Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 17.06.2020 uwzględniając wszystkie działy

  1. pamiętasz kochany, jak byliśmy młodzi? o sercach odważnych, żarliwych, otwartych gorące umysły musieliśmy chłodzić oddaliśmy życie w nieznany depozyt w dążeniu do celu tak samo uparci życie było trudne, lecz byliśmy młodzi za mało dnia, nocy, nie starczało godzin rewolucjoniści, wolności bękarty z fikcyjnych pomysłów ktoś musiał nas chłodzić gdy świat czekał na nas i pięknie uwodził cały robaczywy, zachodu niewarty wszystko było piękne, jak byliśmy młodzi nieświadomi faktu, że pejzaż nas zwodzi braliśmy realia zupełnie na żarty rozpalone głowy musieliśmy chłodzić a teraz poważni życia wirtuozi znamy wynik gierek, przejrzeliśmy karty bardzo wierzyliśmy, gdy byliśmy młodzi póki nie kazano nam serca ochłodzić
    6 punktów
  2. Jesteśmy do siebie podobne, lubimy przeglądać się w brązach. I w łanach lirycznych wrzosowisk, za myślą ulotną podążać. W spojrzeniu nosimy zadumę, nad światem, w pór drugiej połowie. A kiedy zanadto pochmurne, miękniemy, jak kartka pod słowem. Pragniemy wyzłocić wspomnienia, po wiośnie i lecie zdyszanym. Ja w wierszu skrojonym ze wzruszeń, ty w liściu co spadł rozszeptany. Z tęsknotą patrzymy w obłoki, gdzie ptaki się w drogę szykują. By chciały powracać to trzeba, pozwolić im teraz odfrunąć.
    6 punktów
  3. Chciałabym to wszystko zapisać, ale nie wiem jak. Jak ująć wnętrze człowieka, któremu wali się świat? Jak spłonąć tak, żeby przeżyć, Wybuchnąć i zostać w całości, Chciałabym w końcu uwierzyć W te wyższe, wieczne wartości. Chciałabym wiedzieć, co trzeba I umieć z tej wiedzy korzystać, Bez piekła nie może być nieba, Bez śmierci nie da się zmartwychwstać. (A ja mam to w dupie) Zło konieczne jest do pewnego stopnia, I ono też powinno mieć granice, Bo potem miłość staje się tak samotna, Że zapomina o relacji z życiem, Że w końcu znika i wcale jej nie ma, A ja wypełniam umysł hipokryzją, Całą moją przyszłość i wszystkie marzenia Zniszczyłam jedną, pierdoloną decyzją. --------------------- (Przepraszam, za ten skrzywdzony rytm i przekleństwa, ale taki emocjonalny eksperyment wyniknął z ostatnich wydarzeń w moim życiu, więc no)
    3 punkty
  4. Jakże się czuję tu swojsko, znów na ulicach jest wojsko, policja sejmu pilnuje, ach, jak wspaniale się czuję. Na Wiejskiej światła nie gasną, mogę w spokoju już zasnąć, bo kiedy robi się ciemno wiem, że ktoś czuwa nade mną. Mam w czterech ścianach powietrze, za oknem zmiany na lepsze. Jakże się czuję beztroski, gdy Chrystus jest królem Polski, gdy z kolan wstają sztandary, nawet przez powiek kotary jak szpadel ostry i twardy przegryzie się lampa prawdy.
    3 punkty
  5. w oddechu wiatru kilka smaków późna Warszawa w bielańskim gaju Bazyl i ja błąkamy się po stołach kończącego dnia oliwkowe mrugnięcie gasi miasto można do Woli wybierać menu jest bogate w kolory nocy z wirujących talerzy wyskakują zielone pory każdego roku na ciepło tu czas omija wskazówki wędrowcy kończą bieg blaszane koty spadają z tacy
    3 punkty
  6. Rozkwitło serce w oddechu różowej aury, by z płatków wyłoniła się już Afrodyta. A jednak wszystkie gwiazdy w jej oczach pobladły. Planeta róż cieniem Twoich powiek zakryta. Za dużo płatków nasyconych uczuciami? Już usychają na wietrze Twoich chłodnych słów. Krągłe piersi oblane krwistymi myślami. Serce jej pękło ale możesz je wskrzesić znów :)
    3 punkty
  7. Produkt może zawierać: sezam, seler, migdały, gorczycę, soję, gluten i różne orzechy. Chciałbym mieć to już za sobą kolejny stopień wtajemniczenia trzydziesty trzeci w masonerii Gdzie oddzielam zgodnie z rytuałem owce od kozłów plewy od ziarna udaję nędzarza przed restauracją Padwa sprzedając wytwory swojego chorego umysłu Sztukę wynaturzoną (Entartete Kunst) jak to określali kiedyś Niemcy w cenie przybliżonej do wartości paczki papierosów Gdy nadejdzie ten dzień i odrzucę zwątpienie podniosę symboliczną wartość prac maksymalnie pozostawię im własną odrzuconą nieużyteczność Pójdę na stronę środek tego placu z galonem benzyny ekstrakcyjnej i w cichości w skupieniu jak do modlitwy zapłonę
    3 punkty
  8. wracali skądkolwiek wszystkie duchy historii w przeklętym splocie niemożliwości śmierć uprzejmie wzbogaca harmonię kolorów szczodry dar zapomnienia jedno z najwyższych błogosławieństw zeszklone mrozem cudowne remedium pierwszy wiosenny śpiew
    2 punkty
  9. Nie było mnie w tej mieścinie. A jednak TAK zapamiętałam chodniki w - MOJEJ - ufarbowanej na rudo metropolii, gdzie przemarzyłam stulecia - tak właściwie przy nikim Potrafiłam grzecznie czekać - w ciepłych progach wyobraźni, mogłam dwoić się i troić - w dobrotliwie spójnej jaźni Gdzieś tam brzmiały ''te wieczory,'' kogoś ktoś o rękę prosił, pachniał ranek Sorbonami, śnieg w wiaderku wiosnę znosił ... Suknie z wełny, któraś jesień, kamienice i bóżnice, winne gruszki, krótkie noce, stare mury, lecz - z pejzażem Nie ma na nim klątw, pokuszeń I o śmierci się nie myśli, Są kasztany, śmiech do ... wzruszeń, jest i diabeł i ogarek, są winogron piękna kiście, jest razowiec i sękacze, bukiet - przyszłorocznych liści Czy kochałam w tamtym mieście jeszcze kogoś ... oprócz siebie? Nie wiem, nie pamiętam zresztą. Tamten tramwaj dalej jedzie ...
    2 punkty
  10. Wyszłam nago na ulicę, jakby z buszu, wystawiłam się na krople gradu płatki i na skórze dreszcz przemieszał się z rumieńcem: tak, ja żyję - dowód na to w wersach gładki. Po co ludziom cudze chwile intymności? Popodglądać życie mogą w oknach domów. Wyszłam w wierszach całkiem nago na ulicę, zawstydzona się odkrywam. Na co komu? Przyjmij taką nagą mnie dzisiaj w gościnie. Ja nic nie chcę, prócz rozmowy intymności. W moim świecie wszystko proste jest, choć inne - ludzie cierpią na brak więzi w samotności. Już zakładam kolorową suknię w malwy, już zakręcę się z radością wokół osi, zbawia bliskość, towarzystwo ludzi budzi, chodź! zatańczmy, o to także w życiu chodzi.
    2 punkty
  11. Pytanie o życie to mucha pierdolnij jak się nie zgadzasz, kiedy srasz, kiedy piszesz, kiedy śpisz. Najlepiej, żeby ich nie było: Prawda?
    2 punkty
  12. @kinsv Czasem trzeba pizdnąć ręką w stół, aby później, umysł myśleć mógł. Pozdrawiam nie lubię wulgaryzmów, ale... wybaczam. Sobie też.
    2 punkty
  13. @Somalija Gdy pod wierszem nie ma wpisu to podchodzę do lusterka staję, patrzę i rozmyślam, stwierdzam, że to nie usterka gołej glacy i facjaty lub niekształtny rys postury tu jedynie winien autor wiersza, właśnie wiersza, który nie ma w sobie nic z poezji nieciekawy styl i słowa więc sam siebie motywuję napisz nowy wiersz, a słowa dobierz lepiej a i temat zmień natychmiast diametralnie może wtedy ktoś się wpisze na poważnie lub trywialnie. pozdrawiam ;)))
    2 punkty
  14. Działanie Zielone oczy moje zawsze lśnią niepokojem rudy warkocz poraża idzie wielka ekstaza. Blaski burza sino z nieba leje się wino soczewek się pozbywam ceglany kielich rzucam. I tak w działaniu trwam choć na otwarcie nieba czekam bramy aniołow skrzydła tulę jak w tytule. Jstyna A.
    1 punkt
  15. Puszczyk w puszczę się zapuszcza, ale puszcza go nie wpuszcza. Puszczyk oczko puszczy puszcza. Puszcza nadal go nie wpuszcza. Pu na imię ma ten puszczyk. Jak go wpuści, Pu szcza w puszczy. Za to puszcza go nie wpuszcza, bo dziewicza jest ta puszcza. Bywa też puszczalska puszcza, która zwierza chętnie wpuszcza. Parna, pusta i rozpustna w karnawale i w zapustach. Potem grzechy jej odpuszcza, ten co nawet nie przypuszcza, że przepuścić może puszczę, kiedy puszcza go opuszcza. A jak złapie, nie wypuszcza. Na odpustach nań napuszcza pustogłowych wyposzczonych, pustelników pustakowych. Zapuszczony dzik popuszcza także czasem coś w tej puszczy, bąki puszcza, ser upuszcza... Tu pojawia się podpuszczka... Puszka w puszczy się rozpuszcza i zostaje po mniej pustka. Ty nie dawaj się podpuszczać, a ja już zasłonę spuszczam na te puszcze.
    1 punkt
  16. 1 punkt
  17. Czuję podniecenie rdzy na sobie. Wibruje nieustannie na mym metalowym ciele. Faktycznie. Ciele ze mnie. Zamiast zagaić seksublasznie, to stoję w porzuconym magazynie, wśród innych – z połączeń nitowych – do mnie podobnych, jak ta kupa złomu. A przecież jestem całkiem sprawny. Najsprawniejszy. Co prawda słyszę raz po raz zgrzyty w gąsienicach, na których tkwi skrzywiony wszędzie korpus, ale wyczucie piękna nadal wibruje w twardych, nabrzmiałych nitach. Program działa jeszcze jako tako. Zasilanie też. Tylko o czym ja synapsiałem. No właśnie. Oparta o przeciwległą ścianę, stoi ona. Lśniąca, o gładkich przegubach, tudzież wpustkach, pod uroczym baniaczkiem z dwoma uroczymi światełkami. Mrugają przymilnie drucianymi powiekami, lecz nie mam pewności, czy do mnie, czy do starodawnej maszyny parowej, stojącej w kącie pod gwizdkiem, w którego kiedyś poszła cała para. No nic. Szkoda marnować programu. Ruszam w jej kierunku. Parówa zaczyna groźnie pohukiwać i dymić zazdrością. Mam ją w rowku, między dwoma częściami tylnymi. I tak nie może się ruszyć, bo okrągłe kończyny zdemontowane. Natomiast moje gąsienice gąsiują coraz szybciej i szybciej. Słyszę rozgniatanie ziarenek piasku i zapach oliwy na popękanym betonie. Już niedługo, moje dotkną jej. Bardziej pulchnych, z więcej części zrobionych, wyrzeźbionych oczekiwaniem na wspólne spełnienie, aż wiórki iskrzące polecą. Ojej. Jestem w roboczym niebie. Ona jedzie w mym kierunku. Lampki szczęścia mojego i jej, błyskają gdziekolwiek. Jeszcze trochę. Troszeczkę. Bum. Wielkie bum. Zgrzyt metalu o metal. Gąsienice wjeżdżają jedna na drugą. Słyszę elektroniczne słowa: „Odkręcaj moje śrubki.” A ty najdroższa złap mnie wysięgnikiem za wystający pręt. „Ten pręt? Powiedz kochanie, potwierdź, że ten.” Tak kochanie. O ten chodzi. Cholera, nie aż tak! Bo urwiesz. „Jam napalona.” Jam też, ale zachowajmy spokój. Trochę gry wstępnej, by się przydało. „Do części z tyłu z grą. Pragnę dotykać twojej pulsującej rdzy. Odkręcaj wszystkie śrubki me.” Już to mówiłaś. To znaczy o śrubkach. „Blacha z tym. Zdejmuj pokrywki ze mnie. Odsłoń bardziej czułe elementy.’’ Poczekaj chwilę. Zaplątałem pręt w zasilające przewody. „Jakie one podniecająco śliskie. Muszę pomacać.” A daj se luz w trybikach. Macaj mój pręt. „O faktycznie. Gorący się robi, gdy po nim przesuwam zakończeniem wysięgnika. Czuję jego gorący żar w kopułkach orgablasznych. Byle tylko bezpieczniki nie wywaliły, jak ostatnio.” Jak to ostatnio? Zdradziłaś mnie z parówą? „Żartowałam. Przestałeś ze mnie ściągać. Dobierz się wreszcie do kapsułki wszelkich doznań. Wsadź tam pręt. Zaczynasz się lenić, a mnie już trybiki buzują.” Mnie taż. Nie martw się. Odkręcam twoją wilgotną przykrywkę. Metalowe paluszki mam spocone od podniecenia. Ślizgają się po twoich gładkich wypustkach i nitach. „Guzdrasz się kochanie. Wjeżdżam na ciebie. Czujesz jak moja gąsienica, pieści twój pręt''. Uspokój się trochę. Ciągle tylko o pręcie mym nawijasz. O mało co, a byś mi urwała. ''Przekomarzam się trochę. Przecież w razie czego, w częściach zapasowych jest ich pełno.” Ale taki wspaniały i sprawny jak mój, jest tylko jeden w całym magazynie. „Oczywiście kochanie. Ojej, ojej, zgrzyt, zgrzyt, pisk, pisk, ojej, jak mi dobrze. Oliwka mi wrze. Czujesz moje iskry pożądliwości na swoim korpusie? Wiem, że tak. Wreszcie go wsadziłeś do czeluści, wiercących doznania me. Taki mi bosko. Metalowo. Rdzawo. Ojej, ojej.” Przestań aż tak skrzypieć, bo się skupić nie mogę. „Nie podnieca cię moje zgrzytanie.” Oczywiście. Po sam czubek wizjera. Aż blachówę mam gorącą. „Ojej ojej, zgrzyt, zgrzyt, pisk, pisk. Chyba dochodzę.” Gdzie? Kochanie. Nie odchodź. W takim momencie. Cholera. Ale trysnęłaś olejem. „Z twojego pręcika, też nieźle wystrzeliło smarem.” Cały wizjer mi zapaćkałaś. Nie widzę ciebie. Gdzie jesteś? „Tu… o nie. Słyszysz. Przyjechali.” Kto? „Złomiarze.” * – Spójrz Balchówko na tamtych. Nowo wrzuceni. Zmarnowani tacy. Pognieceni. – Nic dziwnego, że ich tu przywieźli. Pamiętasz, jak z nami było? – No ba. Te twoje śrubki. – I twój pręt. – Fajna para z nich. Robot i Robocizna. Jeszcze się ruszają. Może im mało. – Myślisz o tym samym co ja. – Właśnie. Jakiś wspólny… iskrzący czworobok…
    1 punkt
  18. {Prolog} Istota czyta Książkę. Po to właśnie jest żeby tworzyć światy, w które zazwyczaj nie ingeruje. Czasami to straszne nudne i wnerwiające, takie wpatrywanie się w pustą stronę. Dla niej zawsze jest pusta. Nie wraca do tego co było. Czyta to, co jednocześnie tworzy. Nie widzi tego co będzie, bo jeszcze tego nie ma. Sama dobrze nie rozumie na czym polega jej misja, kim jest i w jaki sposób to wszystko się odbywa. Może tworzyć literki, zdania, a jednocześnie pozostawiać postaciom możliwość wpływania na swoje losy. Wie tylko, że czyta dokładnie to, co dzieje się w Książce. Jest twórcą przeznaczenia, za które w dużej mierze, nie ponosi odpowiedzialności. Kolejny raz gubi się w tym wszystkim wiedząc, że nie po to istnieje, żeby wszystko teraz rozumieć. Jakiś wewnętrzny głos mówi do niej, że coś się wydarzy dziwnego związanego z tą właśnie Książką. Coś, co jeszcze nigdy nie miało miejsca. A zatem czyta nieprzerwanie, zapełniając puste kartki tekstem. Jest świadoma, że kiedyś nadejdzie taki czas, kiedy będzie musiała przerwać czytanie, gdyż każda książka ma swój kres. To ją właśnie niepokoi. Ta niewiadoma. A jednocześnie wzbudza ciekawość. * Jesteśmy kochającą się rodziną. No prawie, bo kłótni u nas wiele, ale takich konstruktywnych po których pogodzenie, daje wzajemną radość. Mam wspaniałego męża i dwójkę chłopców. Przemiłe berbecie. Rozbiegane i pyskate. Jest jeszcze babcia. Bardzo lubi siedzieć na podwórku. Mieszkamy w niedużym domku. Niestety, prawie na odludziu. Z okien widać wielką Górę. Zawsze ma ośnieżony szczyt. Lubimy na nią spoglądać. Nie musimy się martwić o wyżywienie. Zjadamy to, co wyrośnie w ogródku. Dziwnym trafem nie tęsknimy za innym jedzeniem. Nie wiemy dlaczego tak jest. W sumie jesteśmy szczęśliwi. Jedno co nam trochę przeszkadza to „ogrodzenie". Taką daliśmy nazwę. Poza Strefę wyjść nie możemy. Nie mam na myśli żadnego płotu lub coś takiego. Nic z tych rzeczy. Wokół naszego obszaru widzimy pustą przestrzeń, chociaż wiemy, że pusta nie jest. Dawno temu tak zdecydowano. Każda rodzina osobno. Poza Strefą to już „Inna Książka” przez kogoś Innego „czytana” Dla nas to żadna tajemnica. Mamy świadomość, że Ktoś tworzy nasze losy, o których my decydujemy. Nie rozumiemy tego do końca. Lecz wierzymy, że tak musi być. Wchodzę do pokoju moich pociech. Siedzą przy stole. Zaglądam od tyłu. Jestem nieco zdziwiona. Właśnie jeden rysuje strzałę przebijającą serce. Pytam go, co to oznacza? „Mamo, ty nie wiesz? Możliwość przebicia naszego świata”. Dziwnie to brzmi w ustach dziecka. U mnie taki obrazek wywołuje inne skojarzenia. Drugi syn mówi, że to on narysował: serce. A dlaczego przerywaną linią – pytam się. „Nie wiadomo, czy nasz świat będzie istnieć nieprzerwanie" – odpowiada tak samo dziwnie. Kontury są ciemnoniebieskie. Jak atrament. Bo też nim zostało narysowane. Dzieci są pewne, że gdy wychodzili z pokoju, żadnego kałamarza, pióra i kartki nie było. A gdy wrócili, na stole stał cały zestaw. Jakby na nich czekał. ~ W naszym świecie pojawia się wiele różnych rzeczy, potrzebnych do życia. Nie jestem zaskoczona, ale jest mi dziwnie nieswojo, gdy spoglądam na atramentowe serce. Czuję dreszcze na plecach. Radość i lęk w jednym. Tak bym mogła określić mój stan. Niesprecyzowane przeczucie nadejścia czegoś nieuchronnego. A może o tym zapomnę? Dzieci chyba zapomniały. Przestały o tym mówić. Tym bardziej, że cały zestaw zniknął jakiś czas temu, a rysunek znika właśnie w tej chwili. Czasami sobie myślę, jaka jest nasza rola w tym wszystkim. Czy ktoś ingeruje w naszą tożsamość. Ile zależy od nas tak naprawdę? Której z dróg szukamy? A może dopiero gdy odnajdziemy, będziemy wiedzieli. A przede wszystkim, jaki jest tytuł Książki? Czy kiedyś się tego dowiemy? .. Istota czyta nieprzerwanie. Jest świadoma, że jej czas a ich, to dwa różne odczucia. Nie tylko odczucia. Rzeczywistość. Tutaj minęło go bardzo niewiele, ale dla postaci które tworzy, dla ich świata, znacznie więcej. Zdarza się niezmiernie rzadko, że odczuwa krótkotrwałe zaniki świadomości. Jak to możliwe skoro nie powinna o tym wiedzieć. Trwa to zazwyczaj kilka milisekund. Nie wie, czy ma to jakiś wpływ na Świat który tworzy. Nadal czyta spokojnie, lecz zaczyna odczuwać niepokój. Jakiś wewnętrzny głos znowu jej podpowiada, że powinna coś zmienić. Tak to dłużej trwać nie może. Ale co? Tego jeszcze nie wie. .. Gdy spojrzymy na naszą górę, widzimy na samym szczycie, okrągłe, nieustannie migające Zielone Światło. Nigdy tam nie byliśmy, tak zupełnie blisko, ale na pewno musi być ogromne. Jak tylko pamiętamy, zawsze było i nadal jest. Cały czas pulsuje. Wiemy od dawna, co to oznacza. Kiedyś babcia siedząca na fotelu przed domem, powiedziała nagle: – Ciągle jesteśmy wgrywani. Oby jak najdłużej. – Ależ mamo. Raczej: czytani. – Czytani też. Wiem co mówię. Mój mąż kiedyś poszedł na tą górę. Chciał zobaczyć jak To wygląda z bliska. Kiedy wrócił, był jakiś nieswój. Powiedział tylko, że im bliżej podchodził, to Światło było dalej. Jakby nie chciało wyjawić swojej tajemnicy. Miał wrażenie, że czas na Górze płynie inaczej. Zapewniał, że był tam bardzo krótko. A ja czekałam za nim do wieczora. Więcej o tym nie rozmawialiśmy. Właśnie dzieciaki do mnie podbiegły. Pytają zawsze o to samo: „Dlaczego nie możemy spotkać innych ludzi z tamtych Książek”. Tłumaczę im, że tak zawsze było jest i będzie. Nic na to nie poradzimy. Na niektóre sprawy nie mamy wpływu. Słyszę kolejne pytanie, dotyczące naszego życia: „Co się stanie… ? Nawet o tym nie myśl – odpowiadam. .. A jednak łączy się myślowo z innym Istotami. Też czytają nieprzerwanie. Co u licha się dzieje? Jakaś epidemia czytania? Razem, zupełnie niespodziewanie, jakby Ktoś kierował ich umysłami, podejmują pierwszą tego typu decyzję. .. Bladym świtem budzi nas dwójka uroczych dzieci. Nawet babcia w sąsiednim pokoju marudzi, że chciała sobie pospać i nic z tego. Krzyczą uradowane, że na zewnątrz domu stoi kilku ludzi i że z nimi gadali i są bardzo w dechę. Jestem bardzo zaspana, więc tylko pytam: o jaką dechę wam chodzi? Znowu powtarzają, że są ludzie na podwórku, którzy powiadają, że już nie ma Strefy. Jak to nie ma Strefy – mówi zaspany mąż. – Nie może nie być Strefy. To jakiś: absurd. Dzieci kochane, wy chyba jeszcze śpicie. Nie śpimy – krzyczą głośno. – Wyjdźcie i sami zobaczcie. Wychodzimy. Rzeczywiście. Totalny szok. Prawda, która nie może być prawdą, a jednak nią jest. Prawdziwy Świat Książek – mówi z tyłu babcia. Nasze rozmowy z przybyszami, ciągną się do późnych godzin nocnych. .. Istota jest coraz bardziej niespokojna. Cały czas czyta, tak samo jak pozostałe. Coś wisi w powietrzu. Komunikują się nieustannie, jednocześnie kreując postacie i zdarzenia, o których sami nie wszystko wiedzą. Nie może tego pojąć. Nagle, w jednym ułamku czasu, jest świadoma, że czytanie dobiega końca. Czyżby miało to nastąpić? Pamięta, że całkiem niedawno chciała odpocząć od tego zajęcia. Teraz nie chce. Pozostałe też. Dlaczego? .. Ojeju! Powtórka z rozrywki. Znowu dzieci nas budzą. Jeszcze bardziej podekscytowane i radosne. Aż im się policzki czerwienią z tych emocji, a buzie nie zamykają. Ledwo mogą mówić i to prawie równocześnie. – Na górze pojawiło się nowe światełko. Stoi przy Zielonym. No ale właściwie to nie jest światełko… tylko taka… ogromiasta Śnieżna Obręcz… bardzo migocze… prawie świeci… jakby miała w środku srebrne gwiazdki… a w niej widać chmury… no i znowu dużo ludzi się pozbiegało na nasze podwórko… i oni tam patrzą… no wiecie… tam wysoko… – Przestańcie trajkotać, bo nic nie rozumiem – mówię do nich, przecierając lewą dłonią prawe oko.– Jakie światełko? Na jakiej górze? – No na naszej! Jest tylko jedna! – O co chodzi – odzywa się mąż. – Czas na śniadanie? W środku nocy? – To fajnie, że się obudziłeś. Wstawaj. Wychodzimy na zewnątrz. Coś się dzieje. Chyba słyszysz? – Przecież nie wyjdę goły jak święty turecki. – Kochanie! Ty nie jesteś... turecki. Przed chwilą się ubrałeś. – Nie może być. Jesteśmy na zewnątrz. Przed nami pokaźny tłum. Dopiero teraz się dowiadujemy, że tylko u nas jest taka Góra. Wszyscy patrzymy w jedną stronę. Nagle babcia każe nam wracać do domu. A co dopiero żeśmy wyszli. No cóż. Babci musimy słuchać. Jakże inaczej. Chce powiedzieć coś ważnego. Poznajemy po wyrazie twarzy. Nie pierwszy raz. .. Naprawdę się denerwuje. Czyżby wszystkie razem równocześnie miały przestać czytać. Co będzie z tamtymi światami. Teraz niby są razem. I co z tego. Jak jeszcze długo? Nie powinno ją to obchodzić. Odpocznie i zacznie czytać następną? Czas w jej świecie i tam, płynie całkiem inaczej. Ale czy zawsze? .. Siedzimy przy kuchennym stole. Na zewnątrz straszne zamieszanie. Jak byśmy pierwszy raz imprezę wyprawiali. Każdy mówi w swoim języku, ale jakoś wszyscy – w przeciwieństwie do przyjęcia - wiedzą o czym mówią pozostali. Lecz najważniejsze jest to, co ma do powiedzenia babcia. Ona zawsze mówi „do rzeczy”. W przeciwieństwie do nas, którzy często gadamy do „pustych szaf”. Słuchamy pilnie. .. Zaczynają się ostatnie rozdziały książek. Czytający są u kresu wytrzymałości. Ich natura każe się martwić, a jednocześnie cieszyć. Znowu to jakieś dziwne. Niezrozumiałe. Wierzą, że kiedyś Superistota wszystko im wyjaśni. Jeżeli takowa istnieje. Sami już nie wiedzą co myśleć. A może tworzą bajkę? .. – Nie chciałam wam o tym mówić żeby was nie martwić, ale istnienie Naszego Świata jest zagrożone. Kiedyś w końcu musiało do tego dojść. Różnie żeśmy się zachowywali, ale sądzę, że nie o to biega. To znaczy o jakąś zemstę… czy coś takiego. Czytający też muszą w końcu odpocząć. Nie jest rzeczą łatwą tworzyć Światy, a jednocześnie… nie tworzyć. Rozumiecie? – Nie – odpowiadamy jednogłośnie. – Ja też nie. Ale mogę wam powiedzieć, że jest nikła nadzieja. – Mamo! Dlaczego nikła – pyta mój ślubny. – Ty mi zięciu głupich pytań nie zadawaj, gdy się ważą losy Świata. – Przepraszam mamo. – Nie gniewam się. Chodzi o Śnieżną Obręcz, która widnieje na górze obok tego… Zielonego Rec. – Babciu! Nie chcemy umierać. – Szczerze powiedziawszy, nie wiem jak będzie z tym: umieraniem lub nie… gdy to nastąpi… jeżeli zdążymy. – Nie rozumiemy. – Moi rodzice mi opowiadali, a im ich rodzice, że kiedyś nastąpi Dzień Błękitnego Światła, ale nie jest to takie pewne. – Babciu! Jakiego Błękitnego Światła? . Rozpoczyna się czytanie kilku ostatnich kartek. Istoty są nie tylko u kresu wytrzymałości. Gorsza jest niepewność, co za chwilę nastąpi. Dla nich i dla tamtych. Niby wiedzą, że nie mogą zginąć, póki czytają… ale co będzie później. To się jeszcze nigdy nie wydarzyło. Nie mogą przywołać historii, tym bardziej, że nie potrafią patrzeć i czytać wstecz. Ale też nie do końca jest to prawdą. Tylko nie wiedzą jak nazwać taką możliwość. .. – Przepowiednia głosi – mówi babcia – że jeżeli przed końcem Wielkiego Czytania, Śnieżną Obręcz na Wierzchołku Góry wypełni Błękitne Światło, to Ten Świat razem z nami, będzie nadal istnieć. My będziemy inni i świat będzie inny… nawet po zaprzestaniu czytania. A nawet wtedy, gdyby książki zgniły, zostały spalone lub cokolwiek by się z nimi stało. – Inny? – pytam nieśmiało. – To znaczy… lepszy? – Tego nie wiem – odpowiada rezolutnie babcia. Przez chwilę nic nie mówimy. Siedzimy jak zamurowani w lodzie. A zatem to prawda, że tylko u nas jest taka Góra, gdzie może to Światło rozbłysnąć, ratując wszystkie Światy, że wszystkich Książek. A może sami jesteśmy winni takiej sytuacji? Dlaczego właśnie tu, a nie gdzie indziej, ma się wszystko zdecydować? Pytamy babci, co o tym sądzi. Nic nie sądzi, bo też nie wie. .. Początek ostatniej strony. W każdej książce. Zdenerwowanie Istot osiąga apogeum. Nadal czytają. Za chwilę wszystko się wyjaśni. .. Wychodzimy na zewnątrz. Całe tłumy obserwują wierzchołek góry. Zielone Światło nadal pulsuje, ale coraz słabiej i z mniejszą częstotliwością. Jesteśmy zdenerwowani i podekscytowani jak nigdy dotąd. To się dzieje w naszym Świecie po raz pierwszy. Jesteśmy świadkami czegoś, co się nigdy nie wydarzyło i już nigdy nie wydarzy. Tylko jedna szansa, tu i teraz, na którą nie mamy żadnego wpływu. Jeżeli Zielone zgaśnie, zanim pojawi się Błękitne, to po nas. .. Jeszcze kilka zdań. .. Nadal czekamy. Cisza całkowita. Prawie boimy się oddychać. Nawet wiatr ustał. Powietrze jest ciężkie i duszne, a nasze ubrania mokre od potu. Patrzymy bez przerwy w jedno miejsce, które ma zdecydować o naszym losie. Zielone Światło przygasa. Jest mniej widoczne. Pulsuje co jakiś czas. Jak na zwolnionym filmie. .. Ostatnie. Za chwilę Książki zostaną zamknięte. * Wnętrze Obręczy rozświetla słaby blask. Grobowa cisza staje się wiwatującym tłumem. Niektórzy klaskają a inni płaczą ze szczęścia. Wielu jest wycałowanych przez obce osoby. Dzieci biegają i podskakują wesoło. Większość nie jest świadoma, radosnej powagi sytuacji. Może im rodzice kiedyś opowiedzą. Błękitne Światło pomału wypełnia Śnieżną Obręcz. W tym samym czasie, Zielone zaczyna się robić przezroczyste.
    1 punkt
  19. bo widzisz, świat w oczach dziecka wzrasta wiśniowona drzewach i w potokach topi błękity. zalążki pestekwyciągają się na gałęziach odbijając słońce. pogodniemożna szczerzyć zęby i alergicznie kochać. na koniczynieliczyć mrówki i odnajdywać czterolistne szczęście.a kiedy pada deszcz, to rozrywa sznur perłowych koralina pajęczych nitkach. drgają dźwięki i zaczynają koncert,zabawę z wiaderkiem, wspólny spacer, udomowienie. ten stankiedy gołębie pozostawiają ślady na parapetach. doroślejąw nas przyzwyczajenia i dni z kubkiem porannego kakao w dłoni.patrzysz, bo mija czas. trawniki znów się zielenią, a my puszczamykoła rowerów tylko po to, aby usłyszeć jak wieje wiatr i zmyślakolejne scenariusze spotkań. nocą słowa same układaja się
    1 punkt
  20. Jeszcze kiedyś, było na świecie normalnie, jednak COVID zmienił zdanie. Kiedyś beztrosko, biegaliśmy po parku, a teraz, Szumowski ma pandemię na karku. W restauracji siadywaliśmy dostojnie, a teraz, lekarzom pomóż hojnie, wpłać pieniążek na ,, się pomaga", jest to proste, jak pierwsze ,,ga-ga". Ten wirus niesie wady, w ludziach i sklepach straty. Jednak zalety idą też, nie bądź głupi jak ten zwierz. Nie byliśmy świadomi, że wirus jest wszędzie, był, jest, ale nie będzie. korzystaliśmy z wszelkich luksusów, a teraz, trzeba przestrzegać musów. Siądź z rodziną, i razem spędź czas, ten wirus połączył nas. Pograj w planszówki i porozmawiajcie razem, lecz przy tym nie bądź ,,kanapowym grubasem"
    1 punkt
  21. marzenia uśmiech to czysta prawda która ciągle się w nas tli jest wieczną drogą czasem zamglona nie łatwa we śnie więc błądzimy marzenia uśmiech tyle wystarczy by wygrać z nocą oraz dniem dlatego warto jest się uśmiechać i marzyć pomagając innym znaleźć w tym sens
    1 punkt
  22. Tak bardzo chcę powrócić do tego, co było; znajome drzwi otworzyć wyjętym z kieszeni kluczem - i poczuć ulgę, że nic się nie zmieni, sprawić, by to, co już zastygłe jest - ożyło. Tak bardzo chcę się wymknąć z wartkich chwil strumienia, ulotnić niczym rosa w poranki upalne; wykraść się przez szczeliny czasu niewidzialne, nie zasnąć, by uniknąć bólu przebudzenia. Lecz nowych dni korytarz naprzód wciąż wybiega: tam milczy beznamiętnie szereg drzwi nieznanych; wśród kodów i wśród haseł nieaktywowanych znów z osadnika muszę się przedzierzgnąć w szpiega. Znów znakom zapytania odkręcam haczyki, by móc bezpieczne kropki po nich pozostawić; żaden przewodnik z mapą już się nie pojawi nie wskaże jak ominąć pułapki i wnyki.
    1 punkt
  23. świetny wiersz, bardzo mi się podoba:)
    1 punkt
  24. @[email protected] Marianko, z okna i ram! - Ja bywam, a wy - baj!
    1 punkt
  25. Spowiadam się z pytań bezgrzesznych,spowiadam się z ciekawości bezbrzeżnych
    1 punkt
  26. samowystarczalna męskość w wielokrotnym skupieniu ciszy gładkiej jak bilardowa kula w labiryncie sumiennych luster szuka bliskości i ciepła blask świec razi w oczy wewnętrzny monolog przemienia się w ochrypłą tyradę pełną bluźnierstw
    1 punkt
  27. A jesli życie, to sen, a śniąc żyjemy naprawdę? Hm...
    1 punkt
  28. @ais ciche, bo wszystko już powiedziałaś w wierszu ?..
    1 punkt
  29. Darł się w środku nocy jakiś kretyn, a później stuk puk stuk puk. Przerażeni sąsiedzi wezwali policję, a ci szybko przyjechali. Na sygnale. I tylko stuk puk stuk puk. Co bardziej ciekawscy uchylili drzwi, by na własne oczy zobaczyć twarz mordercy. – Policja, otwierać! – Trzech muskularnych typów w czarnych kominiarkach z zapałem dobijało się do drzwi, które po chwili otworzył filigranowy mężczyzna: – O co chodzi? – Zapytał i lekko wychynął zza drzwi. Mundurowi naparli z całej siły o mało nie przewracając podejrzanego i weszli do środka. Dwóch rozpierzchło się po mieszkaniu, gdy jeden z trójki z wyciągniętą bronią obserwował właściciela lokum. – Gdzie oni są?! – Zapytał groźnie policjant. – Kto? – Zapytał zdziwiony właściciel mieszkania. – Jak to kto, czarnuchy, których chciałeś zabić, rasisto! – Wrzasnął funkcjonariusz. – Siedzą w kuchennej szafce. – Wyszeptał przerażony właściciel. – Tylko uważajcie jest ich naprawdę dużo. Przyprowadziłem jednego do domu dla syna, jako ciekawostkę. A później nie wiem skąd, i było ich więcej i jeszcze więcej. Żona z synem musieli się wyprowadzić. Sam z nimi walczę, ale nie daję rady. – Mężczyzna schował twarz w dłoniach i zapłakał. – A może macie panowie granat? – Zachlipał cichutko. I znowu stuk puk stuk puk. https://pl.wikipedia.org/wiki/Czarnuchy
    1 punkt
  30. Związał się na długie lata z „wiewiórką”.
    1 punkt
  31. Załóżmy prochowiec z plandeki, (w kieszeni złoto i mirra) i patrząc w spóźniony kalendarz - świętujmy Dies Irae ...
    1 punkt
  32. chciałbym chociaż przez moment być motylem tęczą świerszczem poczuć się tak jak one bawić się wiatrem i podziwiać deszcze chciałbym choć przez chwilę być burzą wiatrem echem zrozumieć mowę gwiazd oraz dotknąć ich marzeń chciałbym pogłaskać nieboskłon przytulić się do nocy spędzić ją na drzewie - porozmawiać z sową o tym co jutro będzie chciałbym bardzo ale nici z tego bo nie wiem jak brzmi do nich zaklęcie - a może wy moi mili coś o tym wiecie
    1 punkt
  33. smętkowi się ponieść nie damy dzień nowe radości przynosi a ptaki niech lecą w nieznane bo szczęścia ciut więcej jak grosik a pośród szarości i brązów złocienie błyszczą w prześwitach i schodzą z cokołów posągi energia powraca do życia Pozdrawiam
    1 punkt
  34. i dzięki za możliwość działania... poruszający i myśli targający wiersz pozdrawiam Cię Justyno!
    1 punkt
  35. Bóg powiedział ja swoje zrobiłem macie góry rzeki lasy motyle łąki morza oceany wiatr tęcze kwiaty ptactwo deszcz i zamiecie wy tego pilnujcie to jest godne waszego bytu dumne zajęcie Bóg powiedział będzie wam miło tylko proszę was nie psujcie tego człowiek wiadomo sknocił wiele zamiast dbać oń był mu niewierny wycinał lasy psuł jego brzegi nie umiał kochać polubił grzechy Bóg na to rzekł to wasza wola że dziś echo i wiatr smutniejsze są
    1 punkt
  36. kosząc trawę w sadzie nie pomyślałem że to takie okrutne dla barwnych motyli bratków i ślimaka który drzemał zielonej żabki która wesoło skakała po źdźbłach trawy dla młodych gołębia który uwił gniazdko na jabłoni wyłączam kosiarkę myśląc nie może tak być bracie ich świat dużo warty poczekam na wiatr który trawy ułoży
    1 punkt
  37. czy można dla picu ślicznie narysować by w trójkątnym kształcie cztery kąty schować albo kątów wiele chociaż tak dla hecy przecież to możliwe nie można zaprzeczyć lub o dużo więcej plus te trzy z trójkąta kiedy człek punktami boki wnet pokąsa wtedy każdy punkcik to wierzchołek kąta gdy sto osiemdziesiąt na boku się błąka chociaż twór trójkątny kształty swe zachowa nie można naprawdę takiej nazwy podać no bo przecież trójkąt trzy boki mieć musi a gdy ma ich więcej do kąta wyrzucić
    1 punkt
  38. klik i mam cię podła poetkoktóra pisze wiersze. ucieka czasw letargukażdy nerw rwie siężeby ubliżyć pustej przestrzenipapieruskrawkom gazet, obrusów i prześcieradełkiedy płaczesz jak dzieckospisane złamanym palcem.
    1 punkt
  39. z tęsknoty za tobą myśli szaleją tworząc w wyobraźni surrealistyczne scenariusze bosa biegnę do ciebie słysząc w oddali radosny śmiech unoszący się dźwiękami srebrzystymi aż po horyzont nieba Jeszcze raz głodnym ciałem chłonę miłosne słowa wyszeptywane czule przy jękach rozkoszy tęsknota po brzegi wypełniła mnie tobą tak bardzo że nie jestem już sobą kwantowa miłość połączyła nas mostem najskrytszych marzeń splątane głębokimi pragnieniami nasze dusze wirują w jedności przestrzeni zanurzając się całkowicie w bezkresnym błogostanie miłości
    1 punkt
  40. —?/–– Zaszeleściło na gałązce. To mała wróżka ubrana w sukienkę z zielonego listka z doczepionymi kryształkami światła, wierci się niespokojnie. Coś ją trochę niepokoi, chociaż nie wie dokładnie co. Siedzi dość wysoko, blisko dziupli Starego Dzięcioła. Straszny z niego maruda, chociaż tak poza tym, to do rany przyłóż. Własne stukanie mu przeszkadza. Musi robić przerwy, żeby całe zdenerwowanie mogło spłynąć na gałąź, jak woda po kaczce. Jedyne chwile, kiedy biedne robaki mogą bezpiecznie uciec. Teraz go nie ma Obiecał, że szybko powróci, ale nic z tego. Siedzi więc sama zamyślona, a ciemny całun strachu zaczyna na niej osiadać, niczym zimna wilgotna mgła. Dawno straciła swoje wróżkowe możliwości. Jest zdana jedynie na samą siebie. A przynajmniej w tej chwili. Nawet ptaki ucichły. Nie widzi też żadnych zwierząt, przechadzających się daleko na dole. Postanawia wejść do dziupli. Na pewno by nie miał nic przeciwko temu. Znają się jak łyse żuki. Wie, że może... tak bez pytania. Jakby wchodziła do swojego domu, którego już nie ma. Sukienka nadal świeci cichym blaskiem złotawej nadziei, oświetlając wnętrze dzięciołowego domku. Straszny tu bałagan… ale samotny, bez właściciela mieszkania. W normalnych okolicznościach, wygarnęła by jemu, co o tym wszystkim myśli, lecz teraz chce po prostu, żeby powrócił. Niech nawet zrobi jeszcze większy bałagan i marudzi na nią cały dzień. Byle przy niej był. Ale go nie ma. Jakby się pod ziemię zapadł. Teraz jedyną przyjaciółką jest tęsknota. Soczyste krople deszczu uderzają mlaskająco o gałęzie, odmierzając smutne i męczące chwile czasu. Suną po liściach, by przystanąć na krawędziach, jakby się namyślały, by po chwili spadać dalej na kolejny liść z cichym chlupnięciem. Nieustanny wilgotny szum, jest jedynym wyraźnym dźwiękiem jakiego słyszy. Promienie słońca wnikają refleksyjnie w szeleszczącą zieloność, ale jest ich niewiele. Trudno im się przebić przez ciemne łapska chmur. Siedzi samotna w dziupli niczym wystraszone pisklę. Nadzieja w niej nie gaśnie. Jeszcze kilkanaście kryształków światła, dodaje otuchy, jakby chciały wniknąć do skołatanych myśli, by przytulić je niezwątpieniem. Wyczuwa, że za chwilę coś się wydarzy. Coś bardzo ważnego, chociaż niekoniecznie dla niej miłego. Odczuwa dziwne zimno, jakby ktoś plecy posypywał kawałkami lodu. Nie bardzo wie, co się z nią dzieje. Coraz większy strach bierze ją w swoje posiadanie. Wyobraża sobie, że jakaś ciemna gęsta mgła, wnika w każdy zakamarek umysłu. Gaśnie kolejny kryształ na sukience, lecz trochę jeszcze zostało. Wtem słyszy przeraźliwe dźwięki, jakby setki aluminiowych łyżeczek ocierały się o siebie nawzajem. Dostrzega srebrzyste migotanie, spotęgowane refleksami światła na mokrych liściach. Widzi zielono srebrną zasłonę utkaną między gałęziami. W pierwszej chwili nie wie na co w ogóle patrzy. Jest coraz większa i wyraźniejsza. Zaczyna dostrzegać szczegóły. Jakiś szaleńczy wirujący taniec. Nie, to nie możliwe. To nie może być prawdą. Szybując między gęstymi gałęziami, zbliża się do niej, stado metalowych ptaków. Są srebrne, prawie białe. To skrzydła wydają takie dźwięki. Skrzeczą i skrzypią przeraźliwie. Drą liście na drobne kawałki, odłupują pazurami kawałki kory. Kaleczą całe drzewo, szarpiąc stalowymi dziobami. W wielu miejscach wypływa żywica, jak krew z rannego zwierzęcia, któremu podcięto gardło. Lecz nie to jest dla niej najbardziej straszne i niezrozumiałe. Różne dziwy w tym lesie widziała. Nie może pojąć dlaczego przywódcą tej całej morderczej masy jest właśnie: on. Dlaczego powrócił taki odmieniony. I skąd się wzięły te wszystkie straszydła. Stary Dzięcioł stoi na szerokiej gałęzi blisko dziupli, w asyście tych, którymi włada. Wróżka patrzy na niego ze łzami w oczach. Bardzo jej smutno. Najlepszy przyjaciel okazał się takim łajdakiem. Może za bardzo pukał tym swoim dziobem i mu się klepki w mózgu poprzestawiały. Aż żal na niego patrzeć. Chociaż jego oczy są dziwne. Jakby dobro ze złem wymieszane. Stalowy ptak podchodzi do niej. Chce ją rozszarpać ostrym dziobem. Jest takim smakowitym kąskiem. – Zostaw ją! – słyszy gniewny głos. – Ona jest Zakazanym Owocem. – Zakazanym co? Szefie, jak to… mamy wszystko niszczyć w lesie. Czyż nie? – Ale nie ją. Za dużo jej zawdzięczam. – Chyba szef za mało się napił, skoro ma takie skrupuły. A zresztą co mi tam. Jedna więcej, jedna mniej. – Cicho bądź. Sfruwajcie stąd. Chce z nią pogadać na osobności. – Oczywiście, szefie. Nie ma sprawy. Poczekamy na sąsiednim drzewie. Znowu słyszy metaliczny szum. Wszystkie ptaki odlatują zostawiając okaleczone drzewo. Stary Dzięcioł wchodzi do dziupli. Z dzioba spływa zabłąkana kropelka krwi. Stoli chwilę nic nie mówiąc. Patrzy tylko na Wróżkę, jakby chciał wniknąć w jej ukryte myśli. Ona też milczy. Słychać jedynie krople deszczu uderzające o próg. – Mówiąc krótko, napiłem się Zła z Czarnego Źródła. Jest we mnie. Nic na to nie poradzę. Muszę niszczyć wszystko wokół. Stalowe ptaki są Urzeczywistnieniem Mojej Wyobraźni. – To dlaczego mnie nie zabijesz? – Odpowiedź nie jest taka prosta, ale postaram się wytłumaczyć. Jakby to powiedzieć… chodzi o zachowanie równowagi. – Równowagi? – Nie wiem dokładnie o co chodzi. Gdybym był samym złem… to bym nie mógł nim być. Rozumiesz? – Nie. – Ja też nie. A poza tym dobrze się składa, bo akurat ciebie nie chce zabić, chociaż nie wiem dlaczego. – Ale Stalowy Ptak chciał. – One wszystkie chciały, bo są mną. To tylko zwykły odruch. Szefem jestem ja. – Nadal nie rozumiem, o co w tym biega. Zawiłe to trochę dla mnie. – Dla mnie tym bardziej. – Czyli chcecie zniszczyć las… i wszystkich. – Musimy. – A można was… to znaczy Ciebie powstrzymać? – Można. Musisz się napić z Białego Źródła. – A gdzie jest to źródło? – Nie wiem. Jeszcze jedno. W dziupli. Pamiętasz? – Ale gdybym je odnalazła i się z niego napiła, to co mam później zrobić, by wygonić z ciebie zło? Nie uzyskuje odpowiedzi. Słyszy jedynie zanikający metaliczny odgłos. Siada na dnie dziupli, rozmyślając o tym, co się przed chwilą wydarzyło. To wszystko takie niepojęte i nie zrozumiałe. Jak to się mogło stać. Co go do tego podkusiło. A przede wszystkim: gdzie jest Białe Źródło. I jak ma dotrzeć do tego miejsca. I dlaczego odleciał tak nagle. Czyżby się obawiał, że jednak... Nagle przypomina sobie co powiedział, gdy przed chwilą odlatywał: „W dziupli. Pamiętasz?” Ale o czym ma pamiętać. Pamięta jedynie swoją matkę , która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. A cała reszta jest jakby za mgłą rozwianych wspomnień. I właśnie z tej mgły, zaczyna się wyłaniać pewien obraz z dzieciństwa. Miała kiedyś wielki Złotawy Liść, na którym mogła szybować gdzie chciała. To było zawsze super przeżycie, tak śmigać radośnie wśród gałązek i liści, nad drzewami i blisko ziemi, gdy czuła pod sobą przesuwającą się szybko trawę, wlatując w cząsteczki dmuchawców. Matka kiedyś powiedziała, że jak będzie tak ciągle latać, to w końcu wyczerpie zupełnie: Moce Lotne Liścia. Nie wiedziała wtedy, co to oznacza: Moce Lotne Liścia. Chciała się bawić i radośnie wariować. Napawać się pięknem całego lasu. A tu takie rzeczy słyszy. Że ma przestać, bo liścia zamęczy. Lecz w końcu matka ją przekonała. Powiedziała wtedy: „Najlepiej schowaj Liść w dziupli Dzięcioła. Niech tam sobie leży. Może kiedyś, w jakiejś szczególnej sytuacji, gdzieś na nim polecisz. A on będzie znał drogę” No i zaczyna się wielkie szukanie. Dziupla nie jest duża, ale wiadomo, strasznie zagracona. Po co on tyle wszystkiego naznosił. W sroce się zakochał czy co? Wróżka marudzi w różnych tonacjach, ale szuka dalej we wszystkich możliwych kątach. Wreszcie znajduje w miejscu zupełnie widocznym i o mało co zawału nie dostaje. Widzi Latający Liść jako wycieraczkę do pazurków. Też coś, myśli sobie. Głupi stukający osioł. Żeby w taką cenną rzecz swoje czcigodne nóżki wycierać. Ale cóż. Najważniejsze, że się odnalazł. Stracił co prawda złotawą barwę, ale cóż... ważne, że jest. Muszę go wypróbować. A właściwie po co próbować. Lepiej od razu poszukać Białego Źródła. Na szczęście Liść zachował swoje właściwości, mimo ciągłego miętoszenia przez dzięciołowe pazurki. Sprawuje się znakomicie. Jak nowo narodzony. Tyle lat nie latał, to nic dziwnego, że pragnie się wyszaleć. Kłopot jest taki, że nie zawsze szybuje tam, gdzie ona by chciała. Śmiga w różne miejsca z wielką szybkością, a biedna Wróżka trzyma się kurczowo boków i patrzy, czy już nie leci, ale bez liścia. W końcu zaczyna szybować, gdzie pilotka sobie życzy. I tu znowu problem. Kompletnie nie wie , gdzie lecieć, by ujrzeć potrzebne Źródło. Aż w końcu zauważa coś białego. Zniża lot, ale się okazuje, że to tylko resztka śniegu. Innym razem zahacza o biała koszulę świeżo wypraną. A Źródła jak nie widać tak nie widać. Po prostu nie wie, że Liść się tylko z nią droczy, gdyż dokładnie wie, gdzie śmigać jak oszalały. Nagle dostrzega wśród skał białą migotliwą plamę. Zniża lot. Leci nisko nad ziemią, ocierając się o różne krzaki raniące delikatne ciało. Nie zważa na to. Musi ratować przyjaciela, a poza tym cały las. Jest już bardzo blisko. Czuję ożywczy chłód, nie zimny, lecz przyjemny, dodający otuchy. Wreszcie ląduje na brzegu. Źródło nie jest duże, ale dla niej raczej pokaźnych rozmiarów. Jest idealnie przezroczyste z białymi kwiatami rosnącymi na dnie. Nie ma chwili do stracenia. A co będzie później, tego nie wie. Chce się napić… W tej samej chwili zostaje brutalnie odepchnięta. Robi kilka fikołków, by zatrzymać się kawałek od pluskającej nadziei. Stalowy Ptak zbliża się do niej. Idzie wolniutko, niespieszno, skrzypiąc przeraźliwie. Jest już bardzo blisko. Wróżka leży na ziemi i czeka na śmierć. No cóż, nie udało się. Ale chociaż próbowałam, że wszystkich możliwych sił. Ptak stoi nad nią i zaczyna dziobać ziemię wokół niej. Ciosy padają blisko, ale w nią nie trafiają. Obstukuje Wróżkę ze wszystkich stron. Jest przerażona. Wystarczy jedno celne puknięcie i będzie po niej. Refleks światła tańczy na jego stalowym skrzydle jej łabędzi śpiew. Słyszy skrzekliwe słowa: – Nie obawiaj się malutka. Nie mogę cię zabić, nawet gdybym chciał. Ale straszyć mogę. Jestem tu po to, żebyś nie mogła się napić z tego Źródła. Chyba wiesz dlaczego? – Wiem. – To dobrze. A zatem wsiadaj na Liść i zmykaj stąd. Chyba nie chcesz słodyczy ty moja, żebym go rozszarpał na śliczne małe kawałeczki? – Nie chcę. – No to się rozumiemy. – Mam prośbę, jeżeli pozwolisz. Chciałabym porozmyślać chwilę o różnych sprawach i zaraz później odlecę. Przyrzekam. Co tobie szkodzi. Minuta w tą lub tamtą. Ty tu jesteś panem. Ja tylko pokornie proszę. – No dobra. Możesz podumać minutkę. – A ty, o panie najlepiej przycupnij pod tą wielką gałęzią. Po co promienie słońca mają palić twoje najjaśniejsze skrzydła. Jedyne w swoim rodzaju. – Hmm… co racja, to racja. Stalowy Ptak spełnia prośbę Wróżki. Siada pod gałęzią, która z chwilę spada na niego, robiąc z niego, płaską foremkę do nie wiadomo czego. Dobrze, że nadłamaną gałąź zauważyła i wszystko zgrała w czasie. Błagała Matkę Naturę, żeby jej pomogła. Nie była pewna czy w nią wierzy, ale co szkodziło spróbować. Teraz wiedziała chociaż tyle, że albo to był zwykły zbieg okoliczności, albo Ona rzeczywiście istnieje. Pije ze źródła. W tej samej chwili sukienkę pokrywają setki świecących kryształów. Zachowują się dziwnie. Jakby nie mogły usiedzieć na miejscu, chcąc jak najszybciej odlecieć. Póki co, falują milimetry od liściowej sukienki. Wtem słyszy znany jej dobrze metaliczny szum. Dziesiątki Stalowych Ptaków zaczyna krążyć nad głową. Wiele z nich pikuje prosto na nią, by w ostatniej chwili zmienić kierunek. Na domiar złego z niewiadomej przyczyny, powstają wokół niej słupy ognia. Ptaki wlatują w nie i wylatują. Czerwone i jeszcze bardziej wściekłe. Nigdzie nie widzi Starego Dzięcioła. Przecież to on nimi kieruje. Musi gdzieś tu być. Niech wreszcie coś odmieni jego umysł. Żeby był taki jak dawniej. Ogień szaleje wokół, ale nie przybliża się bardziej. Nie odczuwa żadnego żaru. Jakby płomienie nie były wrogiem. Ptaków jest coraz więcej. Na niektórych palą się gałązki. Wyglądają jak latające pochodnie. Znowu pikują prosto na nią. Nagle z sukienką robi się coś dziwnego. Jest sztywna, jak metal. Wolno się obraca, by za chwile szybciej. I nagle zupełnie niespodziewanie, zaczyna… strzelać kawałkami kryształów w atakujące ptaki. Słychać nieustanną kanonadę stuknięć o metalowe ciała. O dziwo wszystkie strzały są celne. Wiele pocisków leci prosto w ogień, lecz… wracają, by jeszcze bardziej dokopać ptakom: ognistym żarem. Tym razem skutecznym. Na dodatek źródło zaczyna tryskać do góry. Moczy ich ciała lawiną białej wody. Ogień, woda i kryształki nie walczą ze sobą. Walczą za wspólnym wrogiem. Wróżka w tym czasie ma jakby wizję. Nad lasem wyrasta ogromna postać w kształcie człowieka, której ciało składa się z ognia i wody. Są jedną naprzemienną masą. Jednym ciałem. Nie są wrogami. Są przyjaciółmi. Ptaki zaczynają rdzewieć w zastraszającym tempie. Wyciekają z nich płynne wnętrzności. Odpadają skrzydła. Ciała są podziurawione przez zabójcze kryształki, które ciągle je atakują. Nawet te które już leżą na ziemi w bezruchu. Ptaki zamieniają się w kopczyki parującej i gorącej rdzy. Każdego dotyczy taka sama przemiana. Ogień przygasa samoczynnie. Źródło płynie cichutko jak płynęło. Ostatnie resztki rdzawego popiołu opadają na trawę. Gra skończona. `````````````````````````````````````````````` – Ej Wróżko! O czym tak rozmyślasz? – Sama nie wiem, Stary Dzięciole. Czy coś się wydarzyło? – A skąd mam wiedzieć. Pamiętam tylko, że piłem wodę. A później, że siedzę na tej gałęzi. To co było między, jeżeli w ogól coś było, to nie pamiętam. – Ja pamiętam, że też chciałam się napić wody. – No i co… napiłaś się? – Chyba. Jeszcze miałam jakąś wizję. – Ja też mam wizję bałaganu w mojej dziupli. Muszę wreszcie posprzątać. – Najwyższy czas. – Marudzisz. – Nie zapomnij wyczyścić wycieraczki… stary marudo. – Taka jest dla ciebie ważna? Wycieraczka? – Tak… chyba tak. A jeżeli mi nie wierzysz, to spójrz w głąb siebie. – Spojrzałem. – I co widzisz? – Głąb. – Jesteś taki kochany. ********************************************************** – Mamo, spójrz. Ale tu zardzewiała ziemia. Od czego taka? Jak myślisz? – A skąd mam wiedzieć. – Wejdę na nią na chwilę. Pokażę Misiowi. Na pewno mu się spodoba taki czerwony dywanik. – Ale wracaj prędko. <*> – Mamo! Już wróciłam. – To bardzo się cieszę… ale dlaczego Misiu ma podrapaną buzię? – Nie wiem. Może to miejsce jest: głupie niemądre i niedobre. – Wiesz co… powiemy wszystkim dzieciom i dorosłym, żeby lepiej nie wchodzili na Rdzawą Polankę. Co ty na to? – Chyba lepiej płocikiem ogrodzić, żeby nawet jakieś zwierzątko nie mogło wejść… no tak… ale co z biednymi ptaszkami. One mogą wlecieć przez górę przecież. – Nic się nie bój. Wszyscy razem coś wymyślimy. <*> Cicho w lesie i spokojnie. Jedynie w oddali, słychać jakby... szemrzące Źródełko. A może tylko wiatr szeleści.
    1 punkt
  41. @~Marianna_ Kto się modli... to ma, serduszka maleńkie ha ha! Miłego dnia.
    1 punkt
  42. A raki... Kar wymodlili mi lil domy; wrak i kara. Cześć Marianno. Miała miam kotkę o imieni Miss Lili -niestety odeszła. A była, miała dom Ciekawy zestaw słów, przeszły i teraźniejszy. Cekawy wiersz.
    1 punkt
  43. Próbujesz zasnąć, prawda? Wiercisz się w łóżku, szukając odpowiedniej pozycji, ale sen nie przychodzi. Myślisz sobie "nie będę otwierać oczu, szybciej zasnę", prawda? Ale jednak, coś nie daje Ci spokoju Szybko rzucasz spojrzeniem na pokój tonący w mroku "Wszystko jest w porządku, nic się nie dzieje, więc dlaczego nie mogę zasnąć?" Spoglądasz na szafę "Czy ona powinna być tak uchylona?" Nie ociągając się, zapalasz światło i zamykasz ją Przy okazji wszystkie pozostałe szuflady i drzwi także Ale uczucie nie zniknęło Można powiedzieć, że nasiliło się "Przecież jest spokojnie, wszystko jest w idealnym porządku" Wracasz do łóżka Jest już po północy, światła na ulicy dawno zgasły A Ty dalej wiercisz się, próbując zasnąć "Czy zawsze jest tu tak ciemno?" Twój wzrok nie jest w stanie przebić zasłony mroku Mimo wszelkich starań, nie jesteś w stanie wyciszyć strachu W pewnym momencie zwracasz uwagę na to jak bardzo jest cicho Aż piszczy w uszach "Boże, ześlij na mnie w końcu sen" Ale odpoczynek nie nadchodzi Zaczynasz ulegać uczuciu niepokoju i strachu Zagrzebujesz się głębiej w kołdrę Do Twoich myśli wkrada się wizja lodowatej, czarnej i chudej dłoni, która łapie Cię za stopę Nogi do tej pory wystające spod pierzyny, szybko chowasz pod swoją zbroję z puchu Drżysz "Czy cały czas było tutaj tak zimno?" Boisz się, trzęsiesz Ale przecież jesteś sam w pokoju Prawda? Chociaż rozum podpowiada, że tak jest, To jednak nie chcesz mu uwierzyć W myślach rozważasz wszelkie scenariusze ucieczki "Najpierw światło, czy od razu uciekać do drzwi? A co, jeśli coś zobaczę?" Zaraz, co to było? Dźwięk na granicy słyszalności Skąd się wziął? Krew uderza Ci do głowy, w takim stanie nie ma mowy o śnie Adrenalina krąży w Twoich żyłach Czujesz, jak po Twoim czole spływają krople potu Znowu ten cichy dźwięk, jakby szurnięcie Nie jesteś już w stanie opanować strachu Nie zważając na nic, rzucasz się do włacznika światła i przełączasz go Twoje serce bije w szalonym tempie Rozglądasz się pośpiesznie "Nic nie ma" Ocierasz spocone czoło I wtedy zauważasz uchylone drzwi do szafy Ale przecież je zamknąłeś Prawda?
    1 punkt
  44. >#< Cisza jest tak przeraźliwa, że tuptanie mrówki na lewym pasie źdźbła trawy, odbija się głośnym echem w całym lesie. <#> Tak naprawdę sosna jest podobna do wszystkich pozostałych. Stoi spokojnie na skraju polany, nie wyróżniając się niczym szczególnym. No chyba żeby spojrzeć trochę dokładniej. Ale nawet w takiej sytuacji, trudno cokolwiek dostrzec niezwykłego w jej wyglądzie. Gdyby jednak zacząć się wspinać na owe drzewo, to po jakimś czasie można by ujrzeć na jednej z gałęzi, pierzasty drgający obiekt, o raczej małej wielkości. To mały barwny ptaszek, przyszpilony szyszką między dwie cienkie gałązki. Mokre wnętrzności przylepione do ścianek, odbijają migoczący promień Słońca. Toną w szemrzącym czerwonawym źródełku, kołysane przez śmierć. Słaby wiatr wprawia w ruch martwe piórka. Te zlepione, to nawet nie drgają. Na maleńkiej wystającej kości przysiadł kolorowy motylek. Jego wielobarwny wzór zlewa się z różnorodnym upierzeniem, które już nigdy nie pofrunie, niesione na płaszczyźnie ciała, z którego wyrosło. <#> Matka z siedmioletnią córeczką idą przez las. W ten sposób postanowiły uczcić pierwszy dzień jesieni. Słońce prześwituje przez liście oraz między nimi, w nieustającym migotaniu. Jakby ktoś garściami diamentów gęstwiny drzew obrzucał. Ptaszki śpiewają wesoło, rozciągając nad runem leśnym pajęczynę ze szczebiocących nutek. Atmosfera jest tak zachęcająca do rozmyślań, że matka dopiero po chwili zauważa, że idzie przez las sama. Natychmiast krzyczy imię córki. Odpowiada jej echo i nic poza tym. Jeszcze raz ją nawołuję. I znowu nic. Dosłownie nic. Bo nawet ptaki umilkły i wiatr ustał. Na dodatek słońce zakryła ciemna chmura. Zrobiło się chłodno. A córeczka jakby się pod ziemię zapadła. Nagle matka zauważa ciemną smugę sunącą między drzewami. Tworzą ją niewielkie punkty. Przemieszcza się szybko i po chwili znika. Towarzyszy temu dziwny dźwięk. Trudny do określenia. Wtem matka słyszy głos: – Mamo tu jestem. Musiałam wejść w te krzaki… – Jak chciałaś siku, to mogłaś mi powiedzieć. Nie znikaj tak nagle. Przyrzeknij, że tego więcej nie zrobisz. – Ależ mamo, musiałam tu wejść. Coś mnie tutaj zaprosiło. – Zaprosiło? – One mnie zaprosiły. Tańczyły wokół mojej głowy i mnie rozśmieszały. Robiły takie dziwne śmieszne rzeczy. Rzeczywiście posikałam się ze śmiechu. Prawie tchu nie mogłam złapać. – Co ty nie powiesz. Stanowczo czytasz za dużo bajek. – Mamusiu! Ty mi nie wierzysz, tak? – Trudno uwierzyć w takie… coś. – Nawet dotykały mojej twarzy. Ale ja tak się śmiałam, że nie miałam sił je odgonić. W końcu same odleciały, aż liście szeleściły. No mówię ci. – Odleciały? Dobre sobie. A to co? Masz małe zadrapanie na policzku. – To chyba od jednej z nich. Nie boli mnie. Kotka którego rzuciłam w złości patykiem, chyba bardziej zabolało. <#> Grzyby tego roku tak bardzo obrodziły, że w niektórych miejscach, jest ich więcej niż można nazbierać. Wtem ciszę rozprzestrzenia na wszystkie strony: szelest liści i gałęzi oraz odgłosy szurania. To człowiek człapie z wielkim koszem w ręce. W pewnym sensie: podwójnym, gdyż wczoraj dostał kosza od narzeczonej. Dlatego wybrał się na grzyby. Chciał muchomora znaleźć, lecz nie brać na wynos, tylko zjeść na miejscu. Jednak gdy widzi wkoło tyle prawdziwków, to dostaje apetytu. Co zwłokom po apetycie, myśli sobie. Mało to nieboszczyków widział. Nagle coś chrupnęło pod butem. Nie przejmuje się tym. Nawet nie patrzy, na co nadepnął. Bo niby kogo miałby przeprosić? Zresztą i tak by nie przeprosił. Śmiech tak pomyśleć. <#> Jest cichutko i spokojnie, jakby ktoś maki poukładał na leśne runo. Słoneczko pomału zachodzi, wsysając swoje promienie do płonącej gardzieli. Jutro znowu je wypuści, by pobiegały sobie po tej okruszynce Ziemi. Uśmiecha się pobłażliwie gorącą paszczą, znikając za horyzontem. Ale czerwonawy poblask pozostaje. Nagle słychać: ciche stuknięcie. Za chwile następne. I znowu to samo. Coraz więcej tego typu odgłosów, zewsząd dobiega. To szyszki lecą z drzew. Nie tylko słychać odgłosy spadania, ale także szelest liści, jeżeli akurat rosną na ich drodze. Gałęzie niektórych sosen, ocierają się o siebie nawzajem. Wzmagają odgłosy szurania. W pewnym sensie są zjednoczone. Podają sobie ręce. Leżące szyszki, zaczynają się przesuwać w jedno ustalone miejsce. Wiele z nich szybuje równolegle do ziemi, jak startujące samoloty. Tworzą jedną szeleszczącą masę. Jedno z nich zostało zamordowane. Rozgniecione, jak się rozgniata niepotrzebnego robaka. Sygnał do nich dotarł. Już wiedzą o wszystkim. Żeby chociaż przeprosił. To prawda. Mógł nie zauważyć. Ale z drugiej strony, wielu swoich potraktował tak samo. Z tą różnicą, że wiedział co czyni. Lecą do niego, by otoczyć go zemstą. I jeszcze czymś. Po co się mścić na smutno. <#> Kolorowe ptaszki szczebiocą wesoło w koronie drzewa. Nie dziobią szyszek. Jakaś siła nie każe im tego czynić. Ale poza tym mogą zajadać co popadnie, co im tylko ptaszkowa dusza zapragnie. Wszystkie jednocześnie spoglądają w dół. Coś muska ich piórka zlatując na ziemię. Natychmiast wzbijają się do lotu. Opuszczają drzewo jak najszybciej. <#> – Mamusiu, dlaczego ptaszki uciekają z drzew? – To chyba nic dziwnego. Może się czegoś wystraszyły? Na przykład groźnej małej dziewczynki, co to chodzi po lesie i widzi cuda. Nie sądzisz, skarbie? – Ależ mamo! Wcale nie jestem groźna. No… może troszeczkę. – Za to ja jestem strasznie głodna i za chwilę cię zjem. – Nie żartuj tak. Ojej...stado szyszek nas wyprzedziło. Widziałaś mamusiu. Leciały nisko nad ziemią. Kilka z nich między twoimi nogami przeleciało. Gdzie się tak spieszyły. Jak myślisz? – Myślę, że mała dziewczynka ma bujną wyobraźnię. Chwilę… muszę usiąść… ja nie mogę… śmiać mi się chce – Ale on już odleciały. – Odleciały? A niech to... latające… przeurocze – Naprawdę je widziałam! Nie mów mi, że tak nie było, bo było. – Wstaję. Idziemy. Co się stało ze mną? – To one tak ciebie... – No nie! Po prostu świetnie! <#> Właśnie wyciąga rękę po następnego grzyba, gdy nagle zauważa, że kilka czegoś szybuje wokół jego dłoni. Patrzy jak głupi w mądrość i nie wie, co myśleć. Wie na pewno, że żadnego muchomora nie spróbował. A zatem to się może dziać naprawdę. Tak bardzo jest zaskoczony, że nawet dłoni nie cofa, nie wiedząc na co patrzy. Jedna z szyszek zahacza o kapelusz grzyba, wyrywając spory kawałek. Po chwili druga pikuje prosto na trzonek, rozwalając go doszczętnie. Gdyby w tym miejscu stał krasnoludek, to na bór ciemny, życie by stracił, wgnieciony w ziemię kapeluszem. No chyba, że slalomem by zwiał, między śmigającymi zbiorniczkami nasionek. <#> Grzybiarz zaczyna chichotać. Nie wie właściwie czemu tak mu wesoło. Nadlatuje więcej atakujących. Otaczają go. Robią różne śmieszne rzeczy. Jemu coraz bardziej do śmiechu. Zaczyna rechotać jak ogromne żabsko przez megafon, w wielkim stawie. Trzęsie się i nie może przestać. Pada na ziemię i leżąc na plecach, trzepoce rękami i nogami, wprost wyjąc z rozkosznej radości. Nadlatują następne. Jeszcze bardziej śmieszne. Grzybiarz zaczyna drgać na całym ciele. Dopiero teraz zauważa, że coś jest nie tak. Ale nie może przestać. Za późno na cokolwiek. Na dodatek formują z siebie coś, na kształt człowieka. Tyle, że większego. Między szyszkami prześwituje las. Na niby twarzy, widnieje uśmiech. Taki wesoły, że aż poważny. <#> Leży na ziemi. Nie może się ruszyć. Nadal się śmieje, ale w duchu. Szyszkan stoi nad nim. W falującej dłoni, trzyma szyszkę. Zniszczoną . Wtyka człowiekowi do ust. A on zaczyna się dławić. Reszta atakuje całą gromadą. Wnikają w niego. W każdy zakątek jego ciała. Robią wewnątrz zamieszanie i wylatują z powrotem ze strzępkami ciała. Człowiek o dziwo nadal żyje. Nie może wrzeszczeć z bólu, bo usta ma zatkane. Widzi tylko, rozrywane ciało. Szyszkan już przy nim nie stoi. Miał na chwilę wygląd człowieka, bo to mu się wydało bardzo śmieszne. Wręcz rozbrajająco zabawne. <#> Wielkie stado transportuje kawałki ciała, w różne części lasu. Te właśnie stado, widziała matka. Kładą je pod różnymi drzewami. Korzenie wysuwają się na zewnątrz, pochłaniając pokarm, do ostatniej kosteczki. Są to sosny wybrane. Wyglądają tak samo jak pozostałe, ale żywią się ludzkim mięsem i szkieletem . Mają po temu możliwości. Oraz tysiące pomocników. Czasami zjedzą jakieś zwierzątko, ale nie zbyt często. Lecz nie łamią pewnych zasad. Tylko niektórzy kończą jako obiad. Zdarza się to niezmiernie rzadko. Dlatego nikt nie nazwie tego lasu: morderczym lasem. Duża większość, jest tylko przez nie rozśmieszana. Ludzie pośmieją się i odchodzą. A nawet jakby jacyś opowiedzieli, co przeżyli i dlaczego rechotali jak głupole do stada szyszek, to kto im uwierzy? Chyba jedynie Szyszkan. <#> Gdyby można zajrzeć w to miejsce, to oczom by się ukazał dziwny widok. Oparty o pień wielkiego dębu, siedzi człowiek. Całe chmary dębowych liści wiruje wokół niego i pnia. Raz po raz, przez to całe zamieszanie, można dostrzec skołowaną twarz. Jest zapłakana, smutna, jakby skora do głębokich przemyśleń. A gdyby można było usłyszeć i zrozumieć, o czym szumi ogromne silne drzewo, to do naszych uszu doleciały by słowa: on miał szczęście, dostał drugą szansę, wprowadziłem go w stan budującego przygnębienia. <#> Szyszki szybują blisko wirującej masy. Atakują ją raz po raz. Niestety, nie mają dostępu. Nie mogą przekroczyć tej granicy. Jak tylko jakaś dotknie lecący liść, to rozpada się na kawałki, w krótkim skwierczeniu. Smużka brązowego pyłu. Tyle z niej zostaje. Człowiek jest chroniony. Musi mieć czas. Na przemyślenia. W końcu zniechęcone, odlatują nisko przy ziemi, żeby po chwili wzbić się po skosie w górę i zniknąć z cichnącym szelestem wśród drzew. <#> – Tatusiu, coś szumi w gałęziach. A przecież nie ma wiatru. Co myślisz o tym, co? – To pewnie ptaki. <#> [ W innym lesie, kiedyś... ] Przedszkolne dzieciaki ze swoją panią, maszerują przez las. Błękit nieba aż razi w oczy, dopełniany przez blask Słońca. Soczysta świeża zieleń, aż wabi oczy do spojrzenia. Jakby ktoś zieloną farbką pomalował początek wiosny. Każde z dzieci rozprawia głośno. Mają wiele marzeń do spełnienia. Dreptają radośnie. A ich twarzyczki są roześmiane.
    1 punkt
  45. @beta_b Trudno być poetą / pisarzem introwertykiem, gdyż w każdym niemal tekście jest cząstka piszącego, która jest upubliczniania. Osobiście się staram, żeby nie była duża, ale ona tam jest i po ich odpowiednim złożeniu osoba pisząca robi swoisty striptiz. Można w tekstach tego nie robić, lecz z kolei ryzykuje się pisaniem niezgodnym z własnymi przekonaniami. Pozdrawiam.
    1 punkt
  46. (Prawdopodobnie i tak to usunę, ale napisałam impulsywnie i wstawiam też pod wpływem chwili) Wiem, że mieszkają tu z własnej woli, Ale nie mogę tak dłużej, Za bardzo wszystko mnie tutaj boli, Wyjadę dzień po maturze. Mam dość już tego zgniłego miasta, I wódki na betonie, Jeziora, które ciągle zarasta, Aż ktoś w nim znowu utonie. Mam dość tych wierszy pisanych kredą, Od dawna nie mają polotu, To miasto ocieka łzami i biedą, I pęka w szwach od kłopotów. Nie chcę tu być, bo wszystkie ulice Wyglądają jak żyły, Przez które powoli wycieka życie, Osób, które też śniły. Śniły i jednak tu pozostały, By deptać płytki chodnika, Bo mimo, że całkiem długo wytrwały, Już umysł im wolno zanika. Dlatego najszybciej i jak najdalej Wyjadę dzień po maturze, I chociaż z masochistycznym żalem, To jednak nie mogę tak dłużej.
    1 punkt
  47. Rodzina mnie dzisiaj wysłała w daleką przeszłość, w celu przyprowadzenia Diplodoka na święta. Żywego, żeby dysk nie wyskoczył od dźwigania znaczącego ciężaru. Mamy wiele gęb do wyżywienia. Wystawiają dziobki nad stół, jak pisklęta w gniazdku. Na dodatek bardzo zjadliwe i zawsze wskazujące na spożycie, poprzez ruchliwe żuchwy, oczekujące, że niebiosa ześlą strawę. Widocznie tym razem nie ześlą. Włażę do przeszłości i od razu uderzam w ścianę. – Cześć, Diplodok mnie wołaj! Głupi ssak! – słyszę po mojemu. Do jasnej kredy – myślę sobie. – Nie dosyć, że nie wyginęły, to jeszcze umieją mówić zrozumiale. – Jam jest człowiek! – krzyczę pospiesznie z patosem. – A ja mogę cię nadepnąć. I co ci z tego przyjdzie? Głupi ssak! – Powtarzasz się Dipcio. Papuga też powtarza, nie wiedząc co i po co. Ojej, myślę spłoszony. To nie Dipcio, tylko Tyrciu. Bogato wpadłem w potworną biedę. No nic, muszę być twardy jak wyschnięta guma do żucia, bo jeszcze pomyśli, że to ja skamienieje. Tu na miejscu, zaraz! – Głupi ssak! – No już dobrze, w porządku. Słuchaj Tyrcio… jakie masz ładne ząbki, główkę, tułów zgrabniusi. No wiesz… ja tylko chciałem zaprosić Dipcia na święta. – Potencjalnie pokrajanego? – ryczy wszystkimi zębami. – A gdzie tam potencjalnie. Żartowniś jestem. No co tak podnosisz łapkę? Przecież wiesz, że twoja wielkość, przyprawia mnie o małość. Nie bójcie się. Nie chce was bić. Wasz czas jeszcze nie minął. Będziecie występować w filmie oraz jako skamieniałości. Nie otwieraj tak gęby, bo ci plomba wyleci. Macie tu dentystę? No wiesz… tego co pluje, żeby znieczulić obiad przed posiłkiem? Pozdrów go ode mnie. – Bo cię zamknę – słodko mruczy Tyrcio. – A gdzie, jeśli można wiedzieć? Masz taką słodką buzię i ogonek, takie tycie łapki i takie większe z tyłu. Jak taka mała świnka. – W paszczy. – Co w paszczy? – W mojej paszczy cię zamknę. – Miedzy zębami, wzdłuż czy w poprzek? Bo gdyby wzdłuż, to jeszcze miałbym szansę. Pamiętam jak kiedyś, podczas meczu… no wiesz… kopciu kopciu piłeczkę. – Tyrciu, co on gada? – wtrąca autentyczny Dipcio. – Kopciu kopciu? To jakiś nowy gatunek? Usiądę na nim. Co mówisz? – Ty i tak ciągle siedzisz, padlinożerco liściasty! Masz tyłek, gdzie nie widać końca, bo tłuszczem zarośnięty. – Co się czepiasz Reksio? Mówisz o tych kilku liściach, które spadły z drzew. Wcale nie jem padniętych, tylko co wiszą, gdy je zrywam. – A co będzie ze mną? – wrzeszczę jak głupi do sera. – Zostanę wreszcie zjedzony, czy nie? Nie lubię niedomówień przed obiadem. – Powiedziałeś, że chcesz wiedzieć na czym stoisz – czule wtrąca kwestię Reksio. – W rzeczy samej. – Otóż dowiedz się, że stoisz na moim ogonie. – A ty masz ogon? – Raczej tak, skoro na nim stoisz. Nieprawdaż? – Mógłbym stać na innym. Pamiętam, że kiedyś stanąłem szczurowi na ogon, a on mnie ugryzł w rękę. – Ogon? – dziwi się Dipcio – Jaki tam ogon! Drugi szczur zaczął podskakiwać, bo tego pierwszego chciałem pogłaskać. – Pogłaskać? To ty głaszczesz wszystkie ssaki? – tym razem dziwi się Tyrcio. – Tylko te, którym nadepnę na ogon. Odszkodowanie za krzywdę. – Odszkodowanie za krzywdę, powiadasz. Słyszysz Dipcio, co on gada do gada? – Słyszę. – I to cię nie rusza? – Nie. – A co o tym myślisz? Czy się nad tym zastanawiasz? – W tej chwili nie, bo jem. Trudno mi się skupić, na dwóch kwestiach naraz. – To przestań żuć zielsko, bo w mordę zdzielę, twój mózg przy końcu. – Mózg?! Tylko mnie nie strasz! To jest to coś, czego nie ma u ciebie? – Ojej! Jednak myślisz, skoroś ripostowaty. – Szukam liści. – On jest Dobroczyńca! – wyjaśnia Tyrcio. – No i co z tego – dziwi się Dipcio. – Znowu żresz!!! Nie wytrzymuję jurajskiej konwersacji. Z tej to przyczyny, wrzeszczę czym popadnie, byle głośno: – Kim niby jestem!? Chwileczkę, co tu jest grane? Wczoraj zabiłem muchę i złamałem pająkowi palec, a przedwczoraj wydłubałem kornika ze starego skrzypiącego dziadka, tak że biedak zupełnie zdechł na śmierć. Jaki ze mnie dobroczyńca? – Biedny dziadek. – Cholera! Tyrcio! Z fotela wydłubałem. – Aż tak głęboko się zasiedział? – Gwiżdżę na pająka i stare dziadki – skrzeczy Ptrecio, co akurat sfrunął. – Wykorzystajmy Dobroczyńcę. W razie niestosownych uwag z jego strony, polecę z nim, by po chwili lecieć bez niego. Rzucę gościa na wypustki Stegcia. Jak wejdą w głąb zadu, to od razu zmieni zdanie. – Zwiń skrzydła i siedź cicho, bo ci z dzioba świder zrobię! – nie wiadomo kto wrzasnął. – Tylko się nie pozabijajcie – tym razem ryczę ja. – Macie wyginąć przez meteoryt, choroby, oziębienie klimatu, trzęsienie ziemi i co tam jeszcze nadejdzie. A chcecie wyginąć z padołu przed własną śmiercią… i głupotę? Jaszczury! Łby do góry! – Żadne do góry – posmutniał nagle Tyrcio vel Reksio – Co mu się stało – chyba myśli Dipcio. – Coś go gryzie. Czyżby odważny problem. Jaki z niego Król, to każdy widzi, ale jest nam bliski. Nawet niektórym ostatecznie. Taki mamy klimat. – Coście tak posmutnieli – przerywam ciszę myślenia. – Tyrcio, co z tobą? Nie roń łez. Jeszcze nie płoną paprocie. Dipcio, daj mu chusteczkę. – Chyba jedynie liść nadgryziony. Straciłem apetyt i więcej do mnie dociera. Domyślamy się, o czym Tyrcio wie, ale informacja z pierwszej paszczy, jest bardziej wiarygodna. Jego pytaj. – Reksio, o czym wiesz? Bądź grzeczny. Powiedz co cię trapi. – Jest mi wstyd. – No nie wstydź się. Jesteś groźnym jaszczurem. – Tak? – Jak babcię kocham! – Ja swoją zjadłem. Przez pomyłkę. Naprawdę! Wyplułem co się dało, ale już nie chciała biegać. – Wierzę ci, ale i tak jesteś groźny, a nawet straszny. – Nie robisz mnie w skamieniałe jajo? – Skądże znowu. Takiego dużego wszyscy się boją – co przeżyją. No powiedz… co cię trapi? Co przytłacza w otchłani smutku, twoją gadzią duszę. Wyjaw tajemnicę waszemu Dobroczyńcy. Gadaj co wiesz, zawzięty uparty jaszczurze, bo pójdę precz! – Nie unoś się tak nade mną. Poddani słyszą. Proszę. Spadnij. – No już dobrze. Przepraszam. Jesteś cacy, ale powiesz, prawda? A może tak na uszko. Tylko żebyś nie odgryzł razem z głową. No co? Sztama? – No dobrze. Na uszko tak. Widzę, że ogromna głowa, zbliża się do mojej, maciupeńkiej, tyci tyci, do prawie niczego. Otwiera paszcze. Mam wrażenie, że stado pokrzywionych zębów, niczym stado wygłodniałych sępów, tańczy mój łabędzi śpiew, a ja widzę na każdym z nich, bardziej ciemną niż jasną, oznakę jurajskiej władzy. Taką mlaskającą i krwistą. Goreje we mnie paskudna obawa, że te głupie jaszczury, bawią się mną i za chwilę zostanę pożarty, przeżuty, pokrojony i zmielony. W takim stanie nie przyprowadzę Diplodoka na święta, goście nie przyjdą, nie dostanę prezentów, a w ich głowach zaświta nieprzyjemna nadzieja, że ujrzą mnie dopiero jako skamieniałości, w rękach uczonego faceta, który z wielkim poświęceniem i oddaniem, odkurzać będzie skamieniałego członka, do niczego nie podobnego, delikatną zwiewną miotełką, jak skrzydełka aniołków, oraz ich chóralne śpiewy... Ssak. Wylatuję z myśli, jak z katapulty. – Ssak? Co za ssak? Jaki ssak? Ja jestem ssak! – Ssak żyje. Ten Mały Złośliwiec. Nie taki jak ty. Wstydziliśmy się przyznać. Pomóż nam go wypłoszyć z naszych czasów. Taki jest mały, że bez względu na to gdzie nadepniemy, to i tak nie trafimy. – Ale jak? – Co jak? – Mam go wypłoszyć? – Nie wiemy – posmutniały ich twarzyczki. – Jeżeli go wygnasz i jemu podobnych gości, to ty sam nie zaistniejesz A wtedy co z nami będzie, na wypadek podobnej awantury. A niech to. Rozklejamy logikę czasoprzestrzenną. – I co z tego. Ja i tak nie będę wiedział, że mnie nie ma, chociaż mogłem być. A wy sobie jeszcze pożyjecie. – A trzęsienie ziemi, meteor i zarazy, to co? – mruknął Ptercio. – Co wy sobie do jasnej kredy wyobrażacie!? Mam zatrzymać trzęsienie ziemi i chuchać profilaktycznie w przestrzeń, żeby się klimat nie oziębił. Siatkę ochronną nad wami rozwiesić. Szczepionki w dupki powciskać. Takie wielkie jaszczurki, a takie bojące. Nie wstyd wam? Musicie się same bronić, a ja co najwyżej wytropię Małego Złośliwca i pogadam z nim po dobroci albo odwrotnie. Nie o to chodzi, że nie chcę wam pomóc, ale pomyślcie, czego ode mnie oczekujecie. Na pewne sprawy wpływu nie mam, a na inne – po przemyśleniu – jest mi głupio mieć… jestem w końcu ssak. – No ba. – Co za ba? Chcecie mieć podane niewymarcie na tacy, jak ciasteczka na talerzyku? Czy o to wam chodzi? Tylko na tyle was stać? Zachowujecie się jak dzieci. Gorzej! Jak niemowlaki! A może smoczki wam przynieść, co?! – Tak tak, smoczki. Ojej, będzie nas więcej – skrzeczy Ptercio. – Nieznośny głupi Ptercio – też wrzasnąłem. Po wygłoszeniu właściwej reprymendy w stronę Ptercia, oraz wewnętrznie poirytowany, gadzią przewrotnością, idę do budki telefonicznej, by przekazać rodzinie wiadomość, że mam sprawę z futerkiem, co nie znosi jajek i muszę jeszcze chwilkę zostać – albo trochę dłużej. Oczywiście nie rozumieją, o co mi właściwie chodzi {ja też bym nie rozumiał}, ale tłumaczę, że wytłumaczę później. Teraz nie możemy wyginąć. – wrzeszczę do słuchawki. – Tyrcio, Dipcio, Stegcio i Ptercio też nie mogą – wysławiam się nadal. Odkładają słuchawkę. Widocznie dzwonią gdzie indziej. Dręczy mnie nadzieja, że być może, wszystko zakończy się pomyślnie. Chociaż nie jestem tego taki pewien. Jest tak jak myślałem. Mały Złośliwiec siedzi pod wystającą skałą i ryje świat jak popadnie. Podchodzę bliżej i walę prosto z mostu, by sobie nie ubzdurał, że płochliwy jestem jak zając, na nie swojej między: – Sio ssak stąd!!!. Ruchy ruchy!!! Podczas wypowiedzi, tupię nogą i wyszczerzam zęby, żeby dać do zrozumienia, że to nie jakieś bzdury, tylko odważne poczynania, mające swój cel. A ssak nic, ryje nadal. – Precz stąd! – powtórnie tupię nogą, złowieszczo się uśmiechając, jak kiedyś do zębowej szczoteczki. Nagle widzę, że ssak przestaje ryć. Staje słupka, maszeruje do pobliskiej skrzynki, wyjmuje butelkę piwa, kładzie się na ziemi, zakłada nóżkę na nóżkę, dłoń wtranżala pod główkę, drugą trzyma butelkę, która wystaje z pyszczka… i po prostu chla. Przerwa przedśniadaniowa. Ani mnie widzi, ani słyszy. Robi swoje. Chla i już! Wnerwiam się doszczętnie. Dosyć mam pobłażliwego mediatorstwa. Podchodzę do ssaka, by kopnąć go w tyłek, wyrwać butelkę i wychlać resztę. Tak też robię, jak pomyślałem. Stoję teraz pod drzewem, popijam piwo i otrząsam się z napiętych nerwów, jak młynarz ze zbytecznej mąki. Taki mały brzdąc, a taki złośliwy. Piwo mu w głowie, dinusie chce wyplenić, a mleka ma pod nosem, jakby mu w tym miejscu, krasnoludek bożą krówkę wydoił. Nagle widzę, że ssak zmierza w moim kierunku. Nie zwracam na niego uwagi. Gdyby przyszło co do czego, złapię az futerko i wytrząsnę złe maniery. Dam mu nauczkę. Jeszcze mnie popamięta! Ssak podchodzi bliżej, a gdy jest całkiem blisko, pluje na mój but i odchodzi. Robi metr ode mnie, tego swojego słupka, znacząco tupie lewą nóżką, łapką podpiera ten swój przemądrzały boczek, główkę z ryjkiem jak kreska kieruje w prawo, patrząc na błękitne niebo i widać od razu, że jest wnerwiony na cały świat. Taki mały, a na cały świat. Coś takiego! Otrząsam się z nerwów, jak jesienne drzewko, co przed chwilą miało liście a teraz ma mniej i odzywam się w te słowa: „No dobra stary. Bądź łaskaw wytrzeć swoim ogonkiem, twoją plujkę z mojego buta, a nie rozwalę ci skrzynki z piwem. No co, głupi? Idziesz na to? Nie – odpowiada Mały Złośliwiec. Co i tak nie ma większego znaczenia, bo właśnie spada meteoryt. Duży. Ciężki. Ciekawe, czy w nas trafi?
    1 punkt
  48. Wrzosowisko o rannej porze jest ciche i spokojne. Gęsta mgła płynie nad powierzchnią, niczym zimna i śmierdząca broda spleśniałego, w swym rozkładzie, trupa. Można by rzec: no cóż, mgła jak mgła. Nie pierwsza i nie ostatnia. Nic bardziej mylnego. Gdyby wejść do jej czeluści, dostrzec by można: czarne grudki w kształcie: złamanego paznokcia. Niektóre nie są czarne, tylko brudno-żółtawe. Jak stara skóra zgniłej pomarańczy lub nałogowego palacza wszystkiego co popadnie. Rosną tu kwiatki o kształcie: malutkich czaszek. Tycie listki, czyli: małe piszczelki i miedniczki, dźwięczą w porywach leniwego wiatru, który najchętniej by stąd zwiał, ale nie ma tyle sił, by pokonać lepką mgłę. Niektóre roślinki, są o dziwo kolorowe. Jednak większość ma barwę popiołu, co zostaje po spaleniu zwłok. Co chwila ścieka z nich czerwona maź. Nieustanne odgłosy kapania na zrogowaciałą, tu i ówdzie powierzchnię, słaba widoczność oraz ciche pobrzękiwania, tworzą niepowtarzalny klimat, aczkolwiek z lekka przygnębiający. Wrzosowisko zajmuje całą okolicę. Im dalej od tego miejsca, jest bardziej suche i stabilne. Wybudowano tam małe Miasteczko. Główną jego atrakcją jest wypożyczalnia dziwacznych samochodów. Zawiaduje tym wszystkim, wielki ich miłośnik, szalony trochę, lecz nad wyraz skromny: Kałboy. Przydomek ma swoje korzenie w spostrzeżeniu, że te jego jeżdżące atrakcje mają wygląd zgoła odmienny, niż by można wnioskować z pseudonimu. Dba o wszystkie jak o własną kieszeń. Aczkolwiek nazw, ma Jego Osoba więcej. Mieszkańcy od wieków nie odwiedzają Środkowych Wrzosów. Legenda głosi, że stoi tam dziwna budowla o dziwnym kształcie, niewidoczna z daleka, z jeszcze dziwniejszym mieszkańcem. Tubylcy nie żywią nadziei, że jest to istota o gołębim sercu. I słusznie. W Miasteczku wielkie poruszenie. Późną nocką obudził wszystkich przeraźliwy wrzask. Od razu pomyślano, że nie chodzi tu o żadne: koty w rui. Odgłos był bardziej ludzki z przekleństwem na końcu. Powtórzony dwa razy, a zatem niektórzy byli już rozbudzeni i usłyszeli dopiero jako powtórkę. – A łaj! Kuźwa! – tego typu dźwięki wyrwały tubylców ze snu. To Pan Aucio walnął młotkiem we własny palec, łamiąc przy okazji paznokieć, bo w czasie lotu narzędzia, spojrzał na obrazek, który wisi na ścianie. Przedstawia fragment wrzosowisk z których coś wystaje. Jakaś budowla. Malowidło wisi w jego gabinecie od wielu lat, ale on dopiero teraz, dostrzegł pewien szczegół i to go trochę zmroziło. Gdzieś tak w połowie konstrukcji zauważył znajomy: herb. Dwa skrzyżowane palce z długimi paznokciami. Toż to jego rodzinny! Z dziada pradziada. Pomyślał o znanej legendzie. Skojarzył. Pokombinował umysłem i doszedł do wniosku, że tam daleko mieszka jego dziadek lub pradziadek lub jakiś inny krewny. Ale z tego co słyszał, nie można go zaliczyć do istot miłujących bliźnich swoich. Od tego momentu wstyd go nawiedzał za krewnego. Przed wypożyczalnią samochodów stoi tłum mieszkańców. Pan Aucio jest bardzo lubianą postacią. Chociaż raczej małomówną. Wszyscy w jego kierunku wykrzykują wyrazy współczucia, z powodu bólu jakiego doznał, łamiąc i trzaskając paznokieć oraz z uwagi na wiadome pokrewieństwo z tym paskudem, który chyba naprawdę istnieje. Pan Kałboy póki co, stoi i słucha pokrzepiających słów: – Ty facet… do dupy z krewnym. Jeżeli do tego czasu nie dał znać o sobie, to na pewno trup. – Żeby ino – zwątpił Pan Aucio. – Lepiej zgubić paznokieć niż więcej zgubić. Dobrze mówię, co? – Musimy załatwić twojego krewnego. No chyba, że nie żyje. – Chyba żyje, bo ostatnio od strony Środkowych Wrzosów, strasznie czuć. – To raczej nie żyje. – Albo żyje i śmierdzi złem. Czarne moce są po jego stronie. Szkoda, że nie po naszej. – Hej ty! Stul twarz. Głupiś do samego końca. – Do końca czego? – Może nas? – Ale śmieszne. Miłośnik Samochodów zaczyna odczuwać niepokój. Coś mu mówi, że puknął w paznokieć nie przypadkowo. Jakby jakaś ciemna siła go do tego zmusiła. Przypomniał sobie, co powiedziała jego babcia, gdy był jeszcze dzieckiem. Teraz wie, że zapamiętał jedno zdanie: „Jak kiedyś walniesz palec młotkiem... a dokładniej w paznokieć, to może mój stary odzyska wiarę we własne siły. Dostanie zapału do różnych działań. Bo póki co jest strasznie leniwy” I oby leniwym i bez wiary pozostał. Co ja najlepszego zrobiłem? – pomyślał MiSa. Gdyby spojrzeć na Środek Wrzosowisk z lotu ptaka, widać gołym okiem: żółtawo-różowe kółko. Spojrzenie z pozycji ziemi, daje zgoła inny obraz do oglądania. Ogromny palec wskazujący, ze szpiczastym czarnym paznokciem na wierzchołku, jest do pozazdroszczenia Zamkiem, jeżeli chodzi o metry kwadratowe do biegania. Ale nikt w nim nie biega. Tylko siedzi samotnie jak ten palec, na Paznokciowym Tronie. Śpi. Nagle słychać przeraźliwy trzask na szczycie zamku. Właśnie w tej chwili Pan MS, uderza wspomnianym młotkiem. W tym samym momencie, pęka Wielki Paznokieć stanowiący nieprzemakalny dach. Telepie swoją połówkę po uskokach dachu, by zakończyć wędrówkę we mgle. To budzi Ciemnego Paznokterrora. Myśli chwilę, oddaje mocz i pragnie zemsty. Chociaż nie wie: za co. Odnalazł sens życia. Wstaje z fotela, planując w międzyczasie najazd na Miasteczko. Jego wojsko też już nie śpi. Właśnie zaczyna wystawać z ziemi jak rosnące szparagi. Takie ranne ptaszki. Na ulicach kolejne zamieszanie. Wszystkim naraz łamią się i odpadają paznokcie. Co chwila słychać ciche stukanie o bruk. Nawet nikogo nie boli za bardzo, ale jest to pewien znak, że nadchodzi: coś, od strony Środka Wrzosowisk. Od jakiegoś czasu, tubylcy są przekonani, że Krewny Miłośnika, faktycznie istnieje. Poszli nawet do Rady Starszych. Tylko jedna Babcia została z całego zgromadzenia. Zapytali, co będzie. Usłyszeli słowa; – A co ma być? Wojna będzie. Wroga bić. Gdziekolwiek będzie dostępny. Wtedy Pan Aucio rezolutnie zapytał: – A czym? – Konikami chociażby i światło… tego tam. – Aaa… wiem… o co chodzi… nie pomyślał bym. – Nie obraź się, ale ty rzadko myślisz normalnie. A strategicznie, to już zupełnie wcale. Słusznie mówię – rzekła Rada Starszych. Ogromna brama zamku jest otwarta. Wychodzi przez nią jedyny władca przygnębiających włości: Wielki Paznokterror. Ma inny wygląd niż w uśpieniu. Stanowi ogromny, kilkunastometrowy żółtawy palec, zgięty wpół, z wysuniętym do przodu ostrym paznokciem, o długości bodajże dwóch metrów. Jakiś czas nie był przycinany, gdyż w komnatach nie ma nożyczek. Podwładni Wielkiego Palucha, wyglądają tak samo jak ich pan, tylko że trochę mniejsi. Ale za to bardziej zaciekli. Po chwili całe setki zgiętych do przodu Paluchów, podąża w kierunku Miasteczka. Słychać głośny szelest wzajemnych pocierań paznokciowych. Tego co idzie z przodu, powtórnie przedstawiać nie trzeba. Nie wiadomo w jaki sposób są napędzane, gdyż nie mają nóg. W Miasteczku pierwsze objawy paniki. Lecz Pan Kałboy, otwiera maski wycackanych samochodów. Wewnątrz biegają stada metalowych koników mechanicznych. Może będą przydatne do walki. Właśnie jednego z nich uspokaja głaskaniem, gdy nagle słyszy krzyk swojego sąsiada: – Paluchy nadchodzą. Nawet wiemy, kto nimi dowodzi. Twój pieprzony krewny. Jest największym z nich. Mają cholerne dzioby. Nie wiem co to jest, ale ostatnio coś takiego sobie obcinałem. Im też trzeba. Bić wroga! Byłem na wieży strażackiej i widziałem. A teraz biegnę z powrotem, bo zapomniałem włączyć syreny. Kolejne zamieszanie w Miasteczku. Tym razem połączone z popłochem. Ale jeszcze z czymś. Z jasnym poczuciem, że należy walczyć za Ojczyznę. Nawet jeżeli wrogami, dowodzi jeszcze większy wróg i chociaż należy do rodziny faceta, którego lubimy. Nawet Rada Starszych krzyczy wojownicze słowa, wymachując lokówką. Wielki Paluch sunie w kierunku przeznaczenia. Aż mu się paznokieć ślini, gdy myśli o nadziewaniu ciał. Za nim setki Mniejszych Paluchów. Zgięte wpół z wystającym, zrogowaciałym ostrzem. Wysoka trawa opływa ich porowate ciała. Wyglądają jak stada długich szyi, pokracznych łabędzi. Są coraz bliżej miasteczka. Otaczają całą rozległą osadę. Nie ma żadnych murów. Dotarli do celu. Zemstę czas zacząć. Pan Aucio stoi na dachu samochodu. Tym razem piękno jest nie ważne, tylko wzajemna walka z barbarzyńcą. Dostrzega sunącego wroga. Zmutowanego członka rodziny. Cholerny Dziadek. Co z niego wyrosło. Ciekawe, czym go Babcia karmiła. A może on sam, wtranżalał co popadnie. Nie ma oczu, ale idzie, jakby miał. Nie tylko on. Ale czym się przed takimi bronić. Paluchy wpadają na ulicę. Wielu nadziewają na paznokcie. Nawet niektórych ciekawskich, z okien wydłubują. Inne pomagają im czyścić narzędzia, zesuwając zwłoki. Spadają z mokrym plaśnięciem. Krew sika na wszystkie strony. Lecą szczątki, jak parodia krwistych naskórków i flaków z majerankiem. Brudzą samochody. A to już Pana Aucia, bardzo zdenerwowało. Podbiega do niego ten sam rezolutny sąsiad. Drze się jak podarte gacie: – Wykorzystajmy Światłoplujki Miłości!! Przecież mamy je w posiadaniu. Rzeczywiście. Zapomniano o tej dziwnej broni. Żywi tubylcy biegną na wszystkie strony. Chociaż niektórzy zostają nadziani. Widać podłużne cienie od wysokich wrogów. Zaangażowani lecą co sił w nogach do magazynu. Po chwili taszczą zapomnianą broń. Tylko trzeba ją naładować. Tubylki i tubylcy śmigają do swoich domków. Ulice niebezpieczne. Nie można się skupić. Ładują broń potrzebną energią. Wylatują zdyszani, lecz mimo wszystko, pełni sił do walki. Kobiety też. Dzieci są zamknięte w domach. Oglądają bajkę: „Tajemnica Wrzosowisk i co z tego wyniknie.” Pan Aucio słyszy słowa: – Ale ja nie mogę. Dzisiaj nic z tego. – Jak to nie możesz – strofuje MS. – To dla dobra ojczyzny. Postaraj się. Wielki Paluch i pozostałe plują Czarnym Światłem. Karabiny atakowanych: białym. Gdy ktoś dostaje: czarnym, to atakuje swoich. Lecz Białe Światło przepala wrogie paznokcie. Odcina od macierzy. Spadają z łoskotem na ziemie. Paluchy i ludzie brodzą w nie wiadomo czym. Zdarza się, że białe i czarne światło, tworzy wypadkowe. Kto dostanie szarym, to nie wie, kogo kochać a kogo bić. Co jest dobre, a co złe. Siada na bruku i płacze. Jeden z tubylców kołysze się na wielkim wklęsłym paznokciu, leżącym na ziemi. Huśtawka jak na giełdzie. Trudno celnie strzelać. Z tyłu zostaje mu coś odcięte. Krew kapie z niego i z tych dziwnych dachów. Wielu robi fikołki, bo ślisko jak w rzeźni na posadce. Całością napastników kieruje: Wspomniany Już Tyle Razy. Trzeba go zniszczyć za wszelką cenę. Miłośnik Samochodów płoszy: Metalowe Koniki. Są Pegazami. Fruną na Wielkiego ze wszystkich stron. Wtapiają swoje mechaniczne ciała w jego biologiczne. Wgryzają do środka. Tupią kopytkami po paznokciu, robiąc głęboki rowek. Na dodatek białe światło wypala mu dziurę na wylot. Widać przez nią fragment wojny. Ale już nie długo. Podły Krewny jest coraz słabszy i zrezygnowany. Gdyby miał oczy, to by płakał za pewne.Tym bardziej, że już nie ma dwumetrowego paznokcia. Krew mu spływa po skórze. W końcu upada do przodu, robiąc czubkiem wielką dziurę. Pozostałe czynią to samo. Jak jeden umysł, zastygając na ziemi z trójkątnym prześwitem. W czasie wielkich porządków, jakoś wywieziono wszystkie Paluchy i głęboko zakopano w oddali. W miasteczku znowu zapanował spokój. Jest jak dawniej. Zginęło mniej niż by się mogło wydawać. Powędrowano na Środek Wrzosowisk, by zobaczyć Zamek. A tam pustka. Nawet mgły. A kwiatki normalne kolorowe. Teren podmokły, ale nie aż tak. Po dłuższym przemyśleniu, na miejscu w którym stał Zamek zbudowano przytulny Salon Kosmetyczny. Główna atrakcją, jest manicure: ala Paznokterror 77777777777777777777777777777 – Mamusiu, wiesz co? – No nie wiem. – To ci powiem. W naszej piaskownicy coś się pod spodem ruszało, ale na wierzch nie wyszło, bo przykryłam wiaderkiem. – Co ty nie powiesz, słoneczko ty moje.
    1 punkt
  49. Cisza, spokój, ulica słabo oświetlona. Czasami tylko jakiś zabłąkany kot lub pies, potrąci pustą puszkę w poszukiwaniu pokarmu. Wtedy metalowy łoskot maluje echem przestrzeń między ścianami domów. Po chwili wszystko wraca do ciszy i tylko wiatr lekko szumi gałęziami drzew. Nie ma ich dużo, lecz są symbolem drewna z którego można wystrugać, to czy tamto lub zupełnie co innego. Mieszkańcy odcięci są skalpelem głębokiego snu od otaczającej rzeczywistości. ~ W oknie wystawowym oświetlonym mdłym żółtawym światłem, na brudnym szarym krześle siedzi samotny manekin. Czarna pobrudzona marynarka i czerwony, wypłowiały krawat, pasują jak ulał do samotnego otoczenia. Twarde bezkrwiste stopy, dźwigają na sobie porozrywane kapcie z dziurami w podeszwach. Na martwych bez życia oczach śpią zlepione taśmą okulary z niebieskimi szkłami, obsranymi przez muchy. ~~ Idzie wolno, niespieszno, bez określonego celu. Zimno szybuje w lichym ubraniu, szukając cieplejszego zakątka, którego i tak nie znajdzie. Spod postrzępionej czapki wystają włosy, niczym drogowskazy wskazujące drogę. Jemu to obojętne. Kroczy przed siebie. Stopy naprzemiennie doganiają tą z przodu, wyprzedzając brukową kostkę. Nie zostawia żadnych śladów. Brak mu wspomnień na podeszwach. Nie miał nigdy okazji wdepnąć w jakąś ciekawą sytuacje. Jego życie jest puste jak ulica po której podąża. Jedynym wyjątkiem jest wielki tłusty szczur. Właśnie przebiegł drogę. Na domiar złego, zaczyna padać gęsty deszcz. Każda kropla pieczętuje jego przygnębienie, chichotem rozbryzgu. Spiętrzone na dole nogawki, z lekka usztywnione, zgarniają brud z nawierzchni nieustannym szuraniem. Mały papierek, w którym był owinięty słodki skrawek świata, nie może uciec z potrzasku. Tańczy między butem a nogawką w więziennej ciemności. Pociechą dla niego jest to, że przynajmniej nie moknie. Wypełniacz ubrania nadal stąpa w monotonii mijanych kamieni, mając w sobie tyle emocji, co one. Jest nowym nabytkiem ulicy. Rodzinny piekarnik wypluł ciasto z zakalcem prosto na ulicę. – Spójrz kochana. Co za piękna ulica. A te krople deszczu, jak małe diamenty, przezroczyste gwiazdki spadające... – Mój drogi. Co z tobą? Aleś sentymentalny. – Tyś przy mnie, dlatego wszystko urocze. – No pewnie. Dla mnie też. Deszcz się wzmaga. On kroczy nadal. Zaczyna być niebezpiecznie ślisko. Buty tracą stabilność. Łapie słup starej latarni, by zachować równowagę. Przez chwilę jest ukośną podpórką. Metalowy drąg skrzypi przeraźliwie. Nienaoliwiony kościotrup wydaje podobne dźwięki. Słabe światło żarówki, omiata wszystko wokół, chwiejącymi promieniami. Wędrowiec zostawia słup i człapie dalej. Krople deszczu tworzą bąbelki na kałużach, w nieustającym chaosie. Towarzyszy im dźwięk, różnorodnego mlaskania. Woda wlatuje do butów, zwiększając impulsy mokrego chłodu. Odczuwa zimną lepkość, podartych skarpetek. Z wielkiej dziury w kieszeni, poprzeplatanej podszewką, wyciąga otłuszczoną pogniecioną folię. Kładzie ją na głowę. Zwisa z niej jak parasol z którego uleciało powietrze. Poprzez strużki wody na szarej powierzchni, widzi zarysy ulicy. Spogląda w górę. Na ułamek sekundy oślepia go z lekka migotliwy rozbłysk na roztańczonej mokrzyźnie. Kątem zaropiałego oka, dostrzega słabo oświetlone okno wystawowe. Żółta poświata doczepiona do prostokąta, oświetla chodnik bladym światłem. Ma wrażenie, że wewnątrz siedzi jakaś postać. Nękany pozytywnie resztkami ciekawości, podąża w tamtym kierunku, by spojrzeć co zobaczy. Stoi i nagle zdaje sobie sprawę, że to co widzi, to tylko manekin. Podziwia jego odzienie i elegancki krawat. Myśli sobie, że tamten sobie w cieple siedzi a on tu musi na zimnie sterczeć. W rzadko odwiedzanych komnatach jego ludzkich emocji, kiełkuje pragnienie, by mieć tak samo dobrze jak on. A na dodatek posiadać bratnią duszę, chociażby taką. Wtem jest świadkiem niecodziennego widoku. Okulary manekina samoczynnie zesuwają się z twarzy. Dostrzega drewniane oczy. Wyraźnie na niego patrzą, gdyż mrugają co jakiś czas. Człowiek na zewnątrz jest przerażony a jednocześnie urzeczony takim widokiem. Nawet nie wie dokładnie, dlaczego. Może ma podświadomą nadzieję, jakiejś zamiany w swoim pokręconym życiu. Radykalnej i raz na zawsze. Ma wrażenie, że postać z wystawy jest coraz bliżej. Wchłania jego ciało. Trwa to jakiś czas. Po chwili wszystko wraca do normalności. Po prostu patrzy na manekina, siedzącego na wystawie. Na parę sekund był komuś potrzebny. Człapie dalej tak jak człapał. Teraz więcej rozmyśla. Jest psychicznie podbudowany. Nawet deszcz przestał być dla niego, czymś uciążliwym. Zimna za bardzo nie odczuwa, gdyż jest mu cieplej wewnątrz. Tak jakoś inaczej widzi otoczenie. W pewnym sensie, wszystko go cieszy. Nie dużo, ale zawsze więcej niż jeszcze nie dawno. Lecz coś mu te doznania zakłóca. Nie potrafi określić: co. Idzie już dość długo i nadal nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Nie rozmyśla o tym za bardzo. Żadnego bólu nie odczuwa, aczkolwiek jego doznania nie są takie, jakie być powinny w normalnej sytuacji. Buty robią się za ciasne. Zdejmuje je i człapie boso. Nie czuje chłodu ani wilgoci. Spod jego nóg słychać drewniane odgłosy, gdy stopy stukają o kamienie. Nagle spostrzega, że stoi ponownie przed tą samą wystawą. Podejmuje szybką decyzje. Rozbija rękami szybę. Głośny łoskot zakłóca ciszę. Powstaje wejście o ostrych brzegach. Nie czuje bólu, gdy ranią gładkie dłonie, jego ciało. Siada na pustym krześle, którego przedtem nie zauważył, lub którego nie było. Jest wewnętrznie szczęśliwy. Jak nigdy dotąd. Obok siedzi nieruchoma postać. Ciepło mu tutaj, mimo że wiatr wlatuje przez powstałą wyrwę. Ciało pod ubraniem jest jakby inne. Czuje wewnątrz miarowe stukanie. Zapomniał prawie co to jest. Ma wrażenie, że odebrano mu człowieczeństwo, lecz jednocześnie coś zostawiono i coś dodano. A może mógł wybrać inną drogę. Bliższą jemu. * – Spójrz tam. Znowu cholerni wandale rozbili szybę. Tym dwóm w środku na pewno zimno. Nie sądzisz? – Skąd się wziął ten drugi. Jakoś go tutaj nie kojarzę. – O cholera! – Co się stało? – Miałam wrażenie, że jeden z nich się uśmiechnął. – Uśmiechnął? Rozumiem. – Nie wierzysz mi? – Ja tam wolę twój uśmiech. [ Złomowisko manekinów ] – Kurdę! Ten jest jakiś dziwny. – A skąd on? – No z tego okna, gdzie kiedyś wybito szybę. – A… z tego. Ludzie gadali, że czasami, jak była absolutna cisza, to można było słyszeć: bicie serca. Jakby się spoza szyby wydobywało. – Mam wrażenie, że też coś słyszę. – O w mordę. Bo uwierzę. Zaznacz gdzie słychać i dawaj go na krajzegę. – Nadal coś słyszysz? – Teraz nie.
    1 punkt
  50. @CafeLatte CafelLatte →No w pewnym sensie zamordowali.Czasami sam nie wiem , jak rozumieć, to co piszę. Chyba nigdy nie będę całością. Jak zresztą wielu z nas. Bo życie jest jak durszlak:)→Pozdrawiam:)
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00


×
×
  • Dodaj nową pozycję...