Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Zapewniam Cię, że wiersz broni się sam, przed dziesiątkami, jeżeli nie przed setkami osób. Nie broni się tylko przed, góra, dziesięcioma osobami, zresztą ciągle jednymi i tymi samymi, i Ty właśnie jesteś wśród tych osób, usiłujących trzymać władzę, czyli trzymać innych w ryzach (żeby się za bardzo nie wybijali) na tym forum. Dokładnie o tym mówił H.Lecter, że zacytuję jego słowa: „Zgadzam się z CD, wszelkie TWA są zawsze zwyczajowe, podskórne. Kiedy do tego dodamy zorganizowanie, wkraczamy w obszar zjawiska o wdzięcznej (i używanej już na orgu) nazwie : "Grupa Trzymająca Władzę"...
O ile TWA jest problemem tylko etycznym, to GTW, rzeczywistym złamaniem orgowej praworządności”. Cóż do tego mogę dodać, chyba tylko to, że kto ma władze, to ma rację. Pozdrawiam

Przesadzasz. Opublikowałeś klika tekstów ( twoim zdaniem, jak i setki osób, jak twierdzisz - wierszy ) źle ocenionych przez kilka osób, w tym mnie. Nie znam nikogo osobiście, z nikim nie koresponduje na priwie, mam tylko takie samo negatywne zdanie, co np. Tali Maciej, w ocenie tego wiersza.

Oceny negatywne, krytyczne dzieł publikowanych w Z, spełniają zdecydowanie bardziej pożyteczną rolę niż pochwały, o ile autor nie jest megalomanem.


Wracając do GTW - musi być taka grupa, by plemię przetrwało. GTW, spełnia ważną rolę: wyznacza kierunki, wspiera słabszych, niszczy agresywnych, zagrażających plemieniu intruzów i robi wiele innych dobrych pożytecznych rzeczy, o których przy okazji.


Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Zapewniam Cię, że wiersz broni się sam, przed dziesiątkami, jeżeli nie przed setkami osób. Nie broni się tylko przed, góra, dziesięcioma osobami, zresztą ciągle jednymi i tymi samymi, i Ty właśnie jesteś wśród tych osób, usiłujących trzymać władzę, czyli trzymać innych w ryzach (żeby się za bardzo nie wybijali) na tym forum. Dokładnie o tym mówił H.Lecter, że zacytuję jego słowa: „Zgadzam się z CD, wszelkie TWA są zawsze zwyczajowe, podskórne. Kiedy do tego dodamy zorganizowanie, wkraczamy w obszar zjawiska o wdzięcznej (i używanej już na orgu) nazwie : "Grupa Trzymająca Władzę"...
O ile TWA jest problemem tylko etycznym, to GTW, rzeczywistym złamaniem orgowej praworządności”. Cóż do tego mogę dodać, chyba tylko to, że kto ma władze, to ma rację. Pozdrawiam

Przesadzasz. Opublikowałeś klika tekstów ( twoim zdaniem, jak i setki osób, jak twierdzisz - wierszy ) źle ocenionych przez kilka osób, w tym mnie. Nie znam nikogo osobiście, z nikim nie koresponduje na priwie, mam tylko takie samo negatywne zdanie, co np. Tali Maciej, w ocenie tego wiersza.

Oceny negatywne, krytyczne dzieł publikowanych w Z, spełniają zdecydowanie bardziej pożyteczną rolę niż pochwały, o ile autor nie jest megalomanem.


Wracając do GTW - musi być taka grupa, by plemię przetrwało. GTW, spełnia ważną rolę: wyznacza kierunki, wspiera słabszych, niszczy agresywnych, zagrażających plemieniu intruzów i robi wiele innych dobrych pożytecznych rzeczy, o których przy okazji.


Pozdrawiam
Z miłą chęcią posłucham, jaką ważną role spełnia GTW, jakie wyznacza kierunki, jak wspiera słabszych, jak niszczy agresywnych, i jakie inne dobre pożyteczne rzeczy robi? Bo zawsze myślałem i myślę, że GTW rozpir… (nicza) całe jedno wielkie towarzystwo, oczywiście oprócz samych siebie, ale co w konsekwencji, wcześniej, czy później i tak obróci się przeciw nich samych . Czy ja jestem agresywny, czy tylko bronię się, zresztą jak tylko potrafię najlepiej. Prawo chyba działa, w obie strony, jeżeli więc ktoś ma prawo do wyrażenia oceny i zdania na temat mojego wiersza, to dlaczego ja nie miałbym prawa wyrazić zdania i oceny na temat własnego wiersza, a tym bardziej, na temat czyjegoś komentarza, czy się z tym komentarzem zgadzam, czy nie zgadza. Jeżeli uważasz, że to jest megalomania, no to ja jestem megalomanem. A poza tym opublikowałem kilka tomików poezji, które się rozeszły, tak, że wydawca nie miał zwrotów, a mówił, że to dość rzadkie zjawisko. No, i dość często czytam, na żywo swoją twórczość (prezentacje indywidualne, zbiorowe i warsztaty twórcze), rocznie więc dziesiątkom osób, łącznie więc pewnie przed kilkoma setkami różnych osób, i zapewniam Cię, że moja twórczość jest przyjmowana dobrze i bardzo dobrze, a przynajmniej nikt się nie nudzi obcując z nią (oczywiście są wyjątki, a najwięcej jest ich na tym forum). Co wcale nie znaczy, że o mojej twórczości nie wolno się wypowiadać źle, Broń Boże; ale jeżeli ktoś dewaluuje [ośmiesza, gardzi, obrzydza innym] moją twórczość, no to mnie zastanawia dlaczego? No, ale powtarzam, nie wiem już który raz (na tym forum), każdemu może się nie podobać moja twórczość, i niektórym, a nawet więcej niż niektórym, właśnie się nie podoba, i jest OK! Ale niektóre uzasadnienia tego (komentarze) zmuszają mnie do zajęcia stanowiska, i przedstawienia swoich racji. I nic więcej, i gdzie tu jest moja agresja, poza pełną możliwością repliki. Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



GTW - organizuje plemię. Nie kwestionujesz władzy anioła, mimo iż nic o nim nie wiesz. a może to pijak jest, a może co gorszego! Ale to on miał pomysł i cierpliwość, i włożył dużo pracy w realizację forum zwanego poezja org. Samozwańczo przewodzi plemieniu - uzurpator!? :))



Nie powiedziałem, że jesteś agresywny. Masz pełne prawo do wyrażania swoich poglądów, jak również informowania szerokiego gremium o swoich gustach literackich.
Miałem na myśli osoby agresywne, takie które nie przebierają w środkach stylistycznych, co zapewne zauważyłeś ( jesteś bowiem długoletnim uczestnikiem tego Naszego świadka, czyż nie?).

Plemię nie lubi agresji izoluje osobników agresywnych( kiedyś byli banitami, jak Robin Hood. Dziś idą do więzienia). W jaskini musi być ład i porządek, bo to daje siłę by wytrwać w tym trudnym środowisku ( poeci na wymarciu, poezja nie ma publiki, zdodzenie tryumfuje) i pokonać sąsiednie plemię - dajmy na to... piszących rymem.



Definicji megalomana nie będę przytaczał. Ciebie tak nie nazwałem. Megalomania w sztuce, cóż, nie byłoby zapewne wielu wspaniałych dzieł, gdyby ich autorzy nie byli Wielkimi Megalomanami.
Tu przypominam sobie Kinskiego podczas kręcenia filmu w lasach Amazonii. Ten facet szalał na planie uniemożliwiając produkcję, tyranizował ekipę - ale genialnie grał swoją rolę. Po kolejnym popisie nieunicestwiającym ekipę i reżysera, do kierownika produkcji podszedł wódz Indian biorących udział w filmie i powiedział: on jest opętany przez demony i jeżeli reżyser będzie chciał, to oni go zabiją, bo tak będzie lepiej dla wszystkich.
Co zaproponował wódz - usunięcie agresora, czyż nie? :)))
Komu wybaczamy megalomanię - artystom ustanawiającym nowe kanony, tworzących wielkie dzieła.

Pozdrawiam serdecznie i zachęcam do przemyślenia roli GTW w jaskini. :)))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Być może, ale już nie chcę się sprzeczać. Przepraszam więc, że nie rozpisuję się szerzej (acz niemniej zwięźle), ale komentarzy (wszystkich) już mam dość i trochę, tzn., że już nie mam sił, ani fizycznych, ani psychicznych główkować. Po prostu, już nie kontaktuję. Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



GTW - organizuje plemię. Nie kwestionujesz władzy anioła, mimo iż nic o nim nie wiesz. a może to pijak jest, a może co gorszego! Ale to on miał pomysł i cierpliwość, i włożył dużo pracy w realizację forum zwanego poezja org. Samozwańczo przewodzi plemieniu - uzurpator!? :))



Nie powiedziałem, że jesteś agresywny. Masz pełne prawo do wyrażania swoich poglądów, jak również informowania szerokiego gremium o swoich gustach literackich.
Miałem na myśli osoby agresywne, takie które nie przebierają w środkach stylistycznych, co zapewne zauważyłeś ( jesteś bowiem długoletnim uczestnikiem tego Naszego świadka, czyż nie?).

Plemię nie lubi agresji izoluje osobników agresywnych( kiedyś byli banitami, jak Robin Hood. Dziś idą do więzienia). W jaskini musi być ład i porządek, bo to daje siłę by wytrwać w tym trudnym środowisku ( poeci na wymarciu, poezja nie ma publiki, zdodzenie tryumfuje) i pokonać sąsiednie plemię - dajmy na to... piszących rymem.



Definicji megalomana nie będę przytaczał. Ciebie tak nie nazwałem. Megalomania w sztuce, cóż, nie byłoby zapewne wielu wspaniałych dzieł, gdyby ich autorzy nie byli Wielkimi Megalomanami.
Tu przypominam sobie Kinskiego podczas kręcenia filmu w lasach Amazonii. Ten facet szalał na planie uniemożliwiając produkcję, tyranizował ekipę - ale genialnie grał swoją rolę. Po kolejnym popisie nieunicestwiającym ekipę i reżysera, do kierownika produkcji podszedł wódz Indian biorących udział w filmie i powiedział: on jest opętany przez demony i jeżeli reżyser będzie chciał, to oni go zabiją, bo tak będzie lepiej dla wszystkich.
Co zaproponował wódz - usunięcie agresora, czyż nie? :)))
Komu wybaczamy megalomanię - artystom ustanawiającym nowe kanony, tworzących wielkie dzieła.

Pozdrawiam serdecznie i zachęcam do przemyślenia roli GTW w jaskini. :)))
Dziękuję więc, za naprawdę ciekawe, a nawet cenne uwagi. Ale, jak już zaznaczyłem wyżej (w poprzednim kom.), nie podejmuję (się) już dyskusji. Po prostu, już nie wyrabiam, widocznie muszę trochę odetchnąć, od tego forum, i w ogóle od poezji. Pozdrawiam
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Na pewno dla Ciebie, i nie tylko dla Ciebie, ale dla innych to jest wiersz, i to nawet ze wstępem. I wiem już, że dla Ciebie, i dla dziesiątki, jednej, czy nawet drugiej, w końcu z setki, czy setek (oczywiście) osób, choćby i na tym forum, ten mój wiersz (inne zresztą też) nigdy nie będzie wierszem. Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, bo jego główną wadą jest to, że ja go napisałem, a nie kto inny. A po drugie w żadnym razie nie jest podobny do Twoich wierszy. Po trzecie oświeć mnie, dlaczego ten wiersz nie jest wierszem? Bo to, że jest to wywOd, monolog,wyrazenie swojego zdania, poglad... , potwierdza tylko zalety tego wiersza. Nawet mogę się tu powołać na f.isię, która zarzuca temu wierszowi filozofowanie vel filozowanie ględziarskie, a/i brak więc poezji. I ja z f.isią, przynajmniej częściowo się zgadzam, tzn. na pewno to jest filozofowanie, ale też na pewno, to nie jest filozofowanie ględziarskie. Tylko to jest konkretne filozofowanie na konkretny temat – sposobu ucywilizowania się człowieka – i motyka w tym wierszu symbolizuje narzędzie i pracę, ale też odwagę, przynajmniej w sięganiu niemożliwych (niebotycznych) celów, które człowiek nie bał się, tyle podjąć, co zamierzyć, i dzięki temu ludzkość osiągnęła to, co osiągnęła, a co niektórzy nazywają ucywilizowaniem się, i co w końcu jest jakimś rozwojem człowieka. A co do po poezji w wierszu, to na pewno jest to sprawa dyskusyjna, ale że w znamienitej gestii poezja jest kwestią gustu (odczuć, wrażliwości, upodobań…, za bardzo nie przystoi o tym dyskutować, bo to po prostu widać (jaki kto jest, co kto lubi). No, i na końcu dodam, że całkowicie zgadzam się ze zdaniem H.Lectera. Pozdrawiam

Co tu do filozofowania ?

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...