Długo nie zdradzałam,
że zdradzam.
Gdy ze światłem księżyca
udawałeś się w rejs
po bezkresach nocy,
wolałam zostać.
Nie, nie sama.
Brak sensu zostawał ze mną
do późna.
Cichy, nieśmiały.
Przystojny.
Przyzwyczaił się dość szybko.
Powoli
robił się śmielszy.
Trudno było się oprzeć,
gdy odsłaniał ciało,
swoje. Moje.
Z czasem
zrobił się głośniejszy,
coraz trudniejszy do zniesienia.
Rozbijając się z wrzaskiem
po pokoju
krzykiem zadawał ciosy,
jak pijany despota
tyranizujący własną rodzinę.
Tak, kłamałam.
Ślady po razach
ukrywałam.
Razem z nim,
w twoim mieszkaniu.
Długo milczałam.
Tygodnia zabrakło
do wieczności.
Chowałam prawdę.
Do czasu, pamiętasz?
Opowiedziałam o wszystkim
tobie. Jej. Jemu.
Początkowo byłeś dzielny.
Byliście.
Gdy z szumiącą głową,
otwierałeś drzwi,
rozpylając wokół winny zapach
udanego wieczoru,
również czułam się winna.
Być może w ten sposób
dopełnialiśmy się.
Choć wiem, że to kłamstwo.
Nie ciebie,
kochałam innego.
I wciąż kocham.
Smutek,
tylko z nim
jestem szczęśliwa.