Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Ktoś przekręcił klucz w zamku. Zza drzwi powiało świeżością korytarza, siatkami pełnymi zakupów i szarlotką sąsiadki. M. usłyszał ciężkie kroki żony zmieszane z delikatnym tuptaniem szmacianych bucików córki. Przez myśl przeleciało mu, że nie powinno ich tu być, lecz skoro już są, należy się nad tym choć trochę zastanowić. Przymierzył ze „snajperki” i trafił Szkopa prosto w czoło. Huk strzału, wzmocniony przez zestaw głośników, słyszeli pewnie wszyscy sąsiedzi do piątego piętra włącznie.
- Maciuś...
Zwróciła się do niego zdrobniale, więc sprawa musiała być bardzo poważna. Nadbiegali następni. Pociągnął ze „szmajsera”, kładąc ich pokotem pośrodku drogi. Na wszelki wypadek poprawił granatem, po czym wcisnął klawisz „esc”.
- Maciuś – powtórzyła Magda, brzmiało to bardzo pogardliwie – Tobie się chyba coś pomyliło.
- Co mi się pomyliło, kochanie? – zapytał głupio, choć już wiedział, o co chodzi.
Twarz Magdy posiniała gwałtownie. Złapała Laurę za rękę i zawróciła w stronę drzwi. Zerwał się z fotela, strącając ciepłą jeszcze klawiaturę na podłogę.
- Magda!
Odwróciła się na progu. Nigdy nie widział na twarzy kobiety większej pogardy. Spuścił oczy, pozwalając im odejść. Ale Magda jeszcze dodała:
- Laura, ten pan nie jest twoim ojcem. Ja nawet nie wiem kim on jest.
Postąpił dwa kroki do przodu.
- Laurka, nie słuchaj mamy. Mama jest zdenerwowana.
- Nie mów do mnie „Laurka”, ty ROBOCIE! – krzyknęła mała i śmiesznie nadęła usta.
Trzasnęły drzwi. Znikł zapach zakupów i świeżej szarlotki.
Z niesmakiem podniósł klawiaturę i wrócił do gry. Wszystkich Niemców na tym poziomie wybił. Pozostało przejść triumfalnie ulicami i znaleźć wejście w następny level. Bardzo szybko odkrył wyjście, wprowadził tam bohatera i czekał na podsumowanie. Czekając, myślał. Magdy nie było cztery dni. Wyjechała na wieś do teściów, żeby on mógł dokończyć remont.
Mieszkanie od dawna się o to prosiło. Bielutkie kiedyś ściany pokryły liszaje brudu, parkiet raził wystającą tu i tam odklejoną klepką, przez zwichrowane okno sączył się wiatr i chłód. A do tego stary piec gazowy przestał grzać wodę i należało wymienić go na Junkersa. Wspólnie z żoną podjęli decyzję, że czas najwyższy coś z tym zrobić. Po krótkiej wymianie zdań stanęło na tym, iż ona z dziećmi wyjedzie do rodziców na wieś, a on zakasa rękawy. Świetnie się składało, bo jej mama otrzymała właśnie solidną odprawę przedemerytalną, którą chciała przeznaczyć na jakiś zbożny cel. Pozostało więc jedynie zakupić materiały i od poniedziałku wziąć się za robotę.
Ostatni dzień przed urlopem M. poświęcił na porządkowanie spraw zawodowych. Przez całe przedpołudnie uwijał się jak w ukropie, ciesząc się, że już niedługo będzie mógł bałaganić do woli, śmierdzieć piwskiem i oglądać programy Playboya w Polsacie. O remoncie jeszcze nie myślał.
Kiedy wrócił z przerwy obiadowej, ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma już w biurze nic do zrobienia. Zaparzył sobie kawy, a potem wszedł do Internetu. Przeglądnął nowinki na największych portalach i sprawdził swój biorytm na następny tydzień. Już miał się rozłączyć, gdy zahaczył okiem o link: PREMIERA. Return To Castle Wolfenstein. Sequel legendarnej gry FPP. Najnowsze przygody agenta B.J. Blazkowitza.
Spędził całe popołudnie na czytaniu zapowiedzi, recenzji i opinii rozentuzjazmowanych graczy. Wyglądało na to, że jego ulubiony bohater ze studenckich lat znów był w akcji. Doskonale pamiętał prymitywną gierkę, która dostarczyła mu przed laty tyle radości. Walczyło się w niej z hitlerowcami w dziwnych kazamatach, pełnych ukrytych drzwi i tajemniczych zakamarków, zbierało zagrabione kosztowności oraz pokonywało coraz silniejszych i lepiej uzbrojonych wrogów. Z poziomu na poziom było trudniej, ciekawiej, zabawniej. Po skończeniu gry pozostał w nim żal, że już po wszystkim. Nigdy potem nie zaznał takiej radochy – ani przy Quake’u, ani przy Bloodzie, ani nawet przy I.G.I. Covert Strike. Po studiach stracił na jakiś czas kontakt z komputerem, ożenił się i ustatkował. Raz jeden miał raptem miesięczny epizod uciechy przy Red Faction, ale wtedy Laury jeszcze nie było na świecie, a Magda często przebywała poza domem. W pracy też nie myślał o grach, bo stracić robotę w dzisiejszych czasach można było naprawdę łatwo. Nie myślał aż do tamtego czwartku.
Wszyscy powoli zbierali się do domu, a on jeszcze „donaldował” plik demo z pierwszym rozdziałem Wolfensteina. Kiedy go rozpakował i zainstalował, pani sprzątaczka już wkraczała do pomieszczeń z wyglądającym jak cyberpotwór odkurzaczem. Intro robiło niesamowite wrażenie. Prastare demony, wiedźmy, zombie – to wszystko przeniesione w czasy okupacji i okrutnych rządów spod znaku swastyki. Blazkowitz rozmawiał ze swoimi przełożonymi w USA o misji w Europie i wyruszał na spotkanie z hitlerowską bestią. Jak wynikało z początku pierwszego rozdziału, agent wpadł i został aresztowany. Teraz uciekał z celi, by przez labirynt kazamatów, eliminując po drodze kolejnych oprawców, wydostać się na dziedziniec zamku Wolfenstein...
O 21.00 zadzwoniła Magda.
- Co z tobą?! Kolacja dawno wystygła, Laura chce buziaka na dobranoc.
- Przygotowywałem Waldkowi papiery na zastępstwo. Już biegnę.
- Kup po drodze Ludwik i masło roślinne.
W piątek M. odwiedził Praktikera oraz Empik. Farby, pędzle, kleje oraz piec Junkersa załadował na przyczepę swojego Poloneza, lśniące pudełko Return To Castel Wolfenstein ukrył w bagażniku. Popołudniu odwiózł rodzinę na wieś i tłumacząc, że musi odpocząć przed remontem, szybko pognał z powrotem.
W przedpokoju potknął się o wiaderko z farbą i nabił guza o futrynę. Wściekły przeniósł materiały do pokoju Laury i trzasnął drzwiami. Wreszcie mógł spokojnie zająć się swoimi sprawami. Głodny za bardzo nie był, mecz w telewizji wydał mu się śmiertelnie nudny. Pomyślał, że sprawdzi, jak nowa gra będzie się spisywać na domowym pececie. Rozpakował folię, potem z namaszczeniem otworzył pudełko, w którym mieściła się tylko niewielka w stosunku do objętości opakowania płytka CD. Przed instalacją komputer poprosił o podanie hasła. M. sporo się naszukał, zanim znalazł plastikową wlepkę z kodem umieszczoną na pudełku. Wstukał kombinację liter i cyfr, po czym rozpoczął się proces powolnego wgrywania. Przy okazji zamienił sobie DirectX na bardziej zaawansowany. Najpierw włączył opcję „easy”, żeby się rozeznać w realiach gry, a mimo to sporo się namęczył, próbując pokonać kolejne pułapki i zaburzenia linearności fabuły, przygotowane przez twórców. Koło północy utknął w podziemiach zamku, gdzie pradawne zombie wykańczały żołnierzy SS i snuły się w świetle pochodni, szukając kolejnych ofiar. Trudno było je zabić – najłatwiej miotaczem płomieni, ale paliwo w nim zużywało się bardzo szybko. M. próbował na wszystkie sposoby wrócić z powrotem na górę. Po 4.00 nad ranem już wiedział jak tego dokonać, ale postanowił się trochę zdrzemnąć przed rozpoczęciem prac remontowych.
Spał ledwie 3 godziny. Śniły mu się dziwaczne stworzenia z dzidami, które wzięły go w koło i nie pozwalały z niego wyjść. Biegał wzdłuż okręgu i raz po raz odbijał się od łańcucha splecionych rąk. Zjadł sadzone jajka, napił się kawy i poszedł obejrzeć zgromadzone materiały budowlane. Nie wiedział od czego zacząć. Pomyślał, że jeszcze trochę się rozerwie przy komputerze, a potem raz dwa zrobi co trzeba i wróci do gry. Do wieczora przeszedł wszystkie rozdziały i dobre kilka godzin poświęcił na finałową rozgrywkę, w której należało rozgromić bestię ochranianą przez tłumek zombie. Przyszedł czas na poziom Im death incarnate – tylko dla zaawansowanych. Zachwycony M. zaczął wszystko od nowa na najwyższym stopniu trudności. Częściej sejwował, rozgrywka dłużej trwała, ale przyjemność też była większa.
Już w niedzielę popołudniu był gotów podjąć walkę w trybie multiplayer. Wszedł do sieci, wybrał postać, w którą chciał się wcielić i rozpoczął zmagania z innymi graczami. Z początku wcale mu nie szło, zginął kilkaset razy po parosekundowych manewrach, aż wreszcie, pod wieczór w poniedziałek, stał się pełnowartościowym członkiem elity. W ogóle nie jadł, spał po kilka godzin, ledwie widział na oczy, lecz nie zwracał na to uwagi. I nagle usłyszał odgłos klucza w zamku. Trzy dni minęły tak szybko. Tym bardziej, że dla atrakcyjniejszej formy raz po raz zmieniał tryb z multi na single lub odwrotnie.
Zgasił komputer i siedział zgarbiony. Bolał go kręgosłup w części piersiowej, coś kłuło w lewą łopatkę, w oczach miał rozmazane, kolorowe plamy. Zasnął dziwnie przekrzywiony. Minęło kilka godzin. Obudził go dzwonek telefonu. Zwlókł się, niczym wiekowy staruszek i z trudem odebrał.
- Chłopie, no co ty? Córkę mi z powrotem do domu sprowadzasz?!
- Mamo...
- Cicho. Nie byłeś łaskaw zadzwonić, to teraz ja mówię. Madzia dopiero co z domu wyjechała, a już włazi z torbami i beczy. Całe życie mi przed oczami przeleciało. Według mojego pamiętnika, 56 razy do matki zwiewałam. Wpadniesz na sernik, to ci dam poczytać. Teraz mamy ważniejsze sprawy...
- Ja spałem...
- Spałeś? To się obudź!!! Ale masz szczęście, że spałeś, a nie z rozmysłem milczałeś. Maciej, stare ludowe porzekadło mówi, że jaki ojciec, taki zięć. Córy dziwnym zrządzeniem losu biorą sobie chłopów na domową modłę. Mój ojciec uprawiał hazard, że nieraz do garnka nie było co włożyć, mój mąż chlał wszystko oprócz lepiku i smoły, ty się bawisz komputerem, ale jeszcze nie zdążyłeś niczego naprawdę popsuć. Ja mam dla ciebie radę. Ty zrób szybko ten remont. Kumpli chyba masz, chociaż choroba, możesz nie mieć, bo komputery to dla samotników zabawa...
- Mam!
- Świetnie. To dzwoń do nich prędko, piwo im postaw albo wódkę. Nie pijący jesteś, więc problemu nie widzę. Kolejka, gadanie o dupie marynie, pędzle w dłoń. I tak w koło Macieja, hehe. Do Junkersa ci pana Józia podeślę. Przysługę mi jest winien. Na środę domek będziecie mieli jak malowany, hehe. Przez ten czas Madzi przejdzie, a ty grzecznie zadzwonisz, że prosisz na salony. Stoi?
Wzruszony M. nie mógł wykrztusić słowa. Łzy zwilżyły mu zmęczone oczy, przynosząc niewysłowioną ulgę.
- I jeszcze coś. Zrób coś z tym komputerem. Sprzedaj, wywal przez okno albo się wybierz na jakąś terapię, jeśli to narzędzie pracy. Mój stary chodził albo go dowozili. Nic to nie dawało, ale ty może masz geny inne. Chociaż spróbuj.
Zamilkła. On też się nie odzywał. Oddechy w słuchawkach stwarzały dramatyczną atmosferę.
- Mamo?
- No?
- Jak jeszcze raz usłyszę od kogoś przykry dowcip o teściowej, zabiję...



PS. Wersja alternatywna...

...ktoś przekręcił klucz w zamku. Zza drzwi powiało świeżością korytarza, siatkami pełnymi zakupów i szarlotką sąsiadki. M. usłyszał ciężkie kroki żony zmieszane z delikatnym tuptaniem szmacianych bucików córki. Przez myśl przeleciało mu, że nie powinno ich tu być, lecz skoro już są, należy się nad tym choć trochę zastanowić. Komentował właśnie na www.poezja.org długi i zawiły wiersz Bezeta w jednym oknie, odszyfrowywał meandry prozy Freneya w drugim, a na GG prowadził dyskusję z OnaKotą na temat poziomu wierszy w Dziale dla Zaawansowanych... :)))

Opublikowano

Asher, przy żadnym Twoim tekście dotąd się tak nie ubawiłem! najbardziej ogniste dialogi - owacja na stojąco z tupaniem w rytm we will rock you :) no i takie wyróżnienie w psie :) postać teściowej iście mafijna, myślę że w dobrej komedii o sycylii by taką mamcią nie pogardzili :) uwagi czysto kosmetyczne: Return to Castle zamiast Castel, no i Wolfenstein to gra typu FPP a nie FPS. Ale to baaaaardzo mało znaczące :) Perełka, perełczka. Kłaniam się :)

Opublikowano

first person perspective. Pojęcie takie z pewnością istnieje, ale z kolei ja nie jestem na tyle na bieżąco z terminologią komputerową, żeby się upierać, że nikt nigdy nie powiedział first person shooter. Cholerka, wyrzuty sumienia teraz mam ;) niemniej utrafiłeś w samą dziesiątkę z tym Wolfem, bo to przez długi czas był mój numer jeden. No i za mamuśkę - jak już mówiłem - należą się oklaski. Podoba mi się też inicjał zamiast pełnego imienia - wszystko nabiera charakteru grubymi nićmi szytej kartoteki kryminalnej albo notatek podglądacza :)

ps. Zgaduję, ze podstawionemu podstawiłes od siebie umiłowanie konsumpcji jajek we wszelkiej postaci - M. też zasuwa sadzone na śniadanie, coś za często się te jaja pojawiają, żeby nie były znaczące ;) chyba bym zszedł najpodlejszą śmiercią po sadzonych na śniadanie ;)

  • 2 miesiące temu...
  • 11 miesięcy temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...