poranne słońce poprzez mgły mozolnie rozgrzebywało ziemię.
ruchy były szybkie, energiczne, jakby chciało jeszcze zdążyć;
jednak z godziny na godzinę spowalniały. Teraz, utrudzone
wyciskało pot, którego krople chciwie chłonęły
resztki zmurszałej, drewnianej konstrukcji.
promienie słońca jako pierwsze wdarły się
w czeluść niegdysiejszego wagonu:
hybryda resztek tkanin i kości odartych z człowieczeństwa.
jedna, druga, trzecia… wszystkie z ubytkami w uzębieniu.
o ironio!! a miał być „złoty”…
…czwarta, piąta…, pociąg ma 108 metrów. ilu…
słońce nie umie liczyć, nie pomaga w mnożeniu.
kości przedramion, anonimowe, pozbawione numerów,
rzucają coraz dłuższe cienie. przy jednej z nich
resztki opaski z ledwo widoczną gwiazdą.
…szósta… pełna gama pożółkłych łopatek…
…szósta… to chyba była kiedyś główka dziecka…
…szósta… słońce suszy szkliste ekrany oczu
i przygasa w nagromadzeniu smutku.
ile jeszcze tych końcowych stacji…
ale dobrze, że góra nie urodziła myszy.
słońce już zaszło, kiedy ktoś pobiegł po księdza.