Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

No więc, z żoną moją Zofią zostaliśmy zaproszeni na ślub i wesele młodych Mimogłąbów. Prosili nas, bo znaliśmy się z Tadzikiem Mimogłąbem lat jakieś 30. Od początku mieszkaliśmy w tym samym bloku. Jako gospodarz i - powiedzmy sobie - złota rączka, zawsze życzliwy dla sąsiadów byłem. Rury, piecyki, instalacje, drobne naprawy za dobre słowo robiłem. A z Tomaszkiem Mimogłąbem to od miglanca żeśmy jego rowery naprawiali. Wszystko chciał wiedzieć, fachu każdego się uczyć. Ech... Dnia tamtego poszliśmy do kościoła na 14.00. Ksiądz młody prowadził, starał się. Nie żadna tam chałtura za co łaska. Pannie młodej dał nawet Hymn o miłości z ołtarza poczytać. Łza się kręciła, jakżeśmy sobie z żoną w oczy wtedy popatrzeli. Po mszy proszeni na wesele przenieśli się do pobliskiej restauracji Kasztelańskiej, reszta złożyła młodym życzenia i rozeszła się do domów. No i, jak to tradycja każe, był szampan, potem Tomaszek i Anulka kieliszki potłukli. Ze sześćdziesiąt luda rozsiadło się po sali. Podano obiad, a młodzi do fotografa pojechali. Nie było ich z godzinę. Przez ten czas wszyscy pojedli i starosta zaczął flaszki wnosić. Po dwie albo trzy na głowę było, może więcej nawet, bo niepijących trochę zawsze się znajdzie, a kobita też nie zmoże nie wiadomo ile. No i zaczęło się... Panie, ta wódka to same nieszczęścia na ludzi sprowadza. Jak chłopy polewać zaczęły, to ja zaraz mówiłem, że co drugi raz sobie życzę. Żona moja i tak zła była, że przesadzam i tylko głową kręciła. Wszystko piło i tańcowało, aż miło, choć mnie się zdawało, że ta orkiestra to nie całkiem dobra jest. Walczyki, owszem, umieli elegancko, ale często gubili rytm i żeśmy z żoną rzadko na środek wychodzili. Tańczyliśmy może ze dwa razy przy Cyganeczce Zosi i Jarzębinie Czerwonej. Te wszystkie Kokodżamba i Lambady to nie dla nas melodie. Ale ludziska bawiły się świetnie. Ja to się zawsze dziwiłem, jak stare chłopy po wódce głupawy dostają, krawaty luzują i harce z młodymi dziewuszkami odstawiają. Na tym weselu to trzech takich gagatków było. Brat Tadzika, Józef, ojciec Anulki, Stefan i niejaki Roch (nazwiska nie znam), chłop ogromny, brzuchaty i do końca pierwszej flaszki całkiem sympatyczny. Co oni wyprawiali, to ani przypominać sobie nie chcę. Powiem tylko, że jak leciało Jedna baba drugiej babie, to oni w kółeczku tańczyli i ryczeli jak ranione byczki.
Ech... ja przepraszam. W piersi mnie przytyka. Na płacz się zbiera. Po godzinie 20 to większość gości w trupa zalana była i ten pan od kamery przestał filmować, bo wstyd było dokumentować ten cyrk. Szef grajków też chyba poczuł te kilkanaście kolejek, które orkiestra strzelała sobie za każdym razem po przyśpiewce: A teraz idziemy na jednego. Poczerwieniał mocno i język mu się plątał, ale twardo wodzirejował towarzystwu. Nigdy nie przepadałem za tymi zabawami i w żadnej udziału nie brałem. Inni byli bardziej wylewni. Bawili się w chodzenie na czworaka, konkurs kto szybciej siądzie na krześle i w miednicy, tańce z żonami na rękach, kto dłużej wytrzyma i tak dalej. Pierwszy zły znak, to był taki, że jeden z podchmielonych wywrócił się z żoną i głowę jej potłukł. Zaczęła okładać go torebką, a potem zabrali się do domu, mimo protestów Józefa, Stefana i Rocha, który rejtanował przy drzwiach, włochate brzuszysko wszem i wobec pokazując.
No i oczepiny przyszły. Przeklęty zwyczaj. Umęczona tańcowaniem z pijanymi mężczyznami panna młoda cisnęła bukiet tak lekko, że żadna panna nie złapała go w powietrzu. Trzy z nich tarzały się po podłodze. Kiecki sobie potargały, bukiet rozdrapały na wszystkie strony i nikt nie umiał stwierdzić, która wygrała. Panowie więcej, a może mniej kultury wykazali, bo sobie na papieroska poszli na zewnątrz i nie było komu łapać. Reszty to by Dante opisać nie zdołał. Pijana orkiestra rżnęła coraz gorzej, z głębi sali co rusz ktoś intonował: Góralu czy ci nie żal albo W murowanej piwnicy. Chór ciężkich głosów zaczął brać górę nad orkiestrą, potem obrażony wodzirej zasiadł z zespołem do wódki. Wszystko piło na umór, żarło co panie przyniosły i śpiewało na cały głos. Żona moja Zofia ni do tańca, ni do wypitki, więc zacząłem rozmyślać, jak się chyłkiem wymknąć, żeby kwasu żadnego nie było. Zaproponowałem, żebyśmy przez okno od kibla się wymknęli, ale popukała się w czoło i stwierdziła, że skoro drzwiami weszła, to drzwiami wyjdzie. Co było robić, poszedłem do starosty na pertraktacje, ale słyszeć o naszym wyjściu nie chciał. Brat jego, Józef uśmiechnął się do mnie szatańsko i dwie kolejki musiałem z nim wypić, zanim mnie w spokoju zostawił. Od żony omal w pysk nie dostałem, ale po wódce chojrak ze mnie wyszedł i jeszcze trochę a sam bym jej przywalił. Kazałem na dupie siedzieć i krokiety z barszczem zajadać, dopóki się sprawy nie wyjaśnią. Obraziła się. Tańczyć nie chciała. Jeść też ani pić. I tak siedzieliśmy ponuro, jakbyśmy sąsiada chowali. Wtedy to się zaczęło.
Uhhhh... Ciężko o tym mówić. Ja człowiek prosty jestem i świat po prostu rozumieć chcę. A tu taki kwas, taki kwas... Gromada spitych gości uparła się, że pannę młodą przećwiczą jak tradycja nakazuje. Młody Tomaszek też ochoczo przytakiwał, żeby kultury dochować. Najpierw wzięli biedną Mimogłąbową na krześle posadzili i zaczęli podrzucać tak, że omal głową o sufit – choć wysoki był – nie waliła. W końcu zsunęła im się, a jakże! Tylko prosto w ramiona Tadzika wpadła i śmiech wielki był, że ciągnie swój do swego. Później Tadzik doniósł parę flaszek ku powszechnej radości i zacieraniu rąk. Co bardziej pobudzeni zaczęli tych upitych do porządku przyprowadzać i te chuchra musiały dalej z nimi chlać. Orkiestra spróbowała jeszcze raz, ale straszna nędza z tego wyszła i starszyzna wyć i gwizdać zaczęła, żeby chłopaki się za wódkę wzięły, nie za instrumenty. I znów poleciały rozmaite przyśpiewki w stylu Oczy ciorne czy Mydelko Fa. Wtedy pannę młodą wzięli, na krześle posadzili i hop pod sufit, a gawiedź ochoczo klaskała i razy liczyła. Nie wiem, piętnaście może było...hrrrr..hsssss...nie mogę, panie, nie mogę, jak Boga kocham i życie szanuję... To ponad siły. Nagle ona – jakby grawitacji nie było – fru nogami do sufitu, głową w dół. Spadła na gołą posadzkę i zaległa w pozycji dziwnej, jakby w balecie albo gimnastyce akrobatycznej robiła. Śmiech wybuchł wielki, że w rodzinę sportowiec się wrodził i w łóżku pożytek będzie. Pijane towarzystwo nuż ją szturchać zaczęło, żeby na krzesło wróciła, a ona –bidula – bez ducha już była. Naraz miny gościom rzednąć zaczęły i jęli patrzeć po sobie krzywo, jeszcze nie rozumiejąc co zaszło. Tylko żona moja Zofia usta dłonią zakryła i płaczem się zaniosła tak wielkim, że towarzystwo nagle jasno fakty ujrzało. Anulka, powykręcana jak nie wiem co, leżała owinięta w suknie, a Tomaszek przy niej klęczał i krzyczał, żeby już przestała.
Hyssssssss......co się potem działo, nie wspomnę. Pijaczyny wierzyć nie chciały i biedną Anulkę przewracały na wszystkie strony, żeby ducha w niej ocucić, ale martwa była na amen. Wesele to czy pogrzeb pytaliśmy się nawzajem i nikt nie umiał odpowiedzieć. I się zaczęło jak u starożytnych... Pan młody, Tomaszek wziął flaszkę i w kiblu się zamknął. Znaleźli go potem powieszonego na ślubnym krawacie, z językiem wywalonym i siną twarzą. Wypił tę flaszkę, co ją wziął ze sobą i na życie się targnął. Sam bym tak zrobił, gdyby moją Zosię... uhhh... Tadzik znalazł go w tej ubikacji i na progu na zawał padł w jednej chwili. Byłem z nim, ale nic nie umiałem zrobić. Chwycił się za serce i na kolana. I tyle go było na świecie. Nawet reanimować nie próbowałem, bo i po co? Co się działo na sali, nie widziałem, bo na klęczkach płakałem nad Tadzikiem i od zmysłów odchodziłem. Pobili się Józef z Rochem nie na żarty. Ale na sińcach się skończyło.
I tyle mam do powiedzenia. Zabrałem żonę Zofię i uciekliśmy rozpaczać do domu. Mimogłąbów mi żal, ale chyba nie dopilnowali wszystkiego. W każdym razie, nigdy już nie pójdę na wesele. Syn mój żenić się chce, mówi, że to się drugi raz nie zdarzy. Ja nie wierzę. Żonę mam w szpitalu psychiatrycznym, sam ledwie rzeczy pojmuję. Syn będzie sobie musiał bez nas radzić. Ja dziękuję za takie wesela.
- Rozumiem. Proszę tu podpisać.
- Niech mi pan powie, kto tu zawinił. Bo ja do końca życia będę nad tym myślał.
- Trudno wskazać winowajcę. Nie chciałbym być w skórze sądu. Pewnie na ławie zasiądą ci, którzy podrzucali, ale ostatecznie rozstrzygnie to chyba sam Najwyższy.
- No tak.
- To zresztą nie koniec ofiar. Prezeska Społem też się u psychiatry leczy. Restauracja Kasztelańska spalona. Nikt tam już wesela nie zrobi.
- Mój syn chce w Piastowskiej...
- Sam pan widzi. Dziękuję i do widzenia.
- Niech Bóg się zmiłuje...

Opublikowano

hmm, momentami nudzące, pewnie przez język i sposób opowiadania "świadka", smutne zakończenie, tragikomiczne w pewnym momencie, przy zabijaniu się w bójce tych pijaków uznałam, że to lekka przesada, już sama śmierć pary młodej była wystarczającą tragedią...
Nie wiem, jak dla mnie chciałeś pokazać farsę "tradycyjnego" polskiego wesela, ośmieszyłeś je, ukazałeś prymitywizm, ale zakończenie, jak w kiepskim filmie wyszło.

Ale to tylko moje zdanie i patrzenie na ten tekst :)

Serdecznie pozdrawiam
Natalia

Opublikowano

dlaczego tak drastycznie?
wiesz ile tu moich beznadziei leży i się kurzy? może kiedyś znajdą swój czas na odkopanie i dopracowanie, lub ktoś uzna je za bezcen. Asher, Ty się tak nie kieruj moją opinią, reszta może uznać to za wybitne dzieło :)

Opublikowano

treść nihil novi (w sumie), za to język, mnie przekonał, a rozbawiły erudycyjne wtręty narratora
trochę za szybko dowiadujemy się, że coś będzie nie tak ->"W piersi mnie przytyka. Na płacz się zbiera"

cztery razy po dwa razy lala

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • - Patrz przed siebie, nie w dół. - Wstrząsnęła małym listkiem gałązka. Był koniec października, listek jako jeden z nielicznych, trzymał się kurczowo swojego drzewa. Otworzył mocno zmrużone oczy i spojrzał na oddalony park. Liście błyszczały tam przy dostojnych drzewach, jak kolorowe fale u stóp nadmorskich fiordów. - Jesteś pewny, że wiatr mnie tam zaniesie i nie spadnę do tych okropnych śmieci? - Mruknął raz jeszcze, zerkając z grymasem na śmietnik. Tuż pod nim, przy autobusowym przystanku, stał kosz na śmieci. - Jestem pewny. - Łagodnym głosem przekonywała gałązka. Żółto-pomarańczowy listek wziął głęboki oddech, lekko się zaczerwienił i z przymkniętymi oczami odczepił się od gałązki. Serce biło mu jak szalone, nic innego nie czuł, poza strachem. Mocnym ramieniem, wiatr pochwycił go w stronę upragnionego parku, lecz szybko zmienił kierunek i zawrócił. Listek wylądował na śmietniku. - Nie panikuj, jesteś na koszu nie w koszu...Patrz nadal przed siebie, nie zerkaj do środka. Być może za chwilę, wiatr ponownie cię porwie...- Szeptała z góry gałązka. Z kosza dobywał się nieprzyjemny zapach. Listek starał się tam nie zaglądać. Z nadal mocno bijącym sercem, patrzył na wysokie drzewa. - Przepraszam piękny listeczku, czy mógłbyś mnie zabrać ze sobą?...Przypadkiem usłyszałem, że wybierasz się do parku. - - Nie zabieram ze sobą żadnego brzydko pachnącego papierka...- Listek odwrócił się od wnęki kosza. - To świetnie się składa, bo nie jestem papierkiem. Mam na imię Feliks. - Przed listkiem stanęła mała, choć dość pulchna, mrówka. - Ledwo się wygrzebałem z tego śmierdzącego worka. - Przedstawił się Feliks, zlizując z łapek resztki jakiegoś lepkiego płynu. -Witaj mróweczko... A jak się tam znalazłeś? - Zapytał, przyjemnie zaskoczony listek. - Noo wiesz... Czasami w parku coś niecoś skubnę, liznę... Człowiek wyrzuca na trawnik różne rzeczy. Tym razem napiłem się kilka kropelek słodkiego napoju i ktoś z pustą butelką wrzucił mnie do tego kosza. Ludzie to takie dziwne istoty, jedni śmiecą, a drudzy po nich sprzątają. -Wyjaśniła mrówka. - Tak...Zauważyłem, że to bardzo dziwne stworzenia. Podobo wiedzą że słodycze im szkodzą, a mimo to, objadają się nimi. Dużo dzieci ma przez to chore ząbki. Ty też lepiej uważaj, bo w końcu się pochorujesz, albo ugrzęźniesz w tym śmietniku, jeśli jeszcze raz tutaj trafisz...- Z wielką ochotą, listek wdał się w rozmowę. - Zgadzam się z tobą listeczku, od dzisiaj przechodzę na dietę. Koniec z ludzkimi smakołykami - Uśmiechnął się Feliks, zlizując ukradkiem przyklejony do tylnej łapki, kryształek cukru. - Wdrap się na plecy i trzymaj się mocno. Jeśli nam się trochę poszczęści, z wiatrem dostaniemy się do parku. -Zachęcił go listek. Nawet nie zauważył, że przestał się bać. Sympatyczna mróweczka, wdrapała się na jego plecy. Po chwili oczekiwania, wiatr ponownie objął listka swoim silnym ramieniem. Tym razem, nie zamykał oczu. Patrzył odważnie przed siebie, zachwycając się lotem i siłą wiatru. -Uff, co za ulga. Bardzo Ci dziękuję, nie spotkałem jeszcze tak życzliwego i odważnego liścia. - Dziękowała z entuzjazmem mróweczka, kiedy delikatnie wylądowali pod wymarzonymi drzewami. - Nie ma za co Feliksie. Cieszę się, że mogłem Ci pomóc. Obiecaj, że już nie będziesz podjadał słodyczy...- - Obiecuję, hi hi hi. Być może do zobaczenia wkrótce. - Mrówka ześliznęła się jego pleców i podreptała swoją drogą, znikając pod kolorową falą liści. - Do zobaczenia Feliksie. Uważaj na siebie. - Zaszumiał w harmonii z falą, szczęśliwy liść brzozy.
    • Mam dziewięć, może dziesięć lat. Jadę windą w stronę nieba, stamtąd wszystko wygląda inaczej: miejski park zamienia się w głęboki dywan, w zatoczce pod blokiem cumują resorki, a ludzie, na pierwszy rzut oka z jedenastego piętra,  są tacy mali.        
    • siedzę przy stole, zimna kawa udaje sens życia, a ja nawet nie mam siły żeby wstać po świeżą. świat kręci się dalej, jak stary pies, który już nie powinien, ale nadal macha ogonem z przyzwyczajenia. kiedyś myślałem, że miłość to wybawienie, ty przyszłaś jak papieros o północy — rozgrzałaś gardło, a potem zostawiłaś smak popiołu. teraz dni ciekną po ścianach, jak woda z przeciekającej rury: kap, kap, kap — aż człowiek przestaje liczyć, bo i po co. niespełnione zakochanie to najtańszy sposób na bezsenność, a niemoc nauczyła mnie jednej rzeczy: że czasem nawet oddech jest zbyt ciężki, żeby go unieść. ale wciąż tu jestem, jak brudna szyba w oknie — nikt nie patrzy, nikt nie czyści, a jednak trzyma cały świat po drugiej stronie.
    • @Alicja_Wysocka   Aluś.   a więc uznajemy, że jest to tajemnica Zielonego Przylądka :)   przyjemności wszelakie dla Ciebie :)    
    • @huzarc Ładnie komentujesz nasze pisanie, dziękuję :) @Kamil Olszówka, dziękuję :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...