymy, potrzebuję twej rady. Powiedz mi, czy wspólna krew jest dla ciebie sama w sobie zobowiązaniem? Jestem Buduńczykiem, jednak to u twego boku stoję, gdyż czuję pogardę do własnego ludu, który mnie zdradził.    - Cóż, nie czuję potrzeby być wiernym, krwi z której się zrodziłem, ziemi, z której przybyłem, czy być posłuszny królom dziedzicom, czy elektom, którzy nią władają. Czymże oni na taką władzę i lojalność zasłużyli? Próżnością? Pychą? Ja wiernie służyć jedynie będę wodzom, którzy w ręku władają prawdziwą siłą, ludziom, którzy jednym krzykiem zwołać wokół siebie mogą lud i czuwają nad nim rodzicielskim okiem. Taki jest Nikolaj Petrymko, człowiek, który wszystkich nas atamanów jednoczy. Ludzie mawiają, że łatwiej i przyjemniej spotkać biesa, niż sędziwego Halyjczyka, a to dlatego, że w stepach tylko najsilniejsi mogą przeżyć, tak więc wśród nas starzec nie potrzebuje dowodu męstwa, bo jego długi, naznaczony bliznami żywot za takowy wystarczy.     - Ale czujesz zobowiązanie, broniąc swój lud przed zagrożeniami.    - Czuję zobowiązanie, ponieważ nikt inny się o nich w niedoli nie zatroszczy. Jest to też lud, który przyjął mnie nie raz serdecznie, gdym sam był w potrzebie. Do czego więc zmierzasz?    - Tu w tej twierdzy przetrzymywane są porwane podczas podboju kobiety, które pragną wrócić do swych domów. Są tam Halyjki, Lechitki, ale też księżna z dawno podbitej, a niegdyś niezależnej buduńskiej prowincji. Musimy ruszyć im na pomoc.    - Tak po prostu uwierzyłeś jej we wszystkie słowa?    - Widziałeś ją przecież i jej szlachetne rysy. Myślisz, że sułtan tuliłby się tak publicznie do przeciętnej plebianki? Poza tym ja już dałem słowo, że po nią wrócę.    - W porządku, skoro nasza nietykalność poselska została naruszona, to chyba możemy się za to jakoś odpłacić - Jegor zamyślił się chwile i spojrzał na leżące na podłodze szaty maga, wskazał na nie palcem - Ubierz to, jeśli chcemy uwolnić tamte niewiasty z haremu, musimy jakoś przedostać się na piętro. Na jednym ze stołów widziałem moździerz wypełniony popiołem, Eradin musiał się już szykować do swoich plugawych rytuałów, upudruję ci tym wąsy. Jeśli szybko przemkniemy obok straży, to w nikłym świetle pochodni będziesz nie do odróżnienia od tego cholernego maga.    Tak też uczynili. Wychodząc przez drzwi spostrzegli, że otwierają się one na korytarz idący w dwie strony. Zakręt w lewo prowadził do schodów, w prawo do czegoś co wyglądało na zbrojownię. Zmierzyli na górę. Będąc już na piętrze, strażnicy umykali im w przerażeniu z drogi na widok potężnego maga. Nikt nie zauważył, że Ekim ma nieco mniej zmarszczek na twarzy, nikt też nie kwestionował, czemu mag przebywa z rannym posłem. Starał się iść dumnie i marszczyć groźnie brwi, jeśli ktoś przypatrywał mu się za długo, nie odkręcał jednak do nikogo w pełni twarzy. Dotarli do pokoju niewiast bez najmniejszego oporu. Wewnątrz czekała ich niespodzianka. Odchylając drzwi okazało się, że na zewnątrz wstaje świt. Kobiety usłyszały skrzyp zawiasów i zląkły się wchodzącej postaci, nie spostrzegły w półmroku, iż wcale nie był to czarny mag. Były roztrzęsione i skuliły się razem pod przeciwną ścianą. Za Ekimem wszedł Jegor, zamknął za sobą drzwi, by nikt nie posłyszał czegoś podejrzanego. Ekim omiótł wzrokiem pokój kobiet, wewnątrz znajdowało się ich razem jedenaście, lecz spostrzegł, iż Soraji nie ma wśród nich.     - Nazywam się Jegor Dynmo, ataman halyjski - rzekł nadzwyczajnie jak na niego łagodnym głosem - Przybyliśmy wam na ratunek, nie musicie się nas bać.    - Jestem Ekim, ta szata to tylko przebranie. Soraji nie ma wśród was?    - Nie ma - odezwała się łamiącym głosem jedna z drżących kobiet - spahisi dotarli tu i sułtan wyruszył w drogę, zabierając Soraję ze sobą.    - Na Tengri! I co teraz? - zaklął Ekim.    - Musimy ruszać, gdy się rozjaśni twoje przebranie wyjdzie na jaw.    - W porządku, ale jak teraz wyprowadzimy je wszystkie, nie wzbudzając podejrzeń?    - Hmm… - Jegor ponownie się zamyślił, lecz wkrótce Ekim dostrzegł błysk w jego oku - Mam pomysł, w piwnicy jest zbrojownia, ubiorą mundury i w porannym półmroku nikt ich nie pozna. Powiesz przy bramie, że prowadzisz eskortę dla posła i czmychniemy do naszej chorągwi.    Ponownie przemierzyli korytarze najeżone strażnikami, choć tym razem przyspieszyli kroku, gdyż spore towarzystwo niewiast wzbudzało już większe podejrzenia. Gdy weszli do zbrojowni, siedziało już tam trzech żołnierzy. Powstali oni zdziwieni nietypowymi gośćmi, dłonie zastygły im gotowe, by złapać za rękojeść bułatów. Jegor nie czekał, aż zaczną zadawać pytania. Cisnął sztyletem, a ten ze świstem przecinanego powietrza wbił się w krtań janczara stojącego najdalej. Dwóch pozostały nieco się skołowało, lecz odzyskawszy trzeźwość umysłu, zaczęli sięgać do pasa po szable. Jegor i Ekim zbliżyli się do nich szybkimi susami. Potężna pięść Jegora, uderzająca z niebywałą mocą w czerep, ogłuszyła w mgnieniu przeciwnika. Ekim nieco się siłował z drugim wojakiem, lecz doskoczył do niego Jegor, który zdążył już porwać bułat swojej ofiary. Przystawił on ostrze do gardła Buduńczyka, janczar będąc w potrzasku poddał się.     - Pytaj dokąd sułtan wyruszył ze spahisami - rozkazał Jegor Ekimowi, a ten powtórzył jeńcowi pytanie.     - Na zachód! Na Wrzosogród! Zmiłuj się proszę!    Jegor zlitował się nad nim i wybił mu tylko dwa zęby. Buduńczyk padł nieprzytomny. Kobiety wystraszyły się tego widoku, lecz zdołały zdławić w gardłach nadchodzące krzyki. Następnie ich wybawcy pomagali im zakładać mundury i zbroje. Przebranie wisiało bardzo swobodnie na kobietach, lecz Jegor liczył, iż będzie musiało to wystarczyć.    Z budynku wychodzili już nieco pewniejsi siebie. Widok wysokiego dostojnika w towarzystwie eskorty nie wzbudzał już podejrzeń. Każdy się spodziewał, iż poseł wkrótce opuści twierdzę, a nieobecność Pana, zmuszała jego prawą rękę do pełnienia funkcji reprezentatywnych. To wszystko wyglądało dla wszystkich logicznie. Przy bramie stał aga Firat Yasin, zauważył on Jegora i pomachał mu serdecznie, choć pamiętał, że posłów było dwóch. Krzyczał coś do maszerujących, pytał się o tłumacza. Ekim w przebraniu Eradina Almaza odwrócił się do niego z złowrogim spojrzeniem. Słońce dopiero wychylało się zza horyzontu, Yasin myślał więc, iż to sam mag posyła mu to spojrzenie, zamilkł natychmiast. Mrowie koczujące pod murami wyraźnie się skurczyło. Została już tylko garstka pod bramą. Uciekinierzy zmierzali więc wprost do halyjskiej chorągwi, niezaczepiani przez nikogo.     Chorągiew Jegora stanęła prędko w szyku, jeżąc się spisami na widok grupy odzianej w buduńskie mundury. Ataman wyszedł przed szereg. Kobiety zdjęły z głów börki, ukazując delikatne włosy, jedne falujące swobodnie, inne splecione w warkocze. Halyjczycy opuścili broń i stali skołowani.    - Negocjacje nie poszły pomyślnie. Naruszono nasz immunitet poselski, więc odpłaciliśmy się im odbijają panny z jasyru. Zwijać obóz, szykować się do drogi, musimy jak najprędzej powrócić z wieściami do koszowego.   * * *    W niecałą godzinę byli już gotowi do drogi. Słońce jaśniało już wyraźnie ponad horyzontem, przecinając się promieniami przez przerzedzone obłoki chmur. Kobietom użyczono kilka koni luzaków, Jegor nakazał szczelnie je otoczyć podczas powrotu do wioski. Cała kompania wpadła w dobry humor, wojownicy próbowali się popisywać na oczach towarzyszek. Podrzucali czekanami, wywijali szablami w powietrzu, czy czynili niezwykłe akrobacje, stając rękami na siodłach. Ataman w tym czasie starał się wszystkich hamować, by żaden nie odciął sobie ucha, czy nie złamał karku, nie chciał też, by jego podkomendni byli zbyt nachalni wobec kobiet, wciąż były one roztrzęsione. Wiatr świszczał im w uszach, gdy Obsydianowa Twierdza malała za ich plecami. Żaden inny dźwięk nie odbijał się w przestrzeni, do momentu, gdy jeden z popisujących się Halyjczyków, nie zauważył unoszącej się chmury kurzu, ciągnącej od strony twierdzy. Śmiechy chwilowo ustały i każdy wytężył słuch. Cichy tęten koni narastał z oddali.     - Dajcie perspektywę, szybko! - zakomendował Jegor.    Ktoś podał dowódcy przyrząd i Jegor przystawił soczewkę do oka. W ich stronę gnała wataha odzianych w skóry i futra wojowników. Przez stukot kopyt przebijać się zaczęło dzikie wycie. Gromada ta zbliżała się do chorągwi Jegora w zatrważającym tempie, ich konie pędziły jakby gnane czartowskim biczem, a jeźdźcy ze zgiętymi kolanami i skuleni byli piersią do karków zwierząt. Tamci mieli też przewagę liczebną i w uzbrojeniu.    - Czambuł dadański! - krzyknął Jegor - Niech kobiety wyjadą na przód i wszyscy pędzimy co sił!    Pędzili, miażdżąc i krusząc kopytami suchą trawę, konie chrapały z wycieńczenia. Uratowane z haremu dziewki jechały na lekkich i zwinnych wierzchowcach, pozbawione też były ciężaru w postaci uzbrojenia, temu wyprzedziły nieco wojowników, jak oczekiwał Jegor. Prędkość ta jednak nie była wystarczająca, by umknąć Dadańczykom. Dystans między grupami skracał się, pogoń dobiegała końca i starcie wydawało się nieuniknione. Zaczęto ostrzeliwać się wzajemnie, Halyjczycy pruli z bandoletów, Dadańczycy zasypywali gradem strzał. Tu i ówdzie padł jakiś jeździec, w jednej bądź drugiej grupie, którego zwiotczałe ciało tratowane było przez ordyńców pozostałych w tyle. Jegor postanowił rozdzielić chorągiew na dwie grupy. Krzyknął zaraz do Ekima.     - Bierz trzecią część chłopaków i eskortuj dalej panienki. Ja z resztą chorągwi postaram się jak najdłużej ich zatrzymać.    Ekim i jego część oddziału lecieli jak salwa wystrzelonych strzał. Pochylili się na siodłach, kobietom kazali gnać dalej i nie odwracać wzroku. Jegor natomiast i większa część żołdaków gwałtownie wyhamowali i odwrócili w kierunku napastników. Dadańczycy zbici byli w podłużną smugę, pędzącą na łeb na szyję. Jegor ustawił swych wojaków w krótki i gruby półksiężyc, na ile pozwalała mu liczebność. Chciał w ten sposób jednocześnie powstrzymać przeciwnika od wyminięcia go i przebicia się przez środek. Główny ‘grot’ pościgu udało mu się zgodnie z oczekiwaniami zakleszczyć, rekompensowało to mniejszą liczbę Halyjczyków. Jednak wkrótce, gdy cała smuga Dadańczyków zbiła się w jedną masę, znaczna część ordyńców wyminęła półksiężyc. Około połowa z tych szczęśliwców pierzchła dalej za Ekimem, reszta pozostała, by okrążyć Jegora. Teraz to ataman był w potrzasku. Szczęk szabel zlewał się jedną kakafonię, walka szła siarczyście z obu stron, taki był atut obu narodów. Halyjczycy nosili jednak w tej chwili w sobie wyjątkową furię, walczyli teraz z barbarzyńcami, którzy byli w pierwszej kolejności odpowiedzialni za panujący na południowym stepie chaos. Za cenę własnego życia nie chcieli dopuścić, by uratowane niedawno niewiasty ponownie trafiły do tych plugawych rąk.     Coraz więcej Halyjczyków oddawało żywota, liczba świszczących szabel nieubłaganie się kurczyła. Wtem jednak przez gwar potyczki przebił tęten cwałujących koni. Na grupę Dadańczyków uderzyła inna chorągiew, znacznie liczniejsza. Wpadli w tłum jak błyskawica i tak samo jak ona, porazili śmiercią dzikich wojowników. Nowoprzybyli wyglądali tak samo, ja ci będący dopiero co w potrzasku, to z pewnością Halyjczycy. Orda przerzedła, pozostałe resztki rzuciły się do ucieczki, ich konie były już jednak wyczerpane od pogoni.     - Dalej, za nimi, nie pozwólcie im uciec! - ten głos dotarł do uszu oswobodzonego Jegora i był mu on znajomy.     - Świerkowycz! - zakrzyknął radośnie.    - Nikt inny!    - Jedź na północ, Dadańczycy wciąż ścigają Ekima!     - Nie ma takiej potrzeby, stamtąd przybyłem, to twój tłumacz mnie na ciebie nakierował. Stoi niedaleko z odbitymi jeńcami.    - Co tu tak właściwie robisz?    - Koszowy wysłał mnie na patrole, pono widziano czambuły, a i ot był i taki!    Po chwili Halyjczycy, którzy ruszyli w pogoń za Dadańczykami, powrócili prowadząc jeńców. Przed atamanami na kolana rzucono srogo wyglądającego człowieka, który wydawał się być wodzem grupy. Nosił on na piersi bechter, a głowę chroniła mu misiruka. U biodra zwisała mu zdobiona bogato czeczuga. Jego skośne oczy wpatrywały się w zwycięzców z jadowitą zapalczywością.    - Kto ty jesteś? Gadaj prędko, albo wybatorzym! - rozkazał jeńcowi Świerkowycz.    - Airat-bej - mówił Dadańczyk.    - Kto cię za nami wysłał? - warknął Jegor.    - Na Tengri, Efendi kazał!     - Jaki Efendi?     - Eradin Almaz! 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...