Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Daleko w lesie, w dziupli starego dębu mieszkała sobie rodzina wiewiórek. Mamusia nazywała się Ruda Kitka, tatuś zaś — Biały Ząbek. Mieli oni troje dzieci — dwóch synków i córeczkę. Jeden z synków miał na imię Pędzelek, ponieważ pędzelki na Jego uszach były najdłuższe w całej rodzinie. Drugiego nazywano Gryzaczkiem, gdyż zaraz po urodzeniu usiłował gryźć swymi białymi, ostrymi ząbkami wszystko, czego tylko mógł sięgnąć. Córeczka imieniem Wiercioszka była ciągłym utrapieniem rodziców, ponieważ proszona, czy nie proszona wpychała się do każdego kąta i nigdy nie chciała słuchać mamusi, ani tatusia. Kiedy rodzice wychodzili do lasu, nakazując dzieciom, by siedziały w dziupli, Wiercioszka zawsze wybiegała z domu i skakała po gałązkach, a nawet odważała się schodzić na ziemię, co dla młodych wiewiórek jest niezwykle niebezpieczne. Kiedy braciszkowie kładli się spać do swych puchowych łóżeczek — Wiercioszka dopiero wtedy zaczynała się bawić i dokazywać.
Pewnego dnia rodzice wybierali się do lasu na poszukiwanie pożywienia.
–Musimy nazbierać na zimę dużo orzeszków, szyszek i grzybków. Wrócimy dopiero późnym wieczorem. Macie cały czas siedzieć w dziupli i nie wychylać nawet nosków, bo, gdy tylko dojrzy was straszna kuna, pożre was wszystkie, razem z kosteczkami. Wiercioszka ani myślała słuchać rodziców i gdy tylko oddalili się nieco, natychmiast wybiegła z dziupli. Zaczęła skakać z gałązki na gałązkę, z drzewa na drzewo oddalając się coraz bardziej od starego dębu. Gdy już dosyć się wyhasała, chciała wracać do domu, ale w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, w którą należy iść stronę, by doń trafić. Przysiadła więc na sęczku i zaczęła wołać:
–Mamusiu, tatusiu! Mamusiu, tatusiu!
–Huu, huu! Któż to tak hałasuje i nie daje mi spać?
–To ja, Wiercioszka — odrzekła mała — a pani kim jest?
–Huu, huu! Jestem sowa Puszczykowska. Dlaczego tak okropnie hałasujesz, Wiercioszko? Czyżbyś nie wiedziała, że wszystkie porządne sowy muszą spać w dzień?
–Przepraszam panią, ale oddaliłam się zbytnio od domu i nie mogę trafić z powrotem.
–Uhu, huu!— ucieszyła się sowa — To się nawet dobrze składa. Przyjmuję cię na służbę. Będziesz sprzątała moją dziuplę, szykowała mi jedzenie, a swoim puszystym ogonkiem będziesz odganiać ode mnie muchy, które nie wiadomo dlaczego latają całymi dniami i nie dają mi spać.
–Ale ja przecież muszę wracać do domu!
–Nic mnie to nie obchodzi. Zostajesz u mnie i basta!
Ciężkie czasy nastały teraz dla Wiercioszki. Codziennie zamiatała mieszkanie, oganiała sowę od much swoim rudym ogonkiem. Każdego wieczora szykowała śniadanie, w nocy obiad, a nad ranem kolację. Ciągle była zmęczona i niewyspana, i nawet na krok nie mogła opuścić mieszkania sowy, bo w nocy prawie nic nie widziała, a w dzień sowa wiązała ją sznurkiem do swojej nogi.
Pewnego dnia, gdy sowa odpoczywała po nocnych łowach, a Wiercioszka wyglądała sobie z dziupli, skądś, z głębi lasu dobiegły ją jakieś głosy. Serduszko zabiło jej mocniej, bo wydawało się jej, że rozpoznaje głosy swoich rodziców. Po chwili nie miała już wątpliwości. Wychyliła się z dziupli i zawołała:
–Mamusiu! Tatusiu! Tutaj jestem!
Sowa niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę i zaczęła coś mamrotać przez sen. Przestraszona Wiercioszka umilkła i tylko uważnie wsłuchiwała się w zbliżające się głosy.
–Wiercioszko, córeczko, gdzie jesteś?
I już dostrzega dwa rude cienie przemykające wśród gałęzi. Odczekała jeszcze moment, a gdy rodzice prawie dobiegali do drzewa, w którym znajdowała się dziupla sowy — rzuciła szyszka. Spadająca z buka szyszka wywołała zdziwienie rodziców, więc zatrzymali się, jak wryci i unieśli w górę swe głowy. Dojrzały wychylony z dziupli miły pyszczek Wiercioszki.
–Jest nasza córeczka! — zawołała mama.
–Chodź do nas Wiercioszko — wołał tato.
Ale Wiercioszka łapką nakazała milczenie i skinęła, by podeszli bliżej. Rodzice podbiegli do dziupli i wtedy zobaczyli, że Wiercioszka jest przywiązana sznurkiem do nogi sowy. Biały Ząbek przegryzł sznurek, a na jego końcu zamiast Wiercioszki przywiązał kawałek patyka, po czym cała trójka szybko pobiegła do domu. Kiedy już znaleźli się w dziupli starego dębu, cała rodzina serdecznie wyściskała Wiercioszkę, która ze łzami w oczach opowiedziała o swojej niedoli i złożyła obietnicę, że będzie już grzeczna i posłuszna. I rzeczywiście — stała się wzorem dla rodzeństwa i wszystkich wiewiórcząt w całym lesie, a rodzice przestali nazywać ją Wiercioszka. Od tego dnia nazywano ją Milutką. A sowa odtąd sama musiała sprzątać swoje mieszkanie i przygotowywać sobie posiłki, a muchy gryzły ją od rana do wieczora. I dobrze jej tak..

Opublikowano

W Gazecie telewizyjnej napisaliby: urocze :) a ja powiem, że świetne! nie widziałem tu jeszcze czegoś takiego i z wielką radochą przeczytałem :) może ze względu na miłe skojarzenia - już dawno nie słyszałem frazy "dla najmłodszych" (a od razu kojarzy mi się z nieśmiertelną reklamą "a dla naszych milusińskich - herbatka paracelsus" :D), a także zmiana imienia na Milutką - Caldwell i jego Miła Jill z "poletka Pana Boga".
Jeśli mogę pozwolić sobie na skromną uwagę: ten "sęczek", na którym przysiadła Wiercioszka jakoś niekoniecznie pasuje... Rozumiem, że wiewiórka jest mała, i nie mam kłopotów z wyobrażeniem sobie pozostałości po ściętym młodym drzewie, ale chyba nikt nie nazwałby tego sęczkiem... niemniej nie mam zamiaru terroryzować Autora :)

Kłaniam się po samą ściółkę.

Opublikowano

Ja też nie wyobrażałem sobie sęczka, jako reszty po ściętym młodym drzewku. Sęczek to wystająca z pnia pozostałość po złamanej gałęzi.
Jeśli jesteś takim amatorem moralitetów dla dzieci to informuję Cię, że w archiwum znaleźć możesz inną moją bajeczkę.

  • 1 miesiąc temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • kiedy będziesz umierał  w którą wejdziesz rolę?    
    • Sąsiad pani Wiesławy został przez nią poproszony o pomoc w przesunięciu ciężkiej dębowej szafy. Sąsiad mieszkał piętro wyżej i był z zawodu nauczycielem wychowania fizycznego w miejscowym liceum. Kamienica, w której na pierwszym piętrze przesuwano szafę, była kiedyś bardzo luksusowa, ponieważ przedwojenny jej właściciel wyposażył ją na przykład w marmurowe schody, kute poręcze i piękne weneckie okna. Z tyłu, za kiedyś bardzo eleganckimi domami stojącymi wzdłuż ulicy, rozciągały się, dzisiaj całkowicie zaniedbane, ogrody dworskie należące niegdyś do pałacu na wzgórzu. Kiedy sąsiad odsunął pustą, ale i tak potwornie ciężką szafę od ściany, jego oczom ukazał się przerażający obraz. W kurzu leżała zasuszona ludzka dłoń. Dla tego młodego, ale już byłego gimnastyka na drążku, był to obraz zbyt trudny do zniesienia. Krzyknął coś niezrozumiałego i wybiegł z mieszkania sąsiadki. Co działo się w mieszkaniu, zanim po kilku godzinach przybyła policja, wie tylko pani Wiesława i ewentualnie jeszcze pan Bóg. Uczynny sąsiad pobiegł z miejsca do domu i opowiedział swojej małżonce o znalezisku, a ta pogoniła go zaraz na policję. Tam były reprezentant Polski w gimnastyce opowiedział zdumionym policjantom, co niedawno widział. Do pani Wiesławy wysłano patrol policyjny. Kiedy przybył on na miejsce, gospodyni, kobieta już bardzo wiekowa, szykowała sobie kolację. Policjanci zapytali o znaleziony za szafą przedmiot. Wtedy starsza pani otworzyła sekretarzyk i z pudełka na biżuterię wyjęła owiniętą w jedwabną chustkę dłoń. I tak rozpoczęła się jedna z najbardziej ponurych spraw, która nie znalazła swojego finału w sądzie. Do mieszkania Wiesławy weszła ekipa z prokuratorskim nakazem przeszukania. W tym czasie znalezioną dłonią zajął się policyjny patolog. W dużym pokoju mieszkania, oprócz szafy, stał jeszcze sekretarzyk, biurko, stolik i kanapa z  fotelami. Wszystkie te meble były bardzo masywne, wykonane z litego drewna dębowego, a kanapa i fotele pokryte były piękną, chociaż już zniszczoną upływem czasu, zieloną skórą. Policjanci odsunęli całkowicie szafę i znaleźli za nią jeszcze jedną dłoń oraz niewielki kawałek czegoś, czego nie potrafili zidentyfikować. W mieszkaniu nie znaleziono nic więcej z przedmiotów, które budziłyby zaciekawienie ekipy policyjnej, chociaż przeprowadzona rewizja była bardzo dokładna. Patolog opisał znalezione dłonie jako pochodzące od jednej osoby, kobiety w wieku około 35 lat, wysokiej i szczupłej. Czas śmierci określił na jakieś 20 lat wstecz, przy czym nie potrafił ustalić przyczyny śmierci. Znaleziono podczas przeszukania mieszkania niewielki kawałek czegoś brązowego – patolog uznał za górną część małżowiny usznej. Z całą pewnością ucho i dłonie pochodziły od tej jednej i tej samej osoby. Zajęto się drobiazgowym przesłuchiwaniem pani Wiesławy. W przesłuchaniach, ze względu na podeszły wiek przesłuchiwanej i zaawansowaną demencję starczą, uczestniczył lekarz i psycholog. Kobieta zeznała, że urodziła się kilka lat przed wojną w mieszkaniu, w którym do dziś mieszka. Jej ojciec był lekarzem wojskowym, a matka zajmowała się domem. Rodzice zmarli w latach 60. ubiegłego wieku. Kobieta nigdy nie wyszła za mąż, a utrzymywała się z pracy nauczycielskiej, ostatnio jako profesor politechniki. Od 17 lat jest na emeryturze. Ma brata, który jest młodszy od siostry o równe 15 lat. Mieszka w innym, bardzo nieodległym mieście, dokąd wyjechał, kiedy ożenił się z muzyczką koncertującą w miejscowej filharmonii. W mieszkaniu po rodzicach mieszkał ze swoją siostrą do roku 1991. Powiedziano kobiecie, że znalezione u niej w domu przedmioty to części ludzkiego ciała. Ta starsza kobieta wpadła w jakieś otępienie i niczego więcej policjanci już się od niej nie dowiedzieli. Przesłuchujący ją śledczy doszli do wniosku, że Wiesława W. nic o makabrycznym znalezisku nie wiedziała, a wpadła w traumę, kiedy dowiedziała się, że przecież każdego dnia niemal ocierała się o ludzkie szczątki, które, jak wywnioskowano, znajdowały się tam od czasu śmierci młodej kobiety. Świadomość, że przez lata całe wdychało się to samo powietrze, w którym miliardy bakterii rozkładały ludzkie szczątki, jest wystarczającym powodem przerażenia. Policja znała bardzo przybliżony rysopis rozczłonkowanej kobiety i prawdopodobny czas jej śmierci. Kilku funkcjonariuszy przeszukiwało listy zaginionych kobiet, koncentrując się na okresie przybliżonej daty jej śmierci. W tym czasie przywieziono na przesłuchanie brata Wiesławy W., pana Henryka. Ustalono, że przesłuchiwany jest emerytem, całe życie pracował w organach ścigania, ostatnio jako naczelnik wydziału śledczego policji. Przed przywiezieniem na przesłuchanie w mieszkaniu Henryka W. przeprowadzono rewizję, podczas której zdumieni policjanci znaleźli specjalistyczne nożyce do cięcia ludzkich szczątków. Prosto z przesłuchania były oficer śledczy trafił do aresztu. Na nożycach znaleziono zastygłe ślady krwi. Mimo usilnych badań nie udało się odnaleźć kobiety o zbliżonym do poćwiartowanej rysopisie. Laboratorium policyjne ani specjaliści zakładu medycyny sądowej nie potrafili odpowiedzieć na dręczące policjantów pytanie, w jaki sposób te znalezione dłonie oddzielono od ciała. Żona aresztowanego emeryta doznała szoku, kiedy przesłuchujący ją policjanci powiedzieli, o co jej mąż jest podejrzany. Ta oszalała ze wstrząsu, jakiego doznała kobieta, zeznała, że kilka lat temu jej mąż przybiegł do domu umazany krwią. Przesłuchiwany na okoliczność tego zdarzenia były policjant zeznał, że był świadkiem wypadku, kiedy starszy mężczyzna spadł ze schodów prowadzących do oficyny jakiegoś zakładu usługowego w sąsiednim budynku. Opatrywał go wtedy do czasu przyjazdu pogotowia i próbował zatrzymać krew, która wydostawała się z ucha na głowie ofiary. Po rewelacjach zasłyszanych od żony emeryta policja rozpoczęła bardzo drobiazgowe śledztwo, rozbierając dotychczasowe życie Henryka W. na czynniki pierwsze. Ustalono, że były oficer policji, urodzony w 1950 roku, skończył studia uniwersyteckie na kierunku humanistycznym. Po studiach wstąpił do milicji. W czasie trwania służby ukończył akademię spraw wewnętrznych. Miał w życiu to wielkie szczęście, że od początku pracy pracował cały czas w tej samej jednostce. Znaleziono ludzi, którzy go znali. Przeczytano opinie przełożonych i kolegów. Uznany był przez wszystkich za rzetelnego pracownika, wspaniałego kolegę i życzliwego ludziom przełożonego. Mieszkał do momentu ślubu razem ze starszą siostrą w mieszkaniu, jakie zostawili rodzeństwu rodzice. Nigdy nie znał bliżej żadnej kobiety. Jego żona, grająca muzykę w filharmonii, była jego pierwszą i jedyną miłością. Bardzo kochał zwierzęta. Jeszcze kiedy mieszkał z siostrą, miał w domu psa rasy owczarek niemiecki, którego w młodym wieku wycofano ze służby, ponieważ stracił węch. Zabrał go wtedy wbrew przepisom, bo te nakazywały już wyszkolone psy usypiać, jeżeli z jakiegokolwiek powodu przestają się do służby nadawać. Pies był w domu rodzeństwa około 10 lat, a zmarł na raka wątroby. Na znalezionych nożycach zidentyfikowano krew indyka, zaschniętą kilka lat temu. Były policjant zeznał, że nożyce te były złomowane w jego macierzystej jednostce i on zabrał je wtedy do domu. Jak twierdził uparcie aresztowany, było to jednak tuż przed jego odejściem na emeryturę, a więc już po przypuszczalnej śmierci nieznanej policji kobiety. W toku czynności śledczy ustalono, że zakrwawienie dłoni, z jakimi mąż muzykantki przybiegł do domu, rzeczywiście nastąpiło podczas pomocy rannemu człowiekowi. Specjaliści poddali jeszcze raz kawałki ciała denatki szczegółowym badaniom. Dla prowadzących przesłuchanie policjantów stało się szczególnie ważne, czy do cięcia ciała nie użyto znalezionych nożyc. Podejrzenia, że tak mogło być, dał przecież policji brak protokołu z likwidacji tych właśnie nożyc oraz świadomość, że przecież normalny człowiek nie zabiera sobie do domu przedmiotów służących do ćwiartowania zwłok. Opinia ekspertów medycznych zaskoczyła przesłuchujących. Stwierdzili oni, że dłonie i małżowina uszna zostały wyrwane z ciała bez użycia narzędzi i że stało się to już po śmierci ofiary. Wtedy policjanci postawili nową hipotezę śledztwa i zadali specjalistom z zakładu medycyny sądowej pytanie, czy dłonie i ucho mógł oderwać od ciała nieżyjącego człowieka pies rasy owczarek niemiecki. Z całą pewnością tak, to bardzo prawdopodobne, usłyszeli od nich. Byłego policjanta poddano jeszcze badaniu na wykrywaczu kłamstw. Wypadło ono dla podejrzanego pozytywnie. Przebywająca w szpitalu siostra zatrzymanego stwierdziła, że wiele razy pies przynosił do domu różne przedmioty, głównie jednak znalezione zabawki dziecięce, rękawiczki, porzucone buty. A więc, pomyśleli policjanci, ten pies miał dziwne hobby. I to on właśnie przyniósł do domu dłonie i ucho oderwane od zwłok, których żaden człowiek nie znalazł, a z jakiegoś znanego tylko jemu samemu powodu lubił chować takie znaleziska w mieszkaniu. Policjanta zwolniono z aresztu. Nie warto brać do domu psa, którego ktoś już kiedyś szkolił. Lepiej zrobić to samemu, bowiem późniejsze przeżycia związane z jego obecnością mogą być znacznie mniej dramatyczne i wstrząsające.            
    • idzie gdzieś  sześć jeść w piątek czas turbować jak najtaniej, żeby banie pad łych kar ciąć nieład syczy głaz wbrew praw w rozumieniu mnie maj aksamitów niań jej hitu gdy bydlaka gniew mać gra jej plew przez chlew nad zwyczajniej złudnie; niewyraźny ilu łat w nim konkubin z wind próżnić    
    • Bella, madame, bella... Va bene?    Łukasz Jasiński 
    • Nieźle, a jednak wolę to:     Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...