Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 16.11.2025 uwzględniając wszystkie działy

  1. Z morałem będzie historyjka, a może nie, sam się przekonaj, egzemplarz wielce wyjątkowy, czy jest gdzieś jeszcze taka żona? Jak ta, co dzień w dzień kołki ciosa mężowi, że zeń straszny prostak - cóż robić? pójdę na uczelnię i wkrótce dyrektorem został. Szacunek mam już zapewniony, doceni wreszcie, że się staram. Zapomnij, coś ty, ledwie przyszedł, a żona na to – zaraz, zaraz… Dyrektor wielki, patrzcie państwo, tym każdy głupek zostać może. Och, jaka jestem nieszczęśliwa, chyba nie może być już gorzej. Więc spiął się bardziej, trudna rada, pokażę jeszcze całe męstwo, poprzeczek kilka politycznych - gabinet objął, ministerstwo. Zajrzałam nocą do sypialni podsłuchać żeby to i owo. (…) - Czy ty myślałeś chamie kiedyś, że będziesz spać mógł z ministrową?
    10 punktów
  2. Na poboczu, tam, gdzie dzień i noc mieszają się jak świeża krew w brudnej filiżance, stoją – „dziewczynki”. Twarze ich oświetlone reflektorami jak manekiny z wystawy grzechów, które ktoś zostawił, żeby lśniły w ciemności jak lodowate diamenty z krwi i kurzu. Śmieją się cienko, śmiechem sprzedawanym na minuty, który odbija się od asfaltu jak plastikowa zabawka zmiażdżona przez ciężarówkę, i pęka w tysiąc dźwięków, które drżą w powietrzu, nie dla ucha, ale dla ciała, które czuje ciepło rozpadu. Kierowcy – rycerze szos z rdzą kilometrów w sercu – mylą pożądanie z wybawieniem, zatrzymują się nagle, jakby samotność wskoczyła na maskę i wbiła pazury w światło reflektorów. Jakby śmierć przyszła po swoje w najprostszej formie: dotyku. Wsiadają w tę ciemność jak w automat z losami, które zawsze wygrywają klątwę – lepka, śmierdząca klątwa, która przywiera do skóry jak cień po pożarze, jak sół w ranie, co nigdy nie przestaje szczypać, jak szron, który zamarza w żyłach, wstrzymując oddech. A choroby wracają z nimi jak czarne gołębie, z piórami pełnymi szeptów i trucizny, które nocą siadają żonie na ramieniu, dziobią jej zaufanie do kości, zamieniają ciepło w pył, zimno w ból, i wciągają w siebie kawałki serca, tak, że bije nie tam, gdzie trzeba, a krzyczy tam, gdzie nie ma słów. Wracają do domów z „pamiątkami” tak egzotycznymi, że nawet wirusy zadają pytania: kto tu zwariował naprawdę ? Patrzą w lustro z osłupieniem – nie poznają twarzy, która przed chwilą wciąż miała ciało, teraz wypełnione chemicznym oddechem ulicy, i światem, który twardo depcze po duszy. W kuchni żona pyta: „Dlaczego znowu unikasz światła ?" Nie wie, że mąż przywiózł spod znaku kilometra ruinę, starannie zapakowaną w milczenie i perfumy obcej skóry, w spalone wspomnienia, które pachną popiołem i krwią, i zostawiają na rękach rany, których nikt nie umie obmyć. Moralność leży na poboczu jak potrącony lis – wszyscy widzą, nikt się nie zatrzymuje, wszyscy patrzą, jakby zło było oczywistością, jakby czekało na kurs życia w przyspieszonym tempie, jakby każdy błąd był tylko kolejnym kliknięciem w automacie cierpienia. „Dziewczynki” stoją dalej, przetrwanie nauczyło je cierpliwości, jakby były latarniami z żarzącymi się żarówkami bólu, postawionymi, by oświetlały cudzy upadek, jakby nad każdą z nich wisiał anioł z wyrwanymi skrzydłami, trzymający w dłoniach ich los jak garść czarnego pyłu – i za każdym razem, gdy sprzedają dotyk, anioł dmucha w ten pył, rozsiewając go po świecie jak zarazę cudzego grzechu, aby każdy grzech odbił się w ich oczach jak ostrze stali. Liczą pieniądze, jakby przeliczały własną niewidzialność, a świat mija je z prędkością wstydu udającego pośpiech, jakby wszyscy byli ślepi, głusi i martwi jednocześnie. I tylko noc – wielka, czarna gospodyni samochodowych grzechów – poleruje gwiazdy, zamienia je w lustra ludzkich win, i patrzy, jak ludzie sprzedają sumienia za chwilę dotyku, zimną jak moneta wyjęta z błota, twardą jak kamień, którym rozbijają własne serca. Małżeństwo kruszy się jak witraż uderzony kamieniem cudzej skóry – kolory uczuć rozsypują się w kurz, nie ma już przez co przejść światłu, bo wszystko, co było, zostało odarte z delikatności, pozostały tylko ostre krawędzie, które tną duszę. Cały ten teatr kręci się dalej, jakby ktoś nakręcił go kluczykiem od stacyjki, aktorzy nie wiedzą, że grają w tragedii, i że scenariusz pisze noc, która nigdy nie kładzie się spać, której oczy widzą wszystko, a serce nie zna litości. Nikt tu nie jest diabłem, ale każdy niesie iskrę, która może podpalić dom, życie, twarz w lustrze, i w tym ogniu ujawni się prawda – surowa, bezlitosna, ostra jak brzytwa. Bo na poboczu, przy asfalcie, gdzie człowiek zdejmuje człowieczeństwo jak brudny kombinezon, nawet cienie mają choroby. A miłość – jeśli kiedykolwiek tędy jechała – wróciłaby tylko po własną, dawno zgubioną tożsamość, i płakałaby nad resztkami tego, który kiedyś nazywał siebie „człowiekiem”.
    8 punktów
  3. W pustym łonie, gdzie echa tańczą cicho, tkwi embrion myśli, nie ciała. Składamy dłonie, szepcząc modlitwy, o duszę, która nigdy nie zaistniała. Prawo i wiara, dwa kamienie młyńskie, mielą decyzje na proch codzienności. Jedni widzą iskrę, świętą i boską, inni zaś lęk, w imię wolności. W komorze echa, gdzie sumienie waży, płód staje się sztandarem ideologii. Morderstwo? Zbawienie? Kto wskaże granicę? Moralność tańczy w rytm patologii. Matka, ołtarz z krwi i kości, naczynie wyboru, pole bitwy. Jej ciało, nie jej, lecz publiczna własność, w dyskursie zimnym, pozbawionym liryki. A co z tych, którzy przyszli na światło, ale światło ich oślepia, rani, dusi? Ich krzyk zagłuszony, mniej ważny, mniej święty, bo wiersz o życiu pisać trzeba, a nie katuszy. Nienarodzony krzyk ma potężną siłę, rozdziera ciszę, zmusza do myślenia. Lecz krzyk żywego dziecka, bitego, głodnego, to tylko tło dla wielkiego istnienia. Więc rzucam ten wers, jak kamień w wir wody: Hipokryzja jest największym grzechem. Czcimy potencjał, gardząc rzeczywistością, dusząc sumienia, odbierając oddech.
    8 punktów
  4. Trzeba coś napisać — rozpoznawalnego i publikowanego, Jakiś stygmat na poważnej kulturze. Coś. Coś po nas. Warto przemówić z perspektywy z poziomu oralności własnych ust, Bo cudze gryzą, albo dużego palca lewej stopy. Może kupka kawy bez cukru niech mówi — lub chociaż kosza na odpady biodegradowalne. Ale nawet mówiąc psychologią okrucha na stole Jako centrum wszechświata — trzeba wiedzieć, gdzie jest ten stół i po co. Nawet codzienność ma historię.
    6 punktów
  5. Opuszczony dom niszczeje smutkiem zaglądam przez dziurkę od klucza, drzwi pozostają uchylone zapraszając tęsknotą, przekraczam wysoki próg. Dostrzegalny zapach samotności ulotne ślady stóp zakurzonej podłogi wyszczerbiony kubek, ołowiany żołnierzyk rozdrapane ściany korytarza przeszłości. Oddycham bezbrzeżną pustką chłonąc serdeczny śmiech odbity echem od ścian krzyk matki tulącej martwe dziecko, nienawiść zdrady, cud i chciwość miłości. Zamykam drzwi, nigdy nie zapada noc.! Kolejny raz czarny kot przebiega komuś drogę. Nieśmiertelny krzak bzu nieustannie rozkwita rozmytym, wyrozumiałym fioletem.
    6 punktów
  6. Nie można cię winić, że nie umiesz śnić, gdy w twoim domu gasło światło i nikt nie mówił "kochanie, śpij". Twoje sny wędrowały boso po zimnej podłodze, uczyły się same, czym jest miłość, a czym zaufanie. Zostawiałaś gorzkie ślady na poduszce. Poranek zmywał je – wstydził się czułości. Nie miałaś stołu, pachnącego rozmową, ani filiżanki, co znała dotyk ciepłej dłoni. Nauczyłaś się wszystkiego od końca: modlitwy bez "amen", tęsknoty bez "wróć", siebie bez "kocham".
    6 punktów
  7. zimne krople wpływają pod halkę Anny w drodze do domu tam gdzie rozłorzysta wierzba moczy długie witki w strumieniu i snuje się snuj smugą dymu z przekrzywionego komina mokrość przenika do kości zgrzyt zdębiałe piszczele trzaskiem oznajmiają powrót można tak bez kołysania zaznać ciepła które ledwie pyłkiem zostało w pamięci subtelne przejście z letniego lasu pod strzechy skopciałej chałupy ulotne niczym nitki babiego lata na przydrożnym krzyżu za oknem chabrowo w odległy horyzont obłokiem niebo przebija
    6 punktów
  8. Być w tu i teraz tutaj nie do „podjebania” znaczy, że oto ja światu tak, światu, ha światu, światu nawet opowiem... A potem po opowieści widzisz że oni skromni i lokalni nad wyraz chcą ciebie widzieć na jak najniższym drzewie Chcą ciebie co najwyżej odbierać jako gościa z piłą w ręce i że piłą podcinasz gałąź na której siedzisz... Ale oni nie rozumieją nawet tego obrazka tej metafory bo jak zetniesz tę gałąź przecież pójdziesz sobie zwyczajnie na spacer (tak właśnie wyglądają moje „eureki”) Albo wyjedziesz i oby tylko nad polskie słone zachmurzone morze możesz w dodatku polubić słodkie jeziora zimne rzeki spadziste góry Oni ciebie posyłają na drzewo a ty bujasz się i drwisz niczym drwal jak dąb umiejętnie i złośliwie i sarkasz również na niedokładnym pomoście (którego stolarz wcale nie „dopracował”) Warszawa – Stegny, 15.11.2025r.
    5 punktów
  9. Pod koniec dnia, Zosia jak zwykle nie spieszyła się z powrotem do domu. Przycupnęła rozmarzona na nawłoci, zachwycając się bogatą paletą jesiennych kolorów. Była niezwykle sympatyczną, choć nie zawsze pracowitą pszczółką. W czasie pracy, zdarzało jej się zamyślić, zapatrzeć, pomarzyć... - Och, zapomniałam! Dzisiaj zamykają drzwi przed zimną..- Zerwała się nagle przebudzona tą myślą. Za późno. Kiedy przyfrunęła, wszystkie ule były już zamknięte, do wiosny. - Trudno, może jakoś przetrwam. - Pomyślała naiwnie, podlatując do pożółkłego drzewa jesionu. - Panie jesionie dostojny i jasny, może byś mnie trochę ogrzał. Nie jesteś kuzynem słońca...? - Mruknęła na małej gałązce. Jesion nic nie odpowiedział, a na miejsce ciepła, nadchodzący wieczór owiał ją przejmującym chłodem. Instynktownie sfrunęła z drzewa, szukając schronienia między opadłymi na ziemi liśćmi. Drżąca, schowała się pod tymi, które wydawały się najbardziej suche. - Co ty tutaj robisz maleństwo ? - Na krótko zbudowaną kryjówkę, zburzył swoim nosem jeżyk. - "Cudownie, skończę jako przekąska jeża.." Pomyślała wystraszona, wpatrując się w czarne oczka przybysza. - Czemu nic nie mówisz? Nie będziesz moją kolacją. - Uśmiechnął się jeżyk, jakby jej myśli usłyszał. Bardzo podziwiam i szanuję pszczoły. Bez Twojej pilnej pracy, nie miałbym teraz tylu przepysznych jabłuszek. A muszę ci się przyznać, że jest to mój ulubiony przysmak. - Dodał pogodny, i sądząc po głosie, nieco starszy jeżyk. - Poza tym, lekarz mnie męczy, że powinienem przejść na dietę....Jak wiadomo, ciężkostrawne jest żądło pszczoły...- Próbował żartować, na co w końcu, uśmiechnęła się Zosia. Kiedy opowiedziała mu co się stało, jeżyk wyznał, że wcale jej się nie dziwi, bowiem jesień była jego ulubioną porą roku, więc i on na jej miejscu pewnie by się spóźnił do domu. - Zaraz coś wymyślimy. - Pocieszał ją, widząc jak coraz bardziej drży z zimna. - Tutaj, w naszym ogrodzie, kiedy jest już po słońca zachodzie, mamy małą tajemnicę. Obiecaj, że nikomu jej nie zdradzisz..?- Zaciekawiona Zosia pokiwała znacząco główką. Jeżyk mocniej chrząknął, po czym z suchej trawy i patyczków w ogrodzie wznieciło się małe ognisko. Ożywione liście zaczęły tańczyć wokół niego, zarobiło się gwarnie od śmiechu i cichych rozmów. - Ojej! - Wydobyła z siebie zaskoczona pszczółka. - A te liście się nie spalą? - - Większość z nich trafi do stajni, gdzie staną się nawozem. Niektóre jednak, z ogniem wolą przytulić przestrzeń ostatnim powiewem ciepła. Przyjemnie ogrzana, Zosia z ulgą zatrzepotała skrzydełkami. Zadumana przy ognisku, zadawała sobie pytanie, jak przetrwa następne coraz chłodniejsze dni. . - Zanim zaśniesz, pamiętaj: O świcie polecisz do pasieki. Wtedy, kiedy człowiek koło kur się kręci. - Wyrwał ją z zadumy jeżyk, jakby znowu czytał w jej myślach. - Po co? - - Zaufaj, zobaczysz rano. - Jeżyk okrył ją troskliwie liściem i oddalił się na drugą stronę ogrodu. W pachnącym i wygodnym kokonie, pszczółka zasnęła, zmęczona po całym dniu silnych emocji. Poranny chłód, bez trudu ją obudził. Mimo że w zimnym powietrzu, ciężko jej było rozprostować skrzydła, dzielnie wzbiła się w górę i pofrunęła w stronę pasieki, tak jak radził jej przyjaciel. Z daleka ujrzała przy ulu człowieka. Ul leżał przewrócony. Zosi mocniej zabiło serce. Pofrunęła szybciej, z bliska dostrzegła, że ul był otwarty. Być może to była jej jedyna szansa, aby wlecieć do środka. Gdy już się zbliżała do drzwi, pod ulem zobaczyła rannego jeża. - Co się stało?!- Wzruszona, natychmiast do niego podfrunęła. W tym samym czasie, człowiek podniósł go i włożył do małego koszyka. -Nie martw się o mnie. Ten człowiek ma dobre serce. Na pewno mi pomoże. Szybko uciekaj do domu. Niebawem, na nowo będziesz bardzo potrzebna. - Wyszeptał z uśmiechem jeżyk. Było za mało czasu aby wszystko jej wyjaśnić. Przed świtem, przydreptał tutaj w towarzystwie krecika. Razem przewrócili ul, tak aby drzwi mogły się otworzyć. Niestety w tym samym czasie zakradł się przy kurniku lis. Zaatakował i lekko go zranił. - Do zobaczenia przyjacielu. - Szepnęła Zosia, ufając że właściciel pasieki dobrze się nim zaopiekuje. - Do zobaczenia kruszynko, dziękuję za jabłuszka. Wiosną Ci wszystko opowiem. - Jeżyk zawinął się wygodnie na dnie koszyka w kłębek i zasnął. Wiosną, zazwyczaj rozproszona Zosia, tym razem była niezwykle pilna. - Zwolnij, mamy czas siostrzyczko- Upominała ją rodzina. - Nie wolno zmarnować ani jednego kwiatuszka. Jeże uwielbiają jabłuszka. - Odpowiedziała pszczółka, uśmiechając się na myśl o wieczornym spotkaniu z miłośnikiem jabłek.
    5 punktów
  10. nasze ciała znają drogę biegną do siebie po zgliszczach rozumieją więcej niż my sami o sobie moglibyśmy wiedzieć jakby to one miały plan w ostatnim błysku skóry w cichym stłumionym olśnieniu już nie chcemy żadnych odpowiedzi żadnych słów nie chcemy przebaczenia znowu jesteśmy na wojnie która pamięta każde drżenie starsze niż rozstanie niż nasz każdy wstyd twoje biodra ułożone w moją stronę choć rozum krzyczy nie nie uniosę cię to niezmienność wraca jak oddech i znowu mościsz się we mnie
    5 punktów
  11. Co mi dałeś? Tę ciszę wieczną, co porusza mnie wśród ludzi, i tę wiosnę w zapadłym sercu, co mroźnym rankiem budzi I co jeszcze? Tę jemiołę zmierzchem, co winną daję toń, i ten uśmiech, kiedy znowu znajdujesz moją dłoń Co mi dałeś? Te pieśni w styczniu, kiedy słońce się rumieni, a ja w radości krocząc, nie widzę w lunie cieni Co mi dałeś? Te nagie drzewa czekające na Twój blask I co jeszcze? Świecę na drogę w najmroczniejszy las Co mi dałeś? Tę latarnię, którą od zorzy odpaliłeś, bym sam w kniei mej powtarzał im Twą Miłość Co mi dałeś? Wędrówki, które niech nigdy się nie skończą I co jeszcze? Ten zapach zmierzchu, gdy dajesz innym słońce Co mi dałeś? Twe oczy, które słyszą ten Cud Stworzenia I co jeszcze? Tę wolność z Tobą bez żadnego mienia oraz oddech, który zaraża Dobrem mnie od nowa A co jeszcze? Te pewne kroki, by uniknąć złudnego ronda Co mi dałeś? Tę Miłość do Wszystkich cząstek gwiezdnych słów oraz głowę wpatrzoną, gdzie nie stawiam stóp I co jeszcze? To wołanie na plaży, bym biegł w Twoim kierunku, i te słowa, co są źródłem Twojego werbunku A co jeszcze? Odkrywanie Ciebie za nowym horyzontem i w końcu ten sprint z jaskini, bym ujrzał nasz początek – Miłość.
    5 punktów
  12. Wracałem z Jabłonny autobusem… – Wspomnieć o współpasażerach chcę. (Czyż muszę?) Oto wsiadła ze mną bardzo dziwna para: Ona w czerni farbach, z wargi jak mara; On przeciwnie tleniony na śnieżno-biało, Szyję ugryzioną me oko dojrzało U niego, a ślad zębów ludzkich już czerniał Pod kolor panny, więc jeden do dwóch dni miał. Wtem, popłynął ruski rosyjskim złamany. Ach, pseudo-wampiry ze wschodu. – Witamy! Ilustrował „Perchance”, pod dyktando Marcina Tarnowskiego, grafiką „Pseudo-wampiry”.
    4 punkty
  13. Jak sobie radzisz Panie ze swym ułomnym ludem? Składamy listę życzeń, między nadzieją a cudem. Jaka jest Twoja miara, względem naszego losu? choć jesteś miłosierny, przekupić Cię nie sposób.
    4 punkty
  14. na obrazie życia malarz namalował narodzenie i śmierć ktoś zapyta czy aby nie za mało życia jest w nim malarz odpowie trzy razy nie jest go w sam raz trzeba tylko umieć odczytać to co w jego głębi się tli
    4 punkty
  15. nikt nie zwróciłby uwagi że skracamy dystans nie spuszczając z siebie wzroku aż w końcu stojąc twarzą w twarz ukradkiem dotkniesz mojej dłoni choć wolałbyś usta chcielibyśmy stamtąd uciec jakby nie było świata jakbyśmy byli tylko we dwoje ale nogi grzęzną nam w codzienności
    4 punkty
  16. Studnia Białe ściany chłodzą dłonie, twarz pobladła od szukania światła. Z każdym wypadniętym włosem spadam głębiej i głębiej. Tkwię w bezruchu latami, choć minął zaledwie dzień. Mama każdej nocy nie śpi, codziennie śni o wschodzie. Skóra przemokła wilgocią, więc zacząłem pisać poezję — hermetyczną i brudną, powściągliwą i mokrą. Czas obiecał mi poprawę, zamiast tego oddycham coraz płycej, szybciej. Czas miał mnie uleczyć, zamiast tego tracę myśli. Nadal czuję ich za plecami, dlatego nigdy nie wróciłem do domu. Unoszę się w mętnej wodzie, pluskwy wżerają się w serce. Smród rozkładu mojego ciała czuć aż między drzewami. A ja powtarzam w kółko: „To się nie dzieje.”
    4 punkty
  17. Masz dla mnie krzyk, złość, obelgi. Masz wściekłość, niezgody i gniew, wytatuowany błyskawicą w różowej fryzurze. Bunt. Ulica, ekran, walka. Ja nic nie mówię. Mam uśmiech za przyłbicą i gaz w rękawicy dłoni, który rozpylę brokatem w twe oczy. Unieważnię cię.
    4 punkty
  18. Nic mnie z tobą nie łączyło prócz tych paru wejrzeń w serce. Nic mnie z tobą nie łączyło prócz tych kilku ciężkich westchnień. Nic mnie z tobą nie dzieliło oprócz zasad, wątpliwości. Nic mnie z tobą nie dzieliło prócz milczącej bezsilności. Nic mnie z tobą nie łączyło oprócz nocy nieprzespanych. Nic mnie z tobą nie dzieliło prócz nadziei zapomnianych. Gdzieś na krańcach dzikich marzeń co zrodziły się z nicości, powstał promień i połączył barwne dusze bez przyszłości. I rozdzielił grom natychmiast to co jeszcze nie istniało, choć nie przyszła żadna klęska nic z wygranej nie zostało. Nic nas z sobą nie łączyło- tak powiedzą zimni ludzie ale drzewa i potoki szepczą o nas jak o cudzie. Nic nas nie łączy nic nas nie dzieli prócz tej deszczowo łzawej niedzieli oprócz aniołów strzegących tego co mamy w duszach drogocennego i w dzien i w nocy serce ból mieli. Nic nas nie łączy. Nic nas nie dzieli.
    4 punkty
  19. przemijam otulony w ciepły szal istnienia mruczy kot dookoła usychają liście zmieniają się pory i zmarszczki każdego roku w ciemnej kuchni czytam wiersz bez światła
    4 punkty
  20. Słowo ciągle ma swój ciężar, choć przytłacza je dziś obraz, co rozbiera się do zera dla popędu myśli dobra. To nie zawsze jednak działa, chociaż mózgi obraz chłoną. Słowo może krzepić ciała i umysłów być ochroną. Prawda czasem jednak boli. Rani niczym podłe kłamstwo. Trzeba zawsze dobrej woli, by opisać coś, co zaszło. Słowo może być pomyłką, drzazgą wbitą w żywą tkankę. Może być igraszką zwykłą, lub być może zagmatwane. Może jeszcze lecieć lekko lub uderzać twardym młotem. Lepiej zważyć je więc przeto, niż zatrzymać w locie potem. Czasem lepiej nic nie mówić, niż się dzielić gorzką prawdą. Lepiej się ku Słowu zwrócić, niż powielać jakieś kłamstwo.
    4 punkty
  21. zamarzł cały świat i mały palec, wszystkie wróżki, gdzieś pies. szkiełkiem w oko, w serce i my cali szkliści. brakuje mi liści na drzewach i ciebie. dzisiaj tak ładnie, tak ładnie... niebo upstrzone odchodzenia mi. motyli.
    4 punkty
  22. Powstała Polska Partia Prawda w skrócie: PPP, prawdę i tylko prawdę będzie głosić do woli. Odrzuca też oszustwa i kłamstwa bo są złe, tylko prawda wszystkich wreszcie wyzwoli… Będzie walczyła z fejkami oraz z AI memami. nikt więcej nie oszuka ani fałszem nie omami. Ludzie masowo się podpisują już w kampanii, a w partii nowe twarze i praktycznie nieznani. Członkowie już po przysiędze przed Bogiem, tak uczciwej partii nie było jeszcze do tej pory. Czas już zgłosić komitet wyborczy na wybory, (***) W wyborach PPP znalazła się... pod progiem Nie chciała oddać stołków zasiedziała władza, bowiem prawda tak bardzo …jej przeszkadza.
    4 punkty
  23. kawałek może być bardzo uroczy piękny a nawet bezcenny jak całość kiedy go w tej właśnie chwili kochasz
    3 punkty
  24. Na drodze dni, w przestrzeni dat, gdzieś czekasz Ty, jak polny kwiat. Na drodze dni, nadzieja śni, że ja i Ty, to w końcu my. Na drodze dni, gdzie pełni brak, prowadzi Bóg, najwyższy znak. Na drodze dni, tak wiele słów, tak wiele głów i bezmiar — zmian. Na drodze dni, po kres, po czas, kolejny świt i przebłysk — szans.
    3 punkty
  25. siadają na parapecie kiedy ciemność na drzewach skulone dla niepoznaki czasem przelatują tobie nad głową kiedy śpisz i obmyślasz mądre plany jedna jest pulchna druga elegancka trzecia bezczelna ledwie hukną a już maski ci spadają rano będziesz zbierać ich skorupy roztrzaskane obrazami zjaw sennych spod łóżka spod dnia będziesz wyciągać jedna jest pulchna druga elegancka trzecia bezczelna twarz gładką delikatną pergaminową ukrywaną latami nie oglądaną dniami żyły pulsujące wyrywające się do świata równie drapieżnie jak sowy w nocy jedna jest pulchna druga elegancka trzecia bezczelna zażądasz potwierdzenia albo odpowiedzi na niezadane pytanie na radość nagłą na lekkość piórko brązowe szare białe i za oknem zwyczajowo blady księżyc
    3 punkty
  26. Stań Się Słowem Razem Ze Mną Toż Samo Jest Bycie I Jedno Wpierw Znalazłem Życie A Następnie Sedno Tak Stare Pra Widy Nie Bledną
    3 punkty
  27. do croissanta czuję miętę bo jeśli francuski to znam biegle że tę
    3 punkty
  28. wylosuj z książki dwa wyrazy na dysk z tym bletko suną nad nami fale płyną pod nami niebo kolorami brzasku odpalam od save'a kod skrywa potwory wabi ścieżka czekaj na pobranie bonus questa w questcie pokonaj przeciwności zapisz to świt w zorzy szroni łąkę z biegiem strumienia schodzę w dolinę mogę zbiec ale stawiam opór pocą ci się dłonie zapisz to wędrowiec nadejdzie ze wschodu ten temat to rzeka ten temat to moment widać nas stąd pocą ci się dłonie spokojnie najpierw szkiełko później papier błysk
    3 punkty
  29. Ma księżniczka wielbicieli I sztygę swych rycerzy, A każdy madrygały śpiewa I jej chwałę szerzy. Lecz będąc gorzką Miłość Boleśnie jej serce kroi, Bo rycerza kocha wzgardliwego, Co milcząc z dala stoi. I choć się inni przymilali, Im nie odpowiadała, Lecz za jedno jego słowo, Sądzę, że życie by dała. I Sara, (której madrygały śpiewam...:-): The princess has her lovers, A score of knights has she, And each can sing a madrigal, And praise her gracefully. But Love that is so bitter Hath put within her heart A longing for the scornful knight Who silent stands apart. And tho' the others praise and plead, She maketh no reply, Yet for a single word from him, I ween that she would die.
    3 punkty
  30. Nie próbuj mnie zrozumieć jestem chaosem bez początku i końca logiczną masą zdarzeń ale bez sensu wędruję samotnie stojąc w miejscu głodne jutra syte codziennością przemijam schowane szukam siebie wewnątrz nie ma nic bez kształtu przybieram postać uciekam kiedy jeszcze dogania już Jestem
    3 punkty
  31. przychodzą i odchodzą myśli przychodzą i odchodzą emocje przychodzą i odchodzą zdarzenia przychodzą i odchodzą a Ty?
    2 punkty
  32. tęsknota ciała listopadowe czarowidło bliżej ciepło w mroku tobą mamidło nie odrywasz ust rozmysły przenikają w częstotliwości niedocierających słów cały mój nie odrywam dłoni w wymiarach po za nieistniejących snów w wieczystym pocałunku twoja
    2 punkty
  33. Nie_dziel_a Nie dziel, a jeżeli już chcesz, to tak, żeby i tobie starczyło. Nie da się przelać siebie całej, gdy nad głową naczynia zespolone. Czy z któregoś uleje się, kiedy będzie to naprawdę potrzebne... Możliw*. *...możliw - wiadomo - nieodżałowana Asia Kołaczkowska. listopad, 2025
    2 punkty
  34. Pokrzywy nie parzą moich łap. To nie wzrok świdrujący na wskroś, ludzkich marionetek. Ich jad i moja nienawiść równoważą się na szalach niekończącej się walki zła, bytu doczesnego z bytem nie z tego a innego wymiaru. W najczarniejszym odludziu, modrzewiowego, skąpanego w delikatności świeżego mchu i opadłego igliwia boru. Stąpam bezszelestnie przez piach, kałuże i zdradliwe zaschłe od dawna, połacie chrustu. Utykam na przednią, prawą łapę. Wyrwana na siłę z uścisku metalowych zębów ludzkiej pułapki, doskwiera tętniącym aż w najgłębszych zmysłach bólu. Ale nic to. Z czasem ogarnięty opieką starych kapłanek i szeptuch, wydobrzeję. Blizny nigdy nie dadzą o tym zapomnieć. Twoją twarz zdradziecką i los Twój, przekląłem u Bogów, daniną z krwi. Nóż, karabin, brzytwa. Słowo jedynie rani i wodzi na manowce. Dlatego zwą mnie kapłanem i orędownikiem ciszy. Chcę widzieć ludzi, lecz tych co umarli. Wśród ostępów bagiennych i w świetle ślepi graniczników ich ogniki dusz błądzą po rozstajach. Ja ich do granic Nawii bezpiecznie sprowadzam. Czyn. To on zabija. Miłość zabija w człowieku człowieka. A bestię rani mechanizmem uśpionej pułapki. Nie wyciągnąłem z niej łapy na czas. W starej dziupli, okazałego grabu. Zasnąłem. A śniłem jedynie o krwi. Leżałaś naga, ze skręconym karkiem. Przed chatą. A Bogi patrzyły z drewnianego panteonu, dziesiątkami twarzy. Nagle grzmot i błyskawica przecięła sen. Jak linię mej świetlanej przyszłości. Musiałem się upewnić po raz tysięczny może. Wyszedłem z dziupli. Zaskowyczałem żałośnie w ledwie rozjaśnioną poświatą, ubywającego księżyca noc. Jeszcze raz spojrzałem na strzaskaną łapę. Musisz nie żyć. Nie z zemsty. A w imię wyższych zasad. Perun zesłał burzę. Nawet deszcz zamienił w krew. Osiadła na cokole nieboskłonu. Jak rydwan podniebny. Jego żałobę zsyłająca chmura. A ja ruszyłem duktem pod znajomy aż za dobrze adres. Deszcz zagonił duszę gościńców ku kniei. Dukt był pusty jak oko wykol. Słyszałem jedynie swój oddech chrapliwy. Raz jeden skrzyżowałem swój trop ze śladami swych pobratymców. Wataha jest rodziną której nie dane mi było nigdy mieć. Samotność jest moją rodzicielką. A ojcem demon przeszłości. Jej błędów i namiętności. O północy dotarłem nad granicę drzew. Dalej był świeżo zasiany, pasiasty krój pól a za nim ku południu, zabudowania wsi. Nie czułem już zapachu. Twoich dłoni czy włosów. Odrzwia były zabite na głucho. Okiennica wyrwana z zawiasu a front domu solidnie ugodził upływ cielesnego czasu. Z komina nie sączył się dym. Palenisko zalały dekady, cyklicznych opadów. Obejście zarosło zielskiem, trawą i dzikimi drzewami. Armią, płożącego się rdestu. Skręconych w uścisku kłączy. Namnożonych na potęgę truskawek i dzikich malin. Studnia zapadła się i zapewne wyschła lub woda w niej zatruła się od gnilnych resztek. Jak nasza miłość. Czy Ty też gnijesz? Pobiegłem ku pagórkowi na krańcu wsi. Ci którzy przybyli tu onegdaj z krzyżami i ogniem, którym wypalili obyczaj dziadów i święte gaje, nazywali to miejsce odludne i ciche cmentarzem dla dusz. Odnalazłem okazały, kamień nagrobny zaraz po lewej od wejścia. Na nim była Twoja podobizna i trochę liter i cyfr. Litery układały się w Twe imię i nazwisko a ciąg cyfr w datę narodzin i w to po co tu przybyłem. Chmury odeszły gnane wiatrem. Znów wyjrzał nieśmiały księżyc. W jego świetle porzuciłem choć na moment postać wilka i stanąłem na dwóch nogach przed zaniedbaną mogiłą. Nie mogłem się powstrzymać i wybuchłem śmiechem. Szczerym do bólu i zimnym jak stal moich oczu. Śmiałem się odczytując datę Twojej śmierci.
    2 punkty
  35. glinik lasem się zieleni na gliniku tańczy wiatr cisza w chmurach się przegląda z leśną wilgą za pan brat między chaty droga wiedzie koło studni potem w las tu zbierałem ci bławatki w tamten letni ciepły czas twoje oczy się zielenią tak jak wtedy właśnie las dzisiaj pachnie łąka deszczem i już nie ma więcej nas
    2 punkty
  36. Jeśli Drogi Czytelniku, swego czasu zaczytywałeś się w prozie Grabińskiego lub onirycznych wizjach Schulza, lub jeśli bliski jest Ci francuski modernizm, Belle Epoque czy dekadentyzm. To zerknij proszę i jeśli masz takie życzenie, pozostaw komentarz i ocenę pod moim poematem "Odyseja". Jest nieukończony jak wiele moich prac. Lecz może kiedyś uda mi się doprowadzić go do końca. Hamulce i kotły grzały się w piekielnym ukropie, nie spuszczanego od dłuższego czasu powietrza. Żółte, cyklopowe oko lokomotywy, rozbłysło nagłym i ostrym światłem na torze, lewitując w rozrzedzonym powietrzu, skwarnego nadal zmierzchu. Żelazny smok gnał przed siebie coraz to śmielej i prędzej. Ciągły ruch, idealnie zgranych kół, turkoczących na świeżo ułożonych szynach, Ciągnących się wężową strugą ku kolejnej stacji przetokowej lub przeładunkowej. Na tej bocznej linii używanej sporadycznie jedynie w wybitnie ważnej potrzebie nie było stacji pasażerskich jak i gminnych, niewielkich przystanków. Była to linia głównie używana przez wojsko i na jego potrzeby stworzona. A teraz gdy echa kawaleryjskich szarż i armatnich salw przebrzmiały już wśród poszarpanej i wykrwawionej linii frontu. Gdy wrogie armie nie składając sobie winszującego hołdu ani nawet nie ściskając na pojednanie dłoni. Odeszły, zwrócone plecami ku sobie i mącąc jedynie kurz i piach, zaległy po ustronnych, półdzikich gościńcach, prześlizgnęły się na powrót przez umowne jedynie linie granic. Mijając bez słowa wstydu i hańby a może jednak glorii zwyciężonych, wapienne, zatarte smugami słoty i wichru słupki graniczne. Starali się nad wyraz mężnie i heroicznie, by przesunąć je choćby o cal, metr, kilometr. Na nic to wszystko. Ich pobratymcy. Często chłopcy, wchodzący dopiero w wiek męski. Zostali tam na ziemi spalonej, niczyjej. Ich ciała posiniaczone i splamione juchą. Wkręcone w sidła kolczastych krzewów drutu. Ich czaszki spękane, końskimi kopytami, A oczy wybałuszone w zdziwieniu, że to już na samym wręcz początku życia, nastał jego kres. Wojna płodzi bohaterów. Leżą tam na ugorach bez ciemni grobu i krzyża z brzozowej kory. Legli tysiącami we śnie z którego nie wybudzą się już nigdy. Muchy jedynie płodzą w ich oczodołach i ustach rozwartych śmiertelnym spazmem swe plugawe potomstwo. Rozłączeni brutalnie ze światem jaki znali. Ze szkołami i uniwersytetami. Z fabrykami i kopalniami. Z sadami i polami Wreszcie z uciechami jak kina, teatry, opery. Muzea, restauracje, bary. Parki i kafejki. Zostawili je żywym. Tak samo jak swe połowice. Zalęknione i wiernie trwające przy nich choćby i w godzinie śmierci. Listy z odbitymi szminką ustami. Zroszone wonią perfum. Gniły teraz na równi z ich kochankami w ciemnych transzejach okopów. Ale byli i tacy, którym się udało. Choć przez to czego doświadczyli. Modlili się co dzień o lekką śmierć. Przeżyli jednak na przekór rozumowi A dzięki frantowatej zachciance Boga i jego stróżujących niby to nad ludzkością aniołów. Przeżyli może i w imię miłości. Na przekór nam, ludziom z serc wyprutym. Z emocji i pragnień skutecznie wypatroszonym. Przez ten świat i miłość właśnie. Nam też niewielu pozwolono przeżyć to piekło wojny. Choć dla nas śmierć nie byłaby karą ni zbrodnią. A wyzwoleniem z kajdanów życia. Świeże pokłady bukowe tłumiły wstrząsy lecz nie dźwięk. Tuk, tuk….tuk, tuk…. tak, tak…. Skład szedł nadal na pełnej prędkości. Z rzadka na ostrym łuku lub zejściu z przewyższenia, zagrały metaliczną skargą hamulce. Para uciekała przez nieszczelne miejscami osłony. Rozmywała w budzącą się noc, białymi obłoczkami. Gdyby kto patrzył z dalsza. Powiedziałby, że pociąg gubi swe duszę. Jak demon w ruchu nad przeklęta ziemią. Krążący od przystanku do stacji, coraz to dalej i prędzej. Coraz śmielej i pewniej. Mając za nic potrzeby swych pasażerów. Ich emocje i namiętności. Skargi czy żale. Żyjący tylko dla potrzeby wiecznego ruchu. Tańca, gdzie sceną była jedynie szerokość szyn. Spełniającego mit o Odyseuszu. Wiecznym tułaczu, który na żadnej ze stacji nie może czuć się jak w domu. Jego pojawienie się na linii stacyjnych semaforów i dróżniczej budki. Jest przyjęte tak samo obojętnie jak odjazd z przypisanego peronu. Dla każdego jest jedynie bestią w ruchu. Wolnej od ludzkiej powierzchowności. Jednak i on ma serce. Złożone z kotła i tłoków. I cóż z tego, że goreje ono wręcz od środka. Skoro to nie miłość go ogrzewa a potrzeba ucieczki, tułaczki. Samotności. Tak,tak … tak,tak… tuk,tuk… Przedział oświetlony gazowymi lampami był przytulnym i ciepłym miejscem. Dającym wytchnienie po miesiącach spędzonych w błotnistych, wypełnionych do kostek, brudną choleryczną wodą, śmierdzących prochem, potem i gnilnych rozkładem ciał, zawsze zbyt płytkich i zbyt wąskich okopów. Nie licząc stukotu kół, trzasku klejonych obramowań okna i drzwi, dość głośnego drgania stolika podróżnego oraz sporadycznych rozmów współpasażerów, dobiegających z sąsiednich przedziałów oraz korytarza a także odwiedzin konduktora. Panowała cisza. Potęgowana jeszcze tym co ujrzeć można było za oknem, uchylonym na oścież, by wiry zasysanego tu powietrza, mogły przyjemnie chłodzić zmęczone oblicza. Za oknem obraz był monotonny w swej idyllicznie, wiejskiej prostocie tej zubożałej prowincji. Jedyną oznaką nadchodzących, cywilizacyjnych zmian była nitka torów kolejowych, zaplanowana w ministerstwie a ułożona przez robotników tak by omijać jak najszerszymi łukami i serpentynami osiedla ludzkie. Wyglądało to tak jakby cud techniki i postępu uciekał od strzech i drewnianych, dusznych izb. Z rzadka gontów i murowanych chałup. O ciężkich okiennicach, uszczelnianych kitem. Jedynym podobieństwem, mieniły się kominy chlebowych pieców kaflowych. Strzeliste i smukłe to znów grube i owalne. Niczym ich odpowiedniki na transatlantykach czy wojennych pancernikach. Dymiły aż miło w te bezkresy stepu. W ich dotąd nienaruszoną, świętą wręcz strukturę naturalizmu. Demoniczny tułacz, widział te osiedla, Te strzechy i dymy kominów. Wielokrotnie zwalniano mu osłony i wtedy mógł wydać swój przeciągły okrzyk, nie mający żywego odpowiednika w świecie. Tony grały równo. Z początku może trochę zachryple, lecz już po kilku sekundach gwizd odbijał się echem po polach, zaścielonych dojrzałym już zbożem, wchodził gładko jak nóż w lesiste, gałęziste granice zagajników i małych odseparowanych sztucznie dębin. Na ten dźwięk natura jeszcze nie była tu widać gotowa. Trwożyły się jej małe dzieci. Te skrzydlate, ulatywały w niebo by po chwili jednak chmarą osiąść na kolejnym poletku, płotach obejść czy w starych, powykręcanych czasem okrutnym i zarośniętych siwozielonkawym mchem, sadach. Inne jak lisy, zające czy osiadłe przy rzecznych brodach bobry. Czmychały pod krzewiny, gąszcze, splątanej leszczyny czy wodne szuwary pełne liliji i wodnych pałek. Krótki szmer, plusk czy odgłos pazurów tarłych o pomietą, starczymi bliznami korę Odpowiadał na zew nowego ducha czasu. Duszy ze stali i nitów. Nie mającej swej wolnej woli, uczuć, wspomnień i co najważniejsze nie potrafiącej kochać, współczuć, śnić i pragnąć. Będąc tworem zupełnie zimnym i nieczułym. Technologia wygra z ułomnościami człowieka. Chyba, że to człowiek dobrowolnie stanie się takim robotem, którego to nic nie dziwi, nie rani. Który unika innych jak ognia. Nie kocha, nie płacze. Jest jedynie obserwatorem a nie odbiorcą. Nie śni i nie marzy. Żyję tylko tym co tu i teraz. A przyszłość? Jeśli nawet jest godna temu by o niej myśleć i zaprzątać sobie głowę. To jest ona bliźniacza do dnia obecnego. Latami całymi w kółko, przeżywanie tego samego dnia. Czynności ludzkie stają się maszynową procedurą. A stery przejmuję pustka egzystencji, która wtacza życie na jeden tor, którego ostatni przystanek jest znany od dnia narodzin. Jest nim śmierć u wylotu tego ślepego toru. A zamiast secesyjnego, budynku stacji, parowozowni i warsztatów na manewrowni. Jawi się tym, że za zapuszczonym, ukrytym we mgle wiecznej peronie, jest nie tchnące życiem i beztroską miasteczko a pogrążony w słotnej zadumie żałobnych dymów świec nagrobnych. Cmentarz świata przeszłego i grób każdego z nas. Starałem się odprężyć i uwolnić od nawracających imaginacji i retrospektyw ostatnich morderczych wręcz miesięcy. Ciągle wydawało mi się, szczególnie gdy przebywałem na otwartej przestrzeni w nowym i nieznanym mi miejscu, że śledzą mnie oczy obcych i szczelnie ukrytych w miejskim kolorycie, postaci o jakże wrogim nastawieniu. Często zdarzało mi się wpadać w panikę tak głęboko paranoiczną, że zwykły spacer zamieniał się w walkę o przetrwanie wśród ścian labiryntu kamienic i budynków. Potrafiłem zatrzymać się nagle pośrodku chodnikowej arterii, błagać zalęknionym wzrokiem, pełnym łez o pomoc. Lecz nikt nigdy nie podjął się tego by złączyć swój wzrok z moim. Nikogo nie zajęły choć na moment moje próby odzyskania równowagi i błogiej stabilizacji. A ja wieżgałem się jak ogarnięta lękiem o kruchy żywot, ryba w sieci. Kręciłem się wokół własnej osi w duszącym płuca zapętleniu. Nie byłem do końca ani w teraźniejszości ani w nagłym fantasmagorycznym acz gorzkim wybuchu przeszłych portretów zdarzeń. Moje nogi grzęzły w sposób niewytłumaczony w betonowym więzieniu, chodnikowej mozaiki. Po wybrukowanym kocimi łbami rynku, stąpałem jak po minowym polu. Wzdrygając się za każdym razem gdy podeszwa moich butów stykała się z coraz to większą powierzchnią, śliskiego, wyjeżdzonego kamienia. Bezsprzecznie byłem ogarnięty chorobą. Traumą doświadczonych okropieństw wojny. Dnie całe spędzałem w łóżku. Budząc się z nieludzko zdeformowanymi postaciami moich poległych przyjaciół na piersi. Sąsiedzi byli mi z początku pomocni. Czasami nie byłem już w stanie spędzać nocy w mieszkaniu. Spałem więc lub jedynie drzemałem pokątem na klatce schodowej. Rzadziej w samym progu własnych drzwi. A to sąsiadka wyniosła talerz z zupą. A to sąsiad wracający z urzędu, wstępując wcześniej na jednego do pobliskiego baru, dosiadł się do mnie na schodku i poczęstował egipskim. Zamienił kilka miłych zdań. Zaproponował kieliszek wiśniówki. Czasami poratował nawet kilkoma złotymi. Poklepał po męsku po ramieniu i odszedł ku swemu mieszkaniu, klucząc za sobą drzwi. Byli jednak i tacy, którzy brali mnie za narkomana i świra. Na czele z córką piekarza, którą znałem przecież od pacholęcia a jej ojca od czasów beztroski kawalerskiej. A teraz przepędzała mnie z piekarni ilekroć choć tylko mój cień rzucił jej się w szaro błękitne oczęta. Dochodziło nawet ku temu, że musiałem prosić postronne osoby by kupiły mi chleb lub krasno wypieczone bułeczki. Lustrowali mnie wtedy od stóp do głów i nie stwierdzając widać w mej aparycji, mężczyzny w średnim wieku, żadnych śladów bezdomnego włóczęgi lub co gorsza obdartego i brudnego pijaka, zgadzali się w większości ochoczo pomóc a nierzadko nawet dorzucając mi pieniędzy na drugi bochenek lub coś słodkiego. Rodziny tak bliskiej jak i dalekiej nie miałem. Przyjaciele z dawnych dni w większości porozjeżdżali się po czterech stronach świata. Część, pochłonęła wojna. Ci którzy zostali blisko a udało im się zrobić kariery lub odziedziczyć niemałe majątki. Z dnia na dzień przestali odwzajemniać moich ukłonów lub ostentacyjnie przechodzili na drugą stronę ulicy, nie siląc się nawet na skinienie głową. Byłem prawdziwym życiowym rozbitkiem. Wyrzuconym na bezludną wyspę. Wołać o pomoc z jej brzegu było bezzasadnym a nadzieja na to, że akurat w niedługim czasie na kursie jej piasków będzie płynął jakiś statek i mnie uratuje, byłoby ironią wręcz prześmiewczą. Na przeprowadzkę brakło mi funduszy. Na ucieczkę w opium, brakło funduszy. Na oddanie się w ręce psychiatrów i przytułku. Zawsze był dobry moment. Choć zbyt mocno ceniłem swój inteligencki świat. Przewagę chłodnego rozumu nad przekupnym sercem. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć w poznanie i wiedzę. Dokąd dane mi myśleć, dotąd będę na tym świecie. Jeśli coś faktycznie dawało mi wytchnienie i choć chwilowy powrót do beztroskich wspomnień, to było to pisanie. Starałem się zebrać od powrotu z frontu kilkukrotnie na rozpoczęcie opisywania doświadczeń z miesięcy spędzonych w okopach Wielkiej Wojny. Lecz ilekroć stalówka już prawie stykała się z bielą kartki, tylekroć nie potrafiłem zmusić się do postawienia choćby kreski. Dlaczego? Bo realizm tych dni był przesiąknięty grozą śmierci. Oddany na pastwę opisów tak makabryczno szczegółowych, że zwykły odbiorca byłby porażony ogromem bólu i cierpienia nie jednostki człowieczej a całej cywilizacji małych, podłych ludzi, co jedynie potrafią się bić, strzelać, zabijać a potem godzić nagle i znów wbijać znienacka nóż w plecy. Hołubią śmierć i zniszczenie. Eksterminację i dehumanizację. Oddają cześć politykom jako złotemu cielcowi a potem idą pokornie na rzeź w milczeniu i zgodzie. To są ich bohaterowie i obrońcy. Łotry bez czci i wiary. Wojna nie zmienia tylko tych, którzy udając się na jej fronty, już dawno byli martwi. Bez grama szacunku. Bez oznak uczuć. Nie odczuwając bólu. Poza istnieniem. Poza życiem na marginesie świata widzialnego a tym czego lepiej nie widzieć. Oddziały straceńców, którzy wszystko i tak już stracili. Mogli wygrać jedynie trafienie miłosierną kulą. Poczuć ten chłód. Stagnację. Ostatnie uderzenie serca. Powietrze wpadające przez okno przedziału, tchnęło już lekko wilgotnym chłodem. Leżałem, wyciągnięty jak długi z nogami zarzuconymi prawie na miejsce naprzeciw. Mimo tej dojmującej pustki w krajobrazie, mimo depresyjnie smutnych wspomnień. Mimo braku celu i własnej końcowej stacji. Było mi dziwnie błogo i beztrosko wręcz. Ostatni raz dane mi było podróżować tą linią i składem. Ostatni raz miałem na sobie mundur podoficerski. Jechałem do małej jednostki wojskowej by pożegnać się z rolą żołnierza i znów być zupełnie anonimowym człowiekiem. Zniszczonym i wyczerpanym trybikiem machiny społecznej. Anonimem, który cieniem już tylko odznaczał swą bytność w skupiskach ludzi. Lekarze po przebadaniu mojego przypadku, stwierdzili u mnie rozwinięta znacznie nerwicę frontową. Po krótkim wywiadzie i opisie im moich objawów choroby, stwierdzili na krótkim konsylium, że na kolejne moje skoszarowanie, pozwolić nie mogą, albowiem mój stan jest na tyle niestabilny psychicznie, że stwarzałbym zagrożenie śmiertelne, tak dla siebie samego jak i reszty oddziału. Komisja lekarska sporządziła stosowne dokumenty odnośnie mojej sytuacji i wsadziła je do niedużej, białej koperty, lakując ją jeszcze pieczęcią urzędową. Po wszystkim wręczono mi ją ze słowną adnotacją o tym żebym jak najprędzej dostarczył dokumenty do swej jednostki przydziałowej. A więc byłem w drodze ku temu. Pociąg wyraźnie zwolnił. Stukot jego kół był teraz poprzecinany dłuższymi pauzami. Tłoki zmniejszyły obroty a nadmiar pary wyrzucono przez boczne osłony lokomotywy. Skład pokonywał właśnie dość ostro poprowadzony łuk szyn. Na tyle wygięty bym mógł ujrzeć w kompletnej już ciemni, zarys metalowego potwora, który zasapany przewodził oswietlonemu korowodowi wagonów. W wielu oknach poprzedzających mój wagon, majaczyły ogolone głowy niedawnych towarzyszy broni. Wielu z nich miało w ustach egipskie lub prezydenckie o krótkich, białych filtrach. Zajęci beztroską zabawą, rozmową i śmiechem. Zupełnie tak jakby koszmar wojny był jedynie niegroźnym zwidem, majakiem, snem, który przepadł bez wieści gdzieś w zakamarkach umysłów. Zbłądził ku niepamięci i niezaistnieniu. Wyparcia. Ostatniej deski ratunku, kruchej ludzkiej psychiki i natury. Ja wolałem pamiętać. I pielęgnować w sobie ten ból na tyle by nigdy choćby i w obliczu starczej kiedyś śmierci, nie zapomnieć i przywołać żywe twarze tych, których pochłonął front i jego kolczaste zasieki. Choć wielokrotnie próbowałem oszukiwać swe ciało i umysł, że nic takiego jak wojna nie miało miejsca a to jedynie moja defetystyczna i nihilistyczna gorączka umysłu spłodziła tego demona, który pożarł mi duszę. Nie lubiłem i nie chciałem wspominać obrazów wojny, nawet w gronie towarzyszy niedoli. Zresztą nie ciągnęło mnie do ich towarzystwa. Wolałem samotność i cichą żałobę serca. Ale nie byłem im ani wrogiem ani przeszkodą w ich okazywaniu i odreagowywaniu traum. Nie bolało mnie gdy widziałem ich na ulicach, barach czy dworcach w uściskach młodych dzierlatek, statecznych wydawać by się mogło panien czy rzadziej w pułapce wymalowanych ust ulicznic i barowych naciągaczek, które za dawkę białego proszku czy opium były gotowe oddać się w ręce rozkoszy bluźnierczych i obcować z technikami miłosnymi, których nie skąpiły swym darczyńcom. Po latach głodu, lęku i cierpienia. Wszyscy gotowi byli choćby duszę diabłu zastawić, byle tylko uczuć ulgę i bawić się, kochać. Czuć się jak wolni wreszcie ludzie. Na takich jak ja spoglądano, ze współczuciem i zarzenowaniem. Tylko dlatego, że nigdy nie wróciłem tak naprawdę z wojny, która już się zakończyła. Nie ja ją w sobie rozpętałem i nie ja będę musiał ją zakończyć. Nawet nie wiem czy mógłbym. I czy w ogóle chcę. Słyszałem dobrze ich wesołe rozmowy, śmiechy i szampańską zabawę. Westchnąłem ciężko. Poprawiłem się w fotelu i znów starałem się wyizolować. Odejść w mrok. Pociąg poszedł widać za moim przykładem bo westchnął również po raz ostatni i zatrzymał nad wyraz delikatnie. Początkowo myślałem, że stoi przez jakiś nagły sygnał na linii oznajmiający przepuszczenie innego składu lub lokomotywy z drużyną konduktorską z pobliskiej stacji. Później pomyślałem o semaforach stacyjnych, które wstrzymały skład z przyczyn technicznych. Możliwe, że nie usłyszano lub nie dostrzeżono nas na czas i dyżurny ruchu lub naczelnik wydali spóźniony rozkaz oczyszczenia toru lub nastawienia zwrotnicy we właściwe położenie. A może i sam postój był nie planowy i gdzieś w oddali wydarzył się wypadek innego pociągu lub dwóch składów i przez to wstrzymano wszystkie pociągi w okolicy. Tymczasem na korytarzu posłyszałem głośne kroki, w dobrze podbitych i ciężkich butach. Za firaną drzwi przedziału, mignął mi mundur konduktorski i czapka. Minęła ledwie krótka chwila i w rozchylonych drzwiach stanął młody konduktor. Był niski ale krępy. Jasne włosy miał starannie zaczesane pod czapką, która była chyba o numer lub dwa za duża na jego lekko trójkątną głowę bo zamiast siedzieć sztywno na jej obrysie, osiadła dość prześmiewczo na odstających mocno uszach. Twarz jego nosiła ślady po ospie. Krzywa i zadarta lekko górna warga, odsłaniała prawie górne zęby. Oczy miał małe i zaczerwienione. Ich niebieskawa bladość kontrastowała mocno z purpurowymi wręcz wypiekami. Widać mocno zaskoczyło go to, że przedział zajmowałem sam. Bo rozglądał się po nim raz w lewo to znów w prawo tak jakby w trakcie zabawy w chowanego lustrował każdy kąt pomieszczenia będąc święcie przekonanym, że wszyscy ledwie sekundę przed jego wejściem pochowali się dla draki lub kaprysu. Wreszcie skupił wzrok na mnie i pełnym zaskoczenia głosem zapytał - Pan podróżuję tutaj sam? - Nie dał mi wiele czasu na odpowiedź bo po chwili nie czekając na nią poprosił o bilet lub legitymację wojskową. Gdy on lustrował moje dane ja odpowiedziałem. - Jak Pan widzi, podróżuję sam lecz czy to oznacza, że określić mnie można samotnikiem? Wszędzie ludzie dobrze się bawią, śmieją się i piją na umór. A ja widzi Pan. Tylko siedzę przy oknie i wyglądam w milczeniu na ten boży świat. Czy to pana nie dziwi? - Drogi Panie… nie wgłębiam się w odczucia pasażerów aż tak głęboko by po ledwie omiotaniu wzrokiem, będąc bezsprzecznie pewien kto kim i jak się czuję. Jestem konduktorem. Odczuwam duszę i emocję pociągu bo taka tu moja rola i dola kolejowa. - A więc jest Pan częścią serca i jestestwa tego pociągu. Trwałym elementem jego doczesnej roli i trwania. - odebrałem z jego ręki dokument i ułożyłem go na półeczce - Atomem w wiecznym ruchu na fali szyn. W trzewiach tego maszynowego potwora, który pożera kolejne kilometry trasy, całe dnie, tygodnie… lata. Bez końca. W ciągłym ruchu. Gonitwie za celem. Piękne jest życie konduktora. Widziałem, że chcę ruszyć już dalej ku kolejnym przedziałom, spieszno mu było bardzo więc rzucił tylko na odchodne - Nie tak piękne i chwalebne jak życie żołnierza - wskazał na pagony na moim mundurze i tarcze. - Zasczytnie i chwalebnie jest ginąć za ojczyznę i jej wolność a nie rozpamiętywać ślepy los fortuny, której pociski mijały mnie widać skutecznie. I konsekwencje tej ślepoty losu będę dźwigał jako najsroższy ciężar aż do samego końca. Widać z jednej strony odczytał słusznie moje słowa a z drugiej nie chciał dać tego po sobie poznać. - Kolejna stacja przed nami. Żuromin… czy będzie Pan na niej wysiadał? - Nie. Jadę z Wami aż do końca. Ale dziękuję, że Pan zapytał. Wiele osób wysiadło na stacji. Kilkoro nowych pasażerów zasiliło stan osobowy. Tak się złożyło, że zyskałem dzięki temu współpasażera w przedziale. A było to widać zrządzenie losu. Bo zbyt wiele nastepstw przedziwnie zaskakujących wynikło z naszej rozmowy. Młody konduktor, uchylił sztywny, skórzany róg czapki w pozdrowieniu i z życzeniem spokojnej dalszej części wieczoru, opuścił przedział i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Znów mogłem chłonąć to co działo się wokół pociągu. Tak na peronie jak i korytarzu. Dzwonki telegrafu biły jak oszalałe. Radiotelegrafista ostały na nocnym dyżurze w budynku stacji musiał harować w pocie czoła by wyłapywać sens meldunków, które wpływały jak szalone. Musiał sprawnie i rzetelnie odpowiadać sąsiednim posterunkom na każde zadane przez nich pytanie odnośnie opóźnienia składu, jego długości czy opisania wszelkich przeszkód na które pociąg natrafił po drodze lub na które może się jeszcze natknąć...
    2 punkty
  37. O tych wszystkich rzeczach, Tych, o których chcemy sobie powiedzieć. Jednak trzymamy je głęboko w sercach. Te myśli próbujemy odeprzeć. O tych paru przypadkowych spotkaniach, Które nigdy nie były przypadkami, I każdej kolejnej chwili, Chowaną urazą między kolejnymi wersami. Chcielibyśmy się dotykać, (Kochać) Ale nie jest nam to pisane, bo za każdym razem, kiedy do tego dochodzi okazuje się, że jedno z nas nie kochało wcale.
    2 punkty
  38. Bez rozkwita zawsze bujnie i zakrywa cały świat:)
    2 punkty
  39. Dostałam zaproszenie na live'a: Start 22:00 «Tylko dla Dorosłych». Zdziwiona, a przede wszystkim zaciekawiona, dołączyłam do innych. O 22 z minutami zaczęli logować się ludziofony. O 22:20 naszym oczom ukazał się napis na białej kartce: «Kochani za chwilę pokażę wam coś zaskakującego i nieprawdopodobnego, a będzie to Fiut na chlebie» «Co, kurwa?!» – myślę – «ludziom naprawdę wali w dekiel, sami odklejeńcy, ja pierniczę», ale spokojnie czekam na rozwój wydarzeń. Obserwatorzy powoli zaczęli się wykruszać i zostało nas kilkadziesiąt osób, a każdy z zapartym tchem wpatrywał się w ekran. Nie zabrakło też kilku śmieszków, którzy nie omieszkali dopingować Autora prześcigując się w komentarzach: «Ile twój fiut ma cm? Golisz jaja? Ale z ciebie perwers misiu (emotka misia). Niegrzeczny jesteś, ale lubię takich.» W końcu Autor pokazał się na wizji z rozkosznym uśmiechem, odsunął twarz od kamerki i pokazał przyjemne odbicie w lustrze. Był tylko w bokserkach. Następnie znów zbliżenie na twarz i szeroki uśmiech: – Mam kromkę ciemnego pieczywa [kilkukrotne wruszenie brwiami], a teraz czas na obiecanego Fiuta... Powolne przesunięcie kamerki w dół ciała. Klatka piersiowa, splot słoneczny, pięknie umięśniony brzuch, pępek, niżej lekko opuszczone bokserki i... – Mam was zboczeńcy! Hehe. W tym momencie Autor pokazał do kamerki kromkę pieczywa i nóż, którym rozsmarował na chlebie jakieś mazidło. Ohyda. Jak się okazało, był to obiecany Fiut, bo fiut to słodki, gęsty syrop z buraka, popularny na Kujawach. Przyznam, że byłam lekko rozczarowana, a jeden ze śmieszków wyraźnie zirytowany napisał w komentarzu: – Spierdalaj buraku! Cóż, liczyłam na piękne widoki, a dostałam pastę z buraka. Ech, życie jest niesprawiedliwe... 😎 https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Fiut_(syrop)
    2 punkty
  40. @KOBIETA Dominiko. dzięki dziewczyno o walecznym sercu :) gazeta. ktoś kiedyś powiedział : "Jedyne zło, jakie prasa może wyrządzić człowiekowi, to wydrukować wiadomość o jego śmierci." ale nie pamiętam kto !?!? dzięki :) @Leszczym Michał ! z prawdziwym poetą, takim jak Ty, zawsze jest dobrze !!!!
    2 punkty
  41. najczęściej wpadam w tarapaty, gdy odwracam głowę od tego co było - choć minęło i ginie bezpowrotnie z czasem... nie tęsknić za tobą mi nie wypada, a tęsknić za duży to ciężar
    2 punkty
  42. @Nata_Kruk @Leszczym @Berenika97 @Lena @Annna2 @Waldemar_Talar_Talar @Rafael Marius @m1234 @Wiesław J.K. @wierszyki@huzarc Dziękuję, dziękuję
    2 punkty
  43. @huzarc @Migrena @E.T. Wiele lat temu, będąc w Krakowie na jednym ze spotkań z Wisławą Szymborską poetka powiedziała, że każdy wiersz oprócz przesłania powinien mieć formę, środki stylistyczne i głębię znaczeniową, które budują jego strukturę i warstwę emocjonalną. Myślę że czym bardziej temat kontrowersyjny tym bardziej drażliwe kwestie często są postrzegane jako bardziej "żywe", autentyczne i prowokujące do głębszej refleksji. Dziękuję @Alicja_Wysocka To wiersz, który nie tyle chce przekonać, ile zmusić do myślenia. Pięknie dziękuję i pozdrawiam.
    2 punkty
  44. @KOBIETA Tak, ale może też prawo zatrzymania? Wiesz jest dobrze, nie zmieniam? :) @Berenika97 Tak, dziękuję, to zdaje się również chciałem powiedzieć.
    2 punkty
  45. Witam - dokładnie - niech nas cieszy - dziękuje za czytanie - Pzdr.niedzielnie. Witam - miłość ma cieszyć nie smucić - ona światłem naszej codzienności - Pzdr.serdecznie. @huzarc - dzięki -
    2 punkty
  46. Niestety ,może stety musi być heroizmem. Trochę pomagam społecznie. Sporo ludzi tak myśli. Żyją poniżej ...Nie potrafią, nie umią walczyć o siebie. Żyją bez ogrzewania, wc nawet w Warszawie. Nie jest tego mało. Dziś pada. Napaliłem w kominku... Większość udaje, że Ci ludzie to patologia. Tak nie jest. Są niezaradni,życie to codzienna walka...Pozdrawiam serdecznie. Miłego dnia @Berenika97 @Nata_Kruk Dziękuję Już także nie lubię. Zmieniłem Pozdrawiam serdecznie Miłego wieczoru
    2 punkty
  47. smaki dzieciństwa zostają na zawsze jak posag na dole i niedole z każdym rokiem nabierają wartości wspomnień łącząc podniebienie z sercem
    2 punkty
  48. @Rafael Marius chciałabym, ale raczej tylko piszę wiersze o tym :) @Nata_Kruk lubię takie krótkie formy:)
    2 punkty
  49. * * * opadły liście w gałązkach świergot wróbli czai się zima * * * pora już wstawać kukułka budzi ranek ziewają dzieci listopad, 2025
    2 punkty
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+01:00


×
×
  • Dodaj nową pozycję...