Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Myślistwo w części jest rycerską sztuką,
Jest w sobie kuźnią, zdrowia i hartu nauką,
I sił fizycznych i zdrowego ducha,
Dyscypliny, wie kiedy, gdzie powinien- słucha.
Udział zaprawiał do sztuki wojennej,
Podjazdowej, partyzanckiej, w sytuacji zmiennej.
Uczy podchodów, znajomość zwyczajów,
Nieprzebytych puszcz wokół, bagien czy zagajów.
Trzeżwość umysłu i fizyczna siła,
Mocą odwagi ,oby w zdrowiu była.
Zwierz groźny dodał myślistwu uroku
Puszczę w oparach, na świtania mroku.
Emocja wisi, tu strzał, tam ryczenie,
I wycie z bólu, rzężenie albo skowyczenie.
Puszcze dziewicze, bo ręką nietknięta,
Jak takie w Raju, nieskalana, święta.


Zwierz gruby: dziki, łoś, żubry , niedźwiedzie,
Szło się z toporem, oszczepem- na przedzie,
Do późnych czasów z łukiem, ten bywał skuteczny,
Pewny w obsłudze, w użyciu bezpieczny,
Od krzoskowego półhaka, o zbyt krótkim strzale,
Pali raz tylko, niepotrzebny wcale,
Nie miał wartości sękatego kija,
Z brakiem innego, w obronie wywijasz.
Dwie możliwości, zwierz- człowiek, ofiara,
Wraca myśliwy z trofea albo też na marach.
Trzecia, gdy jeden ucieczką salwował,
Tu miał przewagę - zwierz, człek na drzewo chował.


Miłość przyrody wzrastała od wieków,
Wiara chrześcijan, zasiała w człowieku,
Do Stwórcy miłość, ludzką. Dlatego kochają,
Miłość przyrody cześć Stwórcy oddają.
Z nią jest współżycie, jak słońca potrzeba.
Łyk słodkiej wody , powietrza i chleba.


Jak dzieje ludzkie, było polowanie,
Z dawien i dawna staje powołaniem,
Jest warstwy wiejskiej,całej społeczności,
Z zamiłowania, często z konieczności.
Z myśliwskim życiem tradycje, zwyczaje,
I niezbywalne także obyczaje,
Natura każe jak winien postrzegać,
Człowiek jej prawa i zgodnie przestrzegać.
Porą znaczone, od czasu wzrastania,
Kończą jesienią, czasem dojrzewania.
Zwyczaj zachować, stać się musi prawem,
Oby owoce nie były koślawe.
Rosły w harmonii, tam skąd się wywodzi,
Człowiekiem, który wśród przyrody chodzi.
Tam gdzie Stwórca, przy stworzeniu dotknął,
Człek niech nie szkodzi, oby się nie potknął.


W cienistych drzewach, namiot w gwiazdach nieba,
Cenisz naturę, widokiem olśniewa,
Tworzy wrażenia, wśród wymownych głosów,
Dopełnia w związku, powiązanych losów.


Łowy z hartami, ogarami, obława z sieciami,
Te szlachetniejsza- bywała z ptakami.
Sokół najczęściej, żądał cierpliwości,
Trudu , wydatków. Często jednak gościł,
Na polowaniu los jednak zależał,
Dziś na jakiego przymierzano zwierza,
To unoszenie było trudną sztuką,
Też specjalnością, inne też ptaki objęto nauką,
Orzeł należał, krogulec, jastrzębie,
I nawet sowy, rorogi. ostatnie były ostre w gębie.
Krogulec , sokół, prócz kuropatw, dzisiaj mało kto wie,
Chwytał żurawie, dropie i cietrzewie,
Jastrząb zająca. Roróg albo orzeł,
Dał radę sarnie, jak i dzikiej kozie.


Ptactwo się krząta tuż przy żrałych kłosach,
Rankiem obsycha z pól srebrzysta rosa,
Z nim wiele zwierząt. Polują na łodzi,
Wodną ptaszynę, gdy świt blady wschodzi,
A ciągi małe, wielkie, budzą myśliwego,
Mknie we czeredach, w poświacie bladego,
Dnia,ku odległym halawom.
W wieczór wzdłuż grobli, czatują przy brzegach,
Gdy ptactwo na żer nad ziemią, w szeregach.


Mają patronów, świętego Huberta,
Święty Eustachy , Idziego od święta,
Gdy chce myśliwy by prośba była wysłuchana,
Ma na uwadze z świętych ,Sebastiana.
Każdy z nich w niebie- w lesie kule nosi.
Kiedy myśliwiec z przekonaniem prosi.


Niedźwiedź zwierz dziki, silny i ogromny,
Zwierzem ponętnym, był najbardziej łowny.
Polują zimą, nie znosił wybiegu,
Wrażliwe łapy, nie chodzą po śniegu.
Wcześniej w barłogu, w środku matecznika,
Nie niepokoi go zwierzyna dzika.
Człowiek wypatrzył, psy, różne sposoby,
Znajomość jego, puszczy czy dąbrowy,
Skuteczny dały efekt.
Otoczą obszar, gdzie niedźwiedź zalega,
Na czasie mrozu ostrego i dużego śniega.
Myśliwi zajmą swoje stanowiska,
Rusza obława, ofiara, czując człeka z bliska,
Straszą hałasem, strzałami, szczekaniem,
Wybiegł z barłoga, prosto na strzelanie,
Zdarza się niedźwiedź, też dziurę wywierci,
W kniei przepada, unikając śmierci.


Po trudach i wysiłkach, gospodarskich pracach,
Myślistwo wszystkim trudy ubogaca,
Niosąc różne korzyści.
Melancholię wypędza, czyniąc głowę wolną,
Temperuje człowieka i duszę swawolną.
Do rycerstwa sposobi, wnosi do spiżarni,
Z skóry czyni użytek, mięsa do wędzarni.
Wilka trzebi, odstrasza, wódz wszelkich szkodników,
Wśród właścicieli ziemskich ma swych przeciwników,
Zagorzałych zresztą.
I dziki szkody czynią we uprawach,
Na nich myśliwy szczególnie nastawa,
Nie gardząc mięsem także.
Trąby głośne myśliwych i w ogarów głosie,
Dwoją, troją harmider, po porannej rosie,
Zwierzynie, kto panem na długo ogłasza,
Charcia pogoń daleko, od dziedzin odstrasza.
Dzięki zamiłowaniom dworów do polowań,
Było więcej pożytku, niż dworskich filtrowań,
Zaopatrzył w dziczyznę, skóry i rozrywkę,
Do wyżycia młodzieży dawając przygrywkę.
Poczucie niósł wolności, odporność, zaprawę,
I męstwa, na późniejszą w obronie wyprawę.
Chociaż w polowaniach było niebezpiecznie,
Zajęcie to lubian bezsprzecznie i wiecznie.


Gdy Król, Hetman wyprawę takową sposobił,
Myśliwych zwoływano i zwierzynę łowił.
Armii aprowizacja w puszczy miała źródła,
Kiesa na wyżywienie z tych przyczyn nie chudła.
A i stoły pańskie zastawione suto,
Mięsem z grubej zwierzyny, no i ptactwa śrutą.
Łowy też traktowano w zasiewach obronie,
Które często niszczone na pańskim zagonie.
Stąd aprobata pełna do ich zabijania,
Niedźwiedzie, wilków, dzików ,ta śmierć ich przysłania.


Józef Bieniecki

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...