Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dekaos Dondi

Użytkownicy
  • Postów

    2 288
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    2

Treść opublikowana przez Dekaos Dondi

  1. @Leszczym ↔Dzięki:)↔Pozdrawiam:)
  2. @violetta ↔Dzięki:)↔Zaiste. Coś jest w tym stwierdzeniu:)↔Pozdrawiam:) @andreas ↔Dzięki za piwny wierszyk. Ma coś w sobie:)↔Pozdrawiam:) @Waldemar_Talar_Talar ↔Dzięki:)→Miło mi, że ciekawe:)↔Pozdrawiam:)
  3. jest mu tu jeszcze nie bardzo zapewne wciąż słyszy kojącą lecz niecałą muzykę mozolnie sączy dźwięki przez ucho igielne
  4. 📗 Siedziałem na progu, czytałem książkę, ciekawy nawet, był jej początek. Lecz później przyszedł czas na treść, różnie to było, wrednie też. Szczęśliwe chwile, to tu, to tam, przechodzeń powiedział, że taki świat. Dodał coś jeszcze o jakimś piwie, że wypić muszę, co nawarzyłem. A kiedy przyszło do zakończenia, nie dało już się nic pozmieniać. Siedzę na progu i czytam książkę, za moment wstanę, zupełnie zwątpię, wtem ktoś podchodzi, o coś mnie pyta, chyba czy tytuł, wreszcie przeczytam?
  5. @Konrad Koper ↔Dzięki:)↔Chyba raczej na pewno:)↔Pozdrawiam:)
  6. Oleista Purchawnica, zrzędzi właśnie na całokształt lasu, lecz raptownie milknie, zatkana ciszą z niepokojem. Gdzieś z bliska na szepczących nóżkach, dobiega złowieszczy szelest. Najpierw cichutki, jakby nieśmiały, lecz po chwili całkiem wyraźnie brzmiący. Wlatuje prosto w oleiste, owłosione ucho, że aż ślimak wewnątrz nagle przebudzony, chcąc nie chcąc dostaje drgawek, bo w końcu od tego jest. –– Ty głupia, durno Purchawnico. Przestań wreszcie zrzędzić i narzekać, bo jak cię walnę w ten cuchnący biały klosz, to cię grzybnia nie rozpozna. Wyglądasz jak mleczna żarówa w pomarszczonym kożuchu. Że też akurat na twoim krzywym nochalu, pełnym gęstych gluciaków, musiałem wyrosnąć. A fe! –– O matko! Że też los mnie takim nieszczęściem pokarał. Gadający pypeć. –– Mięsny pypeć, jak już. A czemu z małej? –– Boś mały i od samego początku niekulturalny, kolokwialnie mówiąc. A zresztą bądź sobie z dużej. I tak zaraz cię urwę nicponiu i na pożarcie owadom mięsożernym rzucę. A w ogóle kto to widział, żeby poważana przez duże Pe, miała mięsnego pypcia w grzybie. Nie dosyć, że mnie robale podgryzają, to jeszcze ty. Pypeć srypieć. Będą na mnie wołać: Oleista Purchawnica z Mięsnym Pypciem. Zgroza! –– Bardzo przepraszam, grzybnia damo, ale cię nie podgryzam, tylko uroczo konwersuję. I żadna zgroza. –– Właśnie słyszę. Aż mój miąższ... –– Mąż? Taka jak ty, ma męża? Ja nie mogę. Normalnie cud w kniejach. –– Miąższ, durniu! Jest wprost oczarowany, twoją próbą spleśniałej elokwencji. I czemuś tak wyrósł, nieznośniku? Gadaj mi zaraz. Równowagę przez ciebie tracę, gdy wiercisz śmierdzącym czubkiem. –– O w mordę zajączka! To ty umiesz chodzić? –– Nawet pełznąć. Zdziwko cię walnęło, co? Tymczasem nieopodal w poziomkowym zagajniku, jęczy w leśnym duchu, Grzybochrząszcz, co uczucie do Purchawnicy w blaszkach chowa. Chociaż nie we wszystkich. Jedną pożyczyła Głupia Gąska, gdyż potrzebowała do wypieku placka igliwiowego i już nie oddała. *** Ale co tam blaszki, wobec miłości, co musi dla luby wygrzybić. Tylko problem stanowi koślawy, gadający pypeć. Tak jej grzybnię zawraca, że aż jego, zakochanego Grzybochrząszcza nie zauważa. Dlatego odurzony ślicznym widokiem, podejmuję strategiczną decyzję wyzwoleńczą. Idzie do wydrążonej szyszki. W jej wnętrzu siedzi jego drugie ja. Zakłada na owe smycz i wędruje w kierunku ukochanej. *** –– Tak Oleista. Walnęło mnie zdziwko, ale nie z racji twojego krzywego pełzania. Spójrz na ten duet. Coraz bliżej. Mam złe przeczucia, z uwagi na to, co prowadzi. –– Do nóżki Kozaka –– glamdźi Purchawnica w miłosnym uniesieniu. –– Toż to przystojny Grzybochrząszcz. Ale co on za paskuda prowadzi na źdźble trawy? –– Ej ty, z ostatniego tłoczenia. Nie wiesz? Z nazwy wynika. Chrząszcza na smyczy prowadzi. Ma ostre szczypce, filetowa bestia. Ciekawe co chce nimi ściąć. Chyba nie… –– Mam nadzieję, że tak. Będę miała święty spokój. Więcej czasu na amory. Niesione na szpicy szczypce, odpowiednio poszczute sensem działania – szur szur – szybko wbiegają na ukochaną. Zi zi zi, słychać odcinanie. A łaj, a łaj, a łaj, jęczy rzympolony u podstawy Pypeć, chybocząc coraz bardziej wszystkim. W końcu odcięty w pół słowa, spada na brykającego pasikonika. Trochę podskakuje na grzbiecie i po ześlizgnięciu, zamiera w bezgłosie, a pasikonik wygraża jedną nogą, bo resztę ma połamanych. –– Mój drogi Grzybochrząszczu. Dzięki za wyzwolenie. Tyś mój. Tylko jakoś tak cicho. Tak po prawdzie, nie był aż taki zły. –– Bądź moją do zdechnięcia, a Pypcia godnie pochowam w runie. Nawet zanucę blaszkami, marsz pogrzybowy. *** Żyli by długo i szczęśliwie, lecz pewnej wiosny na rozłożonym pypciu, wyrósł nowy. Toczka w toczkę taki sam, z zachowaną pamięcią zdarzeń. Z niego następny i następny. Coś w rodzaju silni. Aż po jakimś czasie, wyrosły całe Pypciowe łany. A że były mutanty – gdyż ukochany Oleistej posiadał nieświadome moce i dotknął protoplastę rodu, upychając w norkę po dżdżownicy – to miały śmigiełka na czubkach. Postanowiły pohelikopterzyć do miejsca, gdzie leżeli niedawno upieczeni: Oleista Purchawnica z blizną po mięsnym pypciu i Grzybochrząszcz. *** — Do zgniłej sowy –– zrzędzi Fiolecik. –– Tamci dwaj zakochani, Pypeć ożył wielorako, a ja sobie tylko szczypce stępiłem, na tym żylastym Pypciu. Tyle z tego mam. Jak mógł zdradzić swoje drugie ja, na rzecz jakiejś Purchawnicy. Ech. Spadam stąd. *** Dobrze, że akurat w czasie powyższych leśnych zdarzeń, nie grasował drapieżny muchomor→ Sromotek Milusi.
  7. do chwili ostatniej nie wiedział jeszcze czy był metaforą czy całym wierszem
  8. @Leszczym ↔Dzięki:)↔Ojej! Aż tak!→Pozdrawiam:)
  9. @iwonaroma ↔Dzięki:)↔To fanie, że fajne. Miło mi zatem!↔Pozdrawiam:~)
  10. W pierwszym życiu, był szybującym kamieniem. W drugim spadł na ziemię. Zatem w trzecim, długo musiał leżeć, Też w upale i mrozie, w paskudnej pogodzie. Lecz marzenia nie zniechęcał. Wreszcie w czwartym, był kamieniem, który spadł z serca.
  11. Trochę inna wersja dawnego tekstu Spogląda tłustym oleistym wzrokiem, poprzez dryfujące ślepia rosołu. Pomimo niecierpliwych chęci, skroplonych na czole w kapsułkach tęsknoty, nie może dojrzeć dna. Wszystko żółte, mętne i chaotycznie nieprzezroczyste. Chciałby wiedzieć, co w siebie wkłada, by móc wydalić zrozumiałe. Macha aluminiową, skrzywioną łyżeczką, pośród smukłych żaglowców, przeganiając powstałym wiatrem, czterojajeczne włosy topielicy. Pływają leniwie niespiesznym nurtem, w wielkich okach czasu. Rzęsa wodna nieświadoma istnienia tego, co ma ją pożreć. Za oknem czarne niebo, pełne przylepionych do przestrzeni, gwiazd. Niektóre trudno nabrać. Ślizgowym lotem opuszczają płytką depresję, snując ciała po srebrnym obrzeżu eliptycznego wszechświata. Szczupłe malutkie węże w złotawej toni. Nie dostrzega tego. Pragnie ujrzeć dno. Początek. Tam jest taki ładny obrazek, przedstawiający białą owieczkę na zielonym mostku. Wśród kolorowych kwiatków, na zupełnej nieznanej planecie o pomarańczowym niebie i podwójnym kwadratowym słońcu, wygląda doprawdy uroczo. Pilnuje punktu. Chce wierzyć, że dla niego. Może wreszcie dzisiaj przejdzie na drugą stronę. Mógłby oczywiście wylać zawartość na czasoprzestrzeń podłogi. Rozlać w ciemną materię i już teraz obejrzeć, zanim obraz spłynąłby do czarnej dziury, po rozlanej Drodze Mlecznej, by już nigdy nie powrócić, wstrzymany szponami zaborczego przyciągania. W tej właśnie chwili, która za moment przeminie bezpowrotnie. To by jednak zakłóciło codzienny rytuał. Wybiło z rytmu podniecenie, wsparte oczekiwaniem. Obrazek oglądał ze sto razy, ale wciąż tak samo tęskni. Ma nadzieję, że teraz będzie inaczej niż zazwyczaj. Stąd ten nienaglący pośpiech. Za oknem bezgłośna smuga migoczących odrobinek, zaprasza srebrny glob do tańca. Chciałby już teraz obejrzeć. Również zatańczyć z radości. Być tam. Być tym. Owa myśl prześladuje orbitę umysłu, nieustannym wirowaniem. Szalona jaźń, rozdwojona niczym język węża, pośród roju meteorytów.A dna jak nie widać, tak nie widać. Poprzez stół prześwituje niekończony bezkres, zawieszonych w próżni galaktyk. Owce wypasane pośród miliardów światów, płynących po bezgłośnych falach czasoprzestrzeni. Niektóre o spiralnej wełnie, pobrudzonej barwą czerwonych karłów. Ciemne kłaki na blacie stołu pokrywają oleiste kropelki potu. Pod spodem przelatuję kometa, a on odczuwa naglące zniecierpliwienie, które w końcu opiera o wirujący pierścień Saturna. Słyszy trzeszczący szelest ocierania, pod naporem ciężaru. Jest teraz spokojniejszy. Nie ma tego w sobie, lecz nie wie, że coś za coś. Że jakaś siła powolutku uszkadza skafander. Nie martwi go to. Przecież już niedługo zobaczy obrazek. A wtedy będzie całością. Będzie nim. Spełnionym. Dostrzega na ręce wybrzuszenie. Fragment przezroczystej. Pod powierzchnią, powyżej nadgarstka z prostopadłą blizną, wybucha supernowa. Cholernie przeszkadza w jedzeniu, ten nagły rozbłysk światła. Oślepia paskudnie, przez co spowalnia możliwość szybszego obejrzenia. Dotarcia do celu. Nie może spokojnie myśleć, że za chwilę zobaczy wyśnione marzenie. Rzuca nienawiścią o szafę, przez co podłogę i ciemną stronę Księżyca, zaśmieca kawałkami zwykłej niechęci. Opada na mgławicę w zwolnionym tempie, w absolutnie czarnej ciszy. Powraca względny spokój, lecz sytuacja ulega powtórzeniu. Spogląda na owłosiony spocony tors. To zbyt przyziemne. Nie w tym kierunku, co trzeba. Za oknem coraz więcej gwiazd. Jakby chciały wejść do środka. Usiąść przy nim, gwiazdorzyć o tajemnicach kosmosu, lśnić perłami białych zębów uśmiechniętych karłów. Kolejna zmiana. Też jakaś dziwna. A on przecież kocha jeść. Czyżby za szybko to robił i dno czasoprzestrzeni odczuwa strach, schowane przed nim pod horyzontem zdarzeń? Wyciąga z siebie miłość do wszystkiego, oprócz rosołu. Kładzie na stole. Tak jakoś głupio rzucać nią o kosmiczne skały. Zauważa następną zmianę w innej części ciała. Dużo go wszędzie wokół. Kiedy rozkłada ręce, tym bardziej jest tego świadom. Dotyka przeciwległych końców nieskończoności. Chyba nie wszystko jest tak, jak powinno. Na klamce od drzwi, powstaje zakrzywienie czasoprzestrzeni. Dwa punkty są styczne. Mógłby uciec daleko w jednej chwili. Lecz nie chce. Musiałby przeoczyć obrazek. Żółty płomień za chwile gaśnie. Coś spadało z dołu. Zakłóciło porządek rzeczy. Przesadnym apetytem rzuca o stojący taboret. Rozbija na małe cząsteczki nieszkodliwej awersji do jedzenia. Nie ma już w nim aż takiego głodu. Spokojnie stuka łyżeczką o dno skośnego świata. Widzi samego siebie za mgłą niedostępności, w poświacie krwawego pulsara. Dobrze, że to ogromne, pulsujące serce, nie wisi nad nim, jak jakieś fatum. Za chwilę, spowity spełnieniem, nacieszy wzrok widokiem obrazka. Radość przerywa głośny trzask. Wszędzie sobą zawadza lub właśnie przeciwnie, potrzebnie wypełnia. Siada na podłodze wśród ruin krzesła, z dala od stołu, lecz blisko wszechrzeczy. Wycofanie z orbity krążącej planety, było konieczne. Mógłby nie przeżyć zderzenia. Po drodze przewraca lampę z koślawym światłem o mniejszej prędkości. Nad szafą błyszczy błękitna Ziemia. Jest tak daleko od niej, że aż bardzo blisko w przeciwieństwie. Nie odczuwa tęsknoty. Jeszcze trochę, a będzie wszystkim. Wyczuwa wewnętrzny niepokój. To nic dziwnego. Przecież siedzi w kuchni. Powinien zauważyć. Dokładnie obejrzeć. Może by dostrzegł podobieństwo. Ciągłe wyrzucanie z siebie męczących odczuć, nie było za darmo. Za bardzo myślał o obrazku. O tym odległym świecie, w którym jednocześnie przebywa. Nie tylko o tym. To był cel nad cele. Nie dostrzegał oczywistego faktu, który zmieniał życie na inne. Ubywało, lecz jednocześnie przybywało. Deformowało ciało i umysł. Poza wszelki czas. Co z tego, skoro może szybować, gdzie chce. Tylko musi jeść. Do końca. Do dna. Rozpoczęta następna faza przemiany. Przebiega samoistnie i metodycznie. Dał nieświadomie początek. Poruszył koło, które nie potrafi zatrzymać. Za późno na asteroidę w szprychy. Wiruje nieustannie, przyciągając pragnienie po obwodzie, razem z nim. Chyba przedobrzył z tym obrazkiem. Nie widział nic innego. Poza tym, tylko oczami. A to o wiele za mało, żeby zrozumieć meritum sprawy i zgłębić niewiadomą. Przez to, że zobaczył tak wiele, to rozumie tak mało. Chyba za dużo pragnął, ponosząc niewielki koszt. Zjedzenie tego, co na talerzu. Przecież i tak ma apetyt. Czyżby musiał powrócić. A tak niewiele brakowało, do doskonałego przeobrażenia. Zostania punktem. Rozpoczęcia po swojemu. Według innych zasad. Może zobaczył obrazek nie takim, jakim faktycznie jest? *** Poprzez resztki rosołu może dostrzec to, na co tak czekał. Z wełnianej niewiele już zostało. Rozszarpane strzępki mięsa, przylepione do połamanych desek rozwalonego mostu, między ślicznymi kwiatami na wyschniętych strzępkach pomarańczowego błota oraz płynne namiastki czerwonych ziemskich maków, dopełniają wygląd. Naczynie nadal drga w jednej ze strun wieloświata możliwości. *** Uczta dobiega końca. Słychać dzwonienie drobnych kosteczek o gładkie, śliskie dno białej materii. Odgłosy miażdżenia, połykania oraz stukanie pazurów o porcelanową powierzchnię, tłumi owłosiona skóra owcy. Dziwna osobliwość.
  12. Tego pamiętnego dnia, musiałem jakoś zareagować z uwagi na powstałą sytuację. Tym bardziej, że facet stał. Lecz niestety nie tylko. I w tym cały problem, gdyż poza staniem, ogarniał lustrującym wzrokiem, to co widział przed sobą. Pomyślałem, że nie mogę sprawy pokpić, tylko do dziwaka zagadać, by w ten sposób przerwać, jakże haniebny proceder. Widziałem przecież, że mogą być jeszcze bardziej, jeżeli nie otrzymają pomocy. Dlatego podszedłem do stojącego i grzecznie zapytałem: –– Po cholerę pan tu stoisz? –– Nie. Tylko patrzę na nią. –– Panie, w tym cały problem. Zapewne pan przesadnie pochwaliłeś wygląd. Każesz jej uwierzyć, że jest piękna. –– Chwila… kto? –– Pan nie strugaj wariata, bo zapewne od dawna nie musisz. Za chwile po nią przyjadą, wrzucą, zamkną i wtedy biedna zobaczy, jak jest prawda. –– Jaka biedna? –– No co pan z takim odlotem intelektualnym, do tylnego przodu. Jak jaka biedna? Trochę przewidywania następstw swoich działań, panie molestujący wzrokiem. –– Przewidywania następstw? A niby wobec kogo? Przecież tu nikogo nie ma, oprócz nas. –– Pan tak na poważnie pytania z odpowiedzią nie łączysz ? No jak to wobec kogo? Wobec sterty. –– Tej tutaj na którą patrzę? –– O właśnie tej, niemiłosiernie panie patrzący. Wreszcie pan kumasz co nieco. –– Ale… –– Ale srale, kupy małe. Tu trzeba człowieczeństwem empatycznym spojrzeć. Spójrz pan, coś narobił. Nie wstyd panu? Jak im teraz trudno posegregować umysły. Są przez pana zupełnie zmieszane.
  13. Dekaos Dondi

    Mam obsesję

    ej wy ludzie przecież wiecie na tym tle to mam obsesję nie marudźcie więc kochani że nawijam o tym samym spójrz na niebo spójrz na ziemię gdzie tematów tak jest wiele a ty robisz z nas tu jaja wciąż nam prawisz o krasnalach ej wy ludzie przecież wiecie na tym tle to mam obsesję nie marudźcie więc kochani że nawijam o tym samym pewnie masz po temu powód że dziś temat ten sam znowu może zgwałcił cię krasnalek albo nawet hordy całe ej wy ludzie przecież wiecie na tym tle to mam obsesję nie marudźcie więc kochani że nawijam o tym samym do krasnali masz ty sprawę może skradli co kochałeś nie sprawili w grzybie chętnie by minęło cię nieszczęście ej wy ludzie przecież wiecie na tym tle to mam obsesję nie marudźcie więc kochani że nawijam o tym samym czy ty chociaż wierzysz w malce lub zupełnie w bajki żadne gdyż pretensje głupio miewać do kurdupli których nie ma ej wy ludzie przecież wiecie na tym tle to mam obsesję nie marudźcie więc kochani że nawijam o tym samym chyba trudno ci na świecie rozumiemy ciebie przecież mózg czasami z racji zdarzeń w takie sidła wlecieć każe ej wy ludzie przecież wiecie na tym tle to mam obsesję nie marudźcie więc kochani że nawijam o tym samym
  14. Dekaos Dondi

    Koralik

    @Nefretete ↔Dzięki za myślowy ciąg:)↔Pozdrawiam:)
  15. Drabble Stoi samotne na leśnej ścieżce. Nagle widzi mroczki przed oczami. Nie są przestraszone, tylko wiedzą czego chcą. To Greenludki w czarnych szatach. Podchodzą bliżej. Zaczynają obgryzać dziecięce gołe stopy. Dziecko zadaje pytanie, czemu to czynią. Chcemy cię obgryźć do suchych kości. A czemu prawie bezboleśnie? Bo zęby nam rosną w miarę obgryzania. A czemu nie ucieknę? Chcesz pomóc innym dzieciom, co przyjdą później. Po dokładnym obgryzieniu zostaje szczupły suchy szkielet. Niebawem przychodzi następne. Konstruuje kościaną klatkę. Zamyka żarłocznie mlaskające. Kolejne przybyłe demontuje więzienie. Całkiem sprawnie kleci z kości ksylofon. Po jakimś czasie wiele dzieci słyszy pytanie→Czy na pewno wszystko gra?
  16. Dekaos Dondi

    Koralik

    Kolejny już raz, wspomina koralik w żelaznym łańcuchu, zardzewiałymi płatkami do snu kołysany. Wtedy w okowach kolczastych gałęzi, z poderżniętego gardła pnia, wycieka żywica. Bezsensownie skleja upływ czasu z pytaniem: co można było, lepiej, więcej, inaczej. Gdy jeszcze kolor lśnił barwami, a łódka cumowała na brzegu, na przegniłym sznurku.
  17. Dekaos Dondi

    Jaskrawość

    różne świata blaski wiele złudnych co umysł przytłacza błyszczą skrzywioną aureolą niejedna fałszywie zalśni przesadną jasność do oczu wlewa aż człowiek ślepnie nie tam gdzie trzeba bo w takim blasku klaun na zboczu uśmiech szyderczy to chichot losu nie każde lśnienie miłością spowite gdy ciemność schronieniem ratuje życie * gdyby latarkę mieć z czarnym światłem smugę skierować w jaskrawość właśnie w szarości zadać pytanie sobie o właściwą drogę?
  18. Pomimo, że wygrał sporą sumkę i taszczył nieroztropnie, w odblaskowej teczce pourazowej, to zarazem był człowiekiem na wskroś myślącym, o rozważnej strukturze umysłu, aczkolwiek przesądnym. W nocy miał proroczy sen. Zmartwiony urzędnik skarbowy, obiecał solennie, że aktualnie śpiący, zginie o siedemnastej, na ulubionej zebrze po przejściach. Zatem nie w smak mu było zmienić plan i podążyć inną drogą. Jeszcze czego! A że rozum w czaszce, ziewał rozkosznie przebudzony, to kroczący jak umiał, cwanie zareagował. Wszedł na pasy przesunięty na osiemnastą, radośnie patrząc przed siebie, czyli w świetlaną przyszłość. Zginał zgodnie z przepowiednią. Przeznaczenie nie pamiętało, by przejść na czas letni.
  19. @andreas ↔Dzięki:)↔Skoro "milusi" to milusi:~)↔Pozdrawiam:)
  20. @andreas ↔Dzięki zgrabne, za "zgrabnie"↔Pozdrawiam:)
  21. Zmieniłem trochę→ 6.4.24 . miau kota na tle co w trumnę kiedyś wszedł zamknął wieko też zajrzy spróbuję dociec że tam nicpoń jest gdy zobaczy uwierzy na co patrzy lub przy otwarciu akurat nie któż tam kicia wie dlatego łapię nietoperza ciekawe dokąd zmierzał rozszarpuje lot krwią jego przełyk swój znaczy dla zyskania echolokacji otwiera pudełko a tam jak w dupce gacka ciemno zapachem mroku przesiąkł czas dylemat ma próbuję wierzyć że fala ta powróci odbita od kota tła Aneks źrenicowy ścieka z niej wzrok kap kap czy ocalić można coś a jeśli brak obrazów niektórych kap kap tam u góry spojrzenia stukają o dno stuk stuk odbiła klepka poza rozkładu woń Mysi aneks w aneksie kuchennym mysia wiedźma jak wyrwa w zębie potrzebna może odgryźć przesłania wiersza wiele gdy go pomyli ze śmierdzącym serem
  22. 😎 Czy krem dla mężczyzn, mam zastosować? Najpierw mi odpisz, tyś on czy ona. 👫 Czy na wagary, mam wybrać się dziś? Zawsze to lepsze, niż w miejscu wciąż tkwić. 💐 Czy kwiat we włosach, ozdabia mi twarz? A to zależy, czy jedną ją masz. 💦☁️ Czy łatwo zbłądzić, we mgle za gęstej? Kiedy z niej wyjdę, odpowiem chętniej. 🍏 Czy pod jabłonią, na ciebie czekać? O tak, gdy spadnę, wrzaśniesz, eureka! 🧐 Wiosenny czubek, radosny ze mnie? Pytasz się lustra, zatem najpewniej.
  23. ech jabłonie śliczne one białym kwieciem ozdobione choć żywotność płatków krótka przeistoczą się w jabłuszka wciąż tu jesteś tak urocza w gałęziowych twoich włosach białe kwiatki skrzą migoczą dziś słoneczną nutką złotą na wagary przyjść tu trzeba do koszyczka jabłek zbierać a najlepiej to rzecz cudna z wiosennego zerwać czubka tego co tam bliżej nieba gdzie skowronek rzewnie śpiewa a nad trawą mgiełki piękno zauroczył ją piosenką woń owoców sączy nagle mus kremowy będzie z jabłek może ujmie szczęściu zmarszczek zanim nocka znów zapadnie
  24. Modyfikacja dawnego tekstu. Pani Szkielet, nieustannie smukła i zgrabna, jest tak podekscytowana, że każda kosteczka, dźwięczy niecierpliwością. Musi tylko męża przekonać. W Krainie Szkieletów zaistnieli od dawna, ale w tym domku mieszkają już dobry tydzień i jeszcze żadnych znajomości. Dlatego postanowiła, że zaproszą sąsiadów na imprezę, tak zwaną: Kościówe. Jak to jednak zazwyczaj bywa, sprawy przybrały zgoła inny rozkład zdarzeń. –– Kochanie – rzecze Pan Szkielet. – Skoro nie umiemy klekotać w takt społeczności, to po trupa nam to całe zamieszanie. –– Właśnie po to, żeby umieć. A poza tym, czyżbyś zapomniał mój drogi mężu – gestykuluje piszczelem żona – że jesteśmy szkieletami o dobrych sercach? –– Sercach? Bez przesady. –– Ależ kochanie. Przyznaj, że będzie nam niezmiernie miło, ukościć sąsiadów w naszych progach i nie marudź mi już. –– No ale… –– Mnie mówisz… „no ale.” Mnie? Kochającej żonie, której miednicy używasz? Pan Szkielet jeno kiwa czaszką. Poklekocze i przestanie – myśli sobie. – Przeważnie tak jest. Pani Szkielet też kiwa czaszką, ale z myślą w środku: zapewne byś chciał, żebym przestała. Nie dzisiaj trupciu, skoroś taki nieprzychylny do społecznej integracji. –– A teraz zmykaj z domu i zaproś wszystkich. Tylko weź parasol, bo ci znowu w oczodoły deszczu napada. –– Napada, jak po skosie zacina. Dzisiaj nie zacina. –– Zawsze zacina. Wiem co mówię. –– Przecież dzisiaj nie siąpi. –– Co z tego, ale będzie zacinać. I znowu będę musiała czaszkę tobie zdejmować i wodę wylewać. –– Ostatnio kwiatki w doniczkach podlałaś, więc nie narzekaj. –– Dlatego zwiędły. No idź już! –– Tak kochanie. Masz racje. I poszedł. Długo nie wędrował. Nawet nie zdążył żadną społeczność zaprosić, gdyż nagle poczuł jakiś złowieszczy ruch, by po chwili brać udział, w stukającym zamieszaniu. Poczuł że jest psychicznie rozbity. A właściwie dosłownie rozrzucony, ale z zachowaniem wszystkich części i widoczności z poziomu ziemi. Pani Szkieletowa, coraz bardziej wnerwiona, lecz także zaniepokojona. To prawda, że dureń z krwi i kości, ale bardzo go kocham. Przecież nocka zapada, a jego nie ma. Po jakimś czasie, przestaje jej zależeć na imprezie. Byle tylko wrócił. Postanawia, że pójdzie go poszukać, lecz właśnie w tym momencie, słyszy za drzwiami, niesamowity klekot. Jakby ktoś na taczce, wiózł stertę kości. Po chwili słyszy stukanie w drzwi. Pani Szkielet otwiera i łzy smutku kapią z oczodołu, ale z drugiego inne: obrzydzenia. Na taczce leży sterta męża. Bystrym okiem dostrzega, że nic nie braknie, a szczęka ruchliwie zgrzyta, jakby chciała coś wytłumaczyć, zanim będzie za późno. Nic dziwnego, że części męża, w obawie o swoje zdrowie. Gdyż taczkę trzyma o zgrozo… Cielak. W świecie szkieletów, takiego czegoś obleczonego w ciało, nie powinno być. To na pewno on, porozrzucał męża. Podchodzi do odmieńca z zamiarem wiadomym. Gościu nie ucieka, a ona słyszy głos męża. –– Kobieto. To on mnie uratował. –– To tu? –– Nie to tu, tylko Cielak. Odebrał wszystkie części napastnikom. Nawet nie wiem, jak dokładnie wyglądali. Patrzyłem z poziomu ziemi. Dziwne było to, że gdy mój wybawiciel, wyrwał takiemu część mnie, to ten zupełnie znikał. Przyznam, że tego nie rozumiem. Musimy jutro popytać społeczność. Tylko mnie poskładaj wreszcie. Cielak ci pomoże. –– Dziękuję za troskę. Poradzę sobie. Jeszcze się będzie o mnie ocierał. Ble! Pani Szkielet, właśnie skończyła składać męża. Wygląda jak dawniej. No... prawie jak poprzednio. Ubytków nie ma, ale nie wszystkie szczegóły są dokładnie, na swoim miejscu, co ją nieco trupi. Spogląda bardziej przychylnie na Cielaka. Nie dosyć, że uratował jej męża, to jeszcze taki skromny. Milczy o zajściu, niczym martwy. Tylko skąd takie coś przylazło. A zatem pyta: –– Wiesz w jaki sposób, zaistniałeś w naszym świecie? –– Nie – odpowiada jednoznacznie Cielak. –– A wiesz, że my takich jak wy, nie lubimy? –– Hmm –– A ty nas lubisz? –– Nie wiem. Trzeba było pomóc, to pomogłem. Pytająca, zaskoczona taką długą kwestią, aż zaczyna filozoficznie skrzypieć. –– Czyli teraz Cielaku, nie należysz, ani do tamtych, ani do nas. –– Chyba. Pan Szkielet wreszcie może przemówić, bo mu żona szczękę zakleszczyła, ale ową wyswobodził. Pomyślał wszakże, że trzeba w jakiś sposób, wybawicielowi podziękować. W końcu niewątpliwie na to zasłużył. Przecież mają dobre serca, jak to metaforycznie sprecyzowała żona. –– Kochanie. Panu Cielakowi przynależy odwdzięczenie z naszej strony. Nie sądzisz? Nie wiadomo, co by ze mną było, gdyby nie on. –– Przewidując co zasugerujesz, bo znam cię jak własną chrząstkę, właśnie sobie pomyślałam, że obierzemy Cielaka ze skóry, mięsa i wszystkich miękkich części. Będzie mu jak u siebie w domu. Mówiąc banalnie, uszczęśliwimy go tym, co sami najbardziej kochamy. Co o tym sądzisz? –– Chyba ważniejsze, co sądzi Cielak. –– Na tak… masz racje. Panie Cielaku. Słyszałeś co mówiłam mężowi. No i jak. Chcesz być obrany, należeć do naszej społeczności, mieć tutaj dom… czy też porozrzucany na zewnątrz? –– Dacie? –– Co? –– Znieczulenie.
  25. Dekaos Dondi

    Wiosennie

    namalowany smakiem samotnych jabłek pusty koszyczek ciastko jak ciastko polukrowanym ludziom słodyczą kwaśną za horyzontem cisza zaklęta w echa krzyku zakątkiem na drzewach mroźno trzeba nam tańczyć twista w słojach czuć wiosną
×
×
  • Dodaj nową pozycję...