Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano
problem mam z opisem
tak się waham
lecę czy spadam
przybliżam oddalam
leżąc przy pani w ekstazie znieczuleń
ja się spalam

zanim oddech oddam
rozerwę koszulę
czule spojrzę ku górze
na ramion twych kleszcze
oddycham
jeszcze jeszcze jeszcze

a teraz zerknę na dół
by tu nieskromnie dodam
zobaczyć stóp twych dreszcze
gdyż koral ust otwartych niebezpiecznie
szepcze słowa jedyne
jeszcze jeszcze jeszcze

tak wpływając z panią na ocean marzeń
czuję wpadam za horyzont zdarzeń
pamięć zanika
w niebyt już się mieszczę
dreszcz stóp twych mnie przenika
w ramionach kleszczę

jeszcze jeszcze jeszcze
Opublikowano

Ok, fajne wierszydło :)
ino ten dreszcz stóp (drugi raz... no, no - faktycznie nieskromnie ;) na
insze dreszczydło jakoweś bym podmienił, bo się peelu w końcu skurcz u panienki trafi ;p
Pozdrawiam. (ech mają ludzie Weny... :)

Opublikowano

Kojarzy mi się z tym znanym erotkiem Tetmajera, no ale jeśli mam być szczery, to niestety nie przypadł mi do gustu szczególnie.Ekstaza znieczuleń, kleszcze ramion, no i przede wszystkim dreszcze stóp. Trochę tego za dużo.

Opublikowano

ja sie nie dziwię
żeś urokiem przejęty
jakby na to nie patrzeć
żeby mnie posiąść
musiałbyś się spiętrzyć
i ten dreszcz twój już
czuję czuję czuję
lecz dobrze ci doradzę malutki
bo zależy to od ktoś ty
więc uważaj na grudki

w każdym razie w każdej pozie
pamiętaj że jestem piękna
a na twe pojęcie wielce nieugięta
i jedno ci jeszcze szepnę do ucha
to co poniżej to wiesz przecie że
nie chciałabym mieć z tym
lecz nie mam ci tego jak rzec
ale z żadnej strony po prostu nic
ani z kleszczami tym bardziej z nieco
tam tam ogonem i dziurawymi pudełkami
paskudnymi niemodnymi kapelusikami
więc co mam począć co
mrozisz mnie i mrozisz
bo czekam na to już tak długo i co
kochany słońce nie nie moje
jesteś gdzieś już bliziutko

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



powtórzyłem "dreszcze", ponieważ uznałem, że peel był tak obezwładniany okolicznościami, że nic już sensownego oprócz powtórzenia, jak echo, nie może z siebie wydobyć. :))) tak bywa, sam rozumiesz.

wracając do "dreszczy" i "nieskromności" - nie bądźmy hipokrytami, podobająsięsięsię :) - i peel pokazał, iż hipokrytą nie jest!

pozdrawiam :))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Podoba się? To super!

To stare wierszydło, przesunąłem z Z do P - robię wiosenne porządki. :)))
To jeszcze przekop grządki, marynarzu. Pozdrawiam serdecznie,
łucja.

a jakbyś zgadła - kopię, grabię i sadzę :))))))))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Miło rozmawiać ze zdegustowanym degustatorem. Cieszę się, że wyszczególniłeś wszystkie złe smaki wiersza, lecz, i tu nie ma wielkiego zaskoczenia, uważam, że właśnie: "ekstaza znieczuleń", "kleszcze ramion" i "dreszcze stóp" to fundament wiersza a właściwie monologu, który mógłby wykonać tylko jeden artysta, i z myślą o którym dzieło powstało. Tym aktorem jest W. Michnikowski.

Warto popełnić jakiś kawałek dla konkretnego wykonawcy, napisać tekst wykorzystujący jego talent komiczny.

Pozdrawiam :)))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



ach, Kasiu jaki fajny komentarz do wierszyka.

dziękuję

PS

jestem przekonany:
w każdej pozie zachwycająca
promienna zniewalająca
równa do słońc tysięcy

a ja - kic, kic - podobny
do zdechlaka, pardon, zająca
poeta blady wierszokleta
co liter zna ledwie trzy

i choć próżne marzenia
wniosek z naszego porównania
to przez słowa wiersza powstała chwilka
w której zając zamienił się w wilka :))))))))))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



napiszę, obiecuję - nie wieszczę
będzie jeszcze kilka z uśmiechem i dreszczem :))


dziękuję za przychylność jaką okazujesz mojej nieudolności ( oj, lubię jak mnie chwalą ) :)))

Pozdrawiam Krysiu.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Miło rozmawiać ze zdegustowanym degustatorem. Cieszę się, że wyszczególniłeś wszystkie złe smaki wiersza, lecz, i tu nie ma wielkiego zaskoczenia, uważam, że właśnie: "ekstaza znieczuleń", "kleszcze ramion" i "dreszcze stóp" to fundament wiersza, a właściwie monologu, który mógłby wykonać tylko jeden artysta, i z myślą o którym dzieło powstało. Tym aktorem jest W. Michnikowski.

Warto popełnić jakiś kawałek z myślą o konkretnym wykonawcy, napisać tekst wykorzystujący jego talent komiczny.

Pozdrawiam :)))

No to wszystko jasne, ja odebrałem ten utwór całkiem serio i pozostało po tym takie, a nie inne wrażenie.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Miło rozmawiać ze zdegustowanym degustatorem. Cieszę się, że wyszczególniłeś wszystkie złe smaki wiersza, lecz, i tu nie ma wielkiego zaskoczenia, uważam, że właśnie: "ekstaza znieczuleń", "kleszcze ramion" i "dreszcze stóp" to fundament wiersza, a właściwie monologu, który mógłby wykonać tylko jeden artysta, i z myślą o którym dzieło powstało. Tym aktorem jest W. Michnikowski.

Warto popełnić jakiś kawałek z myślą o konkretnym wykonawcy, napisać tekst wykorzystujący jego talent komiczny.

Pozdrawiam :)))

No to wszystko jasne, ja odebrałem ten utwór całkiem serio i pozostało po tym takie, a nie inne wrażenie.

Większość poezji, nie tylko na orgu, jest bardzo "serio" pisana. Wziąłem w cudzysłów słowo "serio", ponieważ są to bardzo złe próby, ciężkie osobiste wylewy z głowy do palców i na klawiaturę. Brakuje lekkich wesołych skeczy, monologów, tej, jakże ważnej części poezji. Ale podobno nie wypada się uśmiechać i śmiać - nie wypada i już!
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



powtórzyłem "dreszcze", ponieważ uznałem, że peel był tak obezwładniany okolicznościami, że nic już sensownego oprócz powtórzenia, jak echo, nie może z siebie wydobyć. :))) tak bywa, sam rozumiesz.

wracając do "dreszczy" i "nieskromności" - nie bądźmy hipokrytami, podobająsięsięsię :) - i peel pokazał, iż hipokrytą nie jest!

pozdrawiam :))
Almare, no przecież żartowałem z tą nieskromnością, a peel jest wporzo ;)))
co do "dreszczy" sięsięsię upierał jednak będę (z uwagi na Przyborę ;)
o Michnikowskim nie wspominając.
Zdrówka.
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



powtórzyłem "dreszcze", ponieważ uznałem, że peel był tak obezwładniany okolicznościami, że nic już sensownego oprócz powtórzenia, jak echo, nie może z siebie wydobyć. :))) tak bywa, sam rozumiesz.

wracając do "dreszczy" i "nieskromności" - nie bądźmy hipokrytami, podobająsięsięsię :) - i peel pokazał, iż hipokrytą nie jest!

pozdrawiam :))
Almare, no przecież żartowałem z tą nieskromnością, a peel jest wporzo ;)))
co do "dreszczy" sięsięsię upierał jednak będę (z uwagi na Przyborę ;)
o Michnikowskim nie wspominając.
Zdrówka.

Pomyślę :))))
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



ach, Kasiu jaki fajny komentarz do wierszyka.

dziękuję

PS

jestem przekonany:
w każdej pozie zachwycająca
promienna zniewalająca
równa do słońc tysiąca

a ja - kic, kic - podobny
do zdechlaka, pardon, zająca
poeta blady wierszokleta
co liter zna ledwie kilka

i choć próżne marzenia
wniosek z naszego porównania
to przez słowa wiersza powstała chwilka
w której zając zamienił się w wilka :))))))))))


pospieszyłeś się troszeczkę
z tą kulminacyją
na odpowiedź
w przedwczorajszym wątku
marzenia to nie próżnia
są one bowiem
wzorem wyobraźni
mówisz o tym wilku

nie błaha to sprawka
żeby zając powrócił
po szynach do ciasta
bo i tak się wywróci
na lekkich pagórkach
za te krzywe zęby na aferach
z przewietrzenia korozją
na zewnątrz no i w zausznikach

pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...