Szkicownik poetycki (XLVI-LX)

 Oto epitafium nieznanemu stworzeniu:
 Skrzydlata okruszyna, barwy kurzu, trącona przeze mnie nieuważnie, oddała życie, jedyne mienie swoje i dobro.
 W pogodny dzień majowy, na ogrodowym stole, pośród stronic książki.
 Z patetycznym wyrazem poddania się w stawach załamanych, z tragicznym przechyleniem na bok figury (tak przejmującym że nie waham się porównać ten gest z pozą Anny Pawłowej w tańcu „Zgon łabędzia”) — zgasło istnienie przez nikogo prócz mnie, katastrofalnej chmury, nieżałowane.
 Bo ja jestem dla niego kataklizmem, chmurą piorunową.
 Pogięła się, zdruciała uboga istota.
 Wiatr ją zdmuchnął.
 Obiecuję sobie w przyszłości uważać, ale nic więcej dla niej uczynić nie mogę.
 Podobnie i Natura, serdeczna matka, życia wrócić jej nie zdoła, ale za to obdaruje niem miliardy podobnych istot, dokładnie naśladując ten sam wzór.
 Sczepiając w ten sposób kłamliwe pasmo efektownej na pozór nieśmiertelności...



47

 Elektryczność zgasła nagle w całym domu. Musiano zapalić świecę, i ma się rozumieć, w jednej chwili uderzyła się o płomień mucha.
 Warczy teraz opalonymi skrzydłami, zatacza się po zielonym suknie stołu.
 Patrzę na to z głębokim smutkiem. Wyrzucam sobie pozwolenie na tę nieszczęsną świecę.
 Mucha, najwidoczniej przeżywając piekło strachu i niewygody, przewraca się wciąż na plecy, traci równowagę, brzęczy, szaleje.
 Przenoszę się współczuciem w nią. Weltschmerz mnie przeszywa, marszczę czoło i wymyślam przyrodzie.
 Ona milczy jak zwykle. Mina indyjska, oczy spuszczone, uśmiech obojętny i ospały. Taką właśnie widzę ją zawsze i takiej nienawidzę — w rzadkich chwilach gdy jej nie podziwiam.
 — Potworze! Okrutnico! — szepczę w niewiadomą stronę.
 Tymczasem mucha, leżąc na grzbiecie, konwulsyjnie wstrząsa nogami. Pomagam jej wstać. Uspokaja się. Wtym, najpogodniej, najuważniej, poczyna czyścić, gładzić swoje przednie kończyny, z gestami hrabiny, naciągającej długie balowe rękawiczki...
 Pochłonięta tym zajęciem, staje mi się obca.
 Dałaby spokój takim staraniom o siebie, takim kokieteriom właśnie teraz!
 I widzę nagle z wielką ulgą w sercu, że nie zawsze wszystko rozumiem, że bardzo dalekie jesteśmy od prawdy, ja i moja litość, od prawdy, która nie jest może tak skończenie tragiczna...



48

 Księżycu, nie ty, frazesie poetycki, złoty lub srebrny rekwizycie literatury, ulubieńcze wierszokletów, którzy piszą o tobie z pamięci przy blasku żarówki.
 Lecz ty, Księżycu, niewyrażony dotąd, ty, na którego patrzę w tej chwili przez lornetę polową. Obcy globusie!
 Głęboko odczuwam okrągłą śmieszność twojego widoku, twojej pełni powiększonej ośmiokrotnie. Widzę rzeczy nie dla moich oczu pomyślane, gardzące mną.
 Z jakąż ciekawością przesuwam lornetę po zagłębieniach, oczodołach, cieniach i blaskach tej trupiej głowy niebiańskiej. Dziwaczny to obraz: już nie ojczyzna, nie obczyzna, ale nieboszczyzna.
 Równiutkie kółeczko Tycho, obrzeżone ciemną linią, świeci u dołu tej kuli, a stąd rozchodzą się jak na melonie bruzdy-promienie.
 Święta materio, na wieki dziewicza Diano, wycieczko śmiorcioznawcza!
 Przeklęte curiosum!



49

 Ileż to tysięcy mil od człowieka do człowieka, choćby stali tuż przy sobie?
 Ile przestrzeni, w poskręcanych błędnikach, ślimakach, labiryntach niewidzialnych?
 Ile gór i rzek, jakie stepy wyjące wichrem, jakie oceany monotonne, siwe, bezbrzeżne?
 Jakie hotele stoją wbudowane między nich, fantastyczne, o niezliczonych wejściach i wyjściach, windach, piętrach i podziemiach?
 Któż to obliczy, kto ogarnie tę drogę, mapę jej wyrysuje i czas jej zdobycia określi?
 A miłość przebywa ją jednym krokiem. Jednym spojrzeniem.
 Elektryczna iskra miłości obiega w sekundzie całą tę przestrzeń, w przeszłość nawet sięgającą.
 I obejmuje się dwoje ludzi, z których jedno jak gdyby było w najgłębszych kopalniach, drugie na najwyższym ziemskim szczycie gór.



50

 Dzika róża — uśmiech wydmy piaszczystej.
 O ileż piękniejsza jest od róży ogrodowej, wielolistnej, seledynowej, złotej, lub czarnej, jak cień rubinu.
 Tej bogaczki, mnożącej w nieskończoność miękkie talary swoich płatków.
 Skromna Eglantyna, w ulubiony przez naturę hexagon wrysowana, kwitnie elementarnym rysunkiem.
 Talizman jej leży na powietrzu, przy drodze.
 Owija go śpiew skowronka rosą zmoczony.
 To róża cyganki, róża krzyża przydrożnego.
 Barwy gasnącego zachodu.



51

 Było niebo, była wieczność.
 Ekstaza miłości, zachwyt bezcielesny z otwartymi objęciami, bieg o stopę ponad ziemią.
 Było niebo, była wieczność.
 W centrum młodości, w czasie dojścia do zenitu sił miłosnych, naszej doczesnej wieczności.
 Wzruszasz dzisiaj ramieniem, wspominając ówczesne szaleństwo twoich młodocianych zmysłów?? No to szydzisz z nieba, z promienistego nieba dzikiej młodości!
 Wszyscy, choć raz w życiu, wstępujemy do raju.
 Wszystkich nas wypędza z niego grzech, którym jest czas.
 Czas, to nasz grzech rajski.
 Czy zdarzyło ci się, będąc młodym i szczęśliwie zakochanym, słuchać koncertu Bacha? Tak? Byłeś więc w niebie.
 Krótko? Dłużej byś nie wytrzymał. Byłeś tyle na ile cię stać.
 Raj jest za tobą, nie przed tobą, nie nad tobą.
 Odwróć się i patrz: tam, nisko na horyzoncie, złoci się jeszcze i lazurzy dawne twoje niebo.



52

 „Podróżnik”, oto imię tego gatunku cykorii który włóczy się po drogach, intarsją gwiazd niebieskich ozdabiając gościńce. „Podróżnik” marzy o dalekich drogach. Chciałby ziemię opasać, przerzucić się lianami przez oceany i doczołgać do punktu swego wyjścia, mocnym węzłem z nim się splatając.
 Łodygi jego twarde jak powrozy, bronią kwiatu przed innymi podróżnymi, przechodniami; Bóg wie kim.
 Za wiele roboty z upartym roślinnym sznurem! Komu w drogę, temu nie czas na taką mordęgę; w dodatku gwiaździsty pnącz, w drodze swej wstrzymany, szarpnięty, mdleje natychmiast w ręku napastnika...
 Dlatego też nie warto go zrywać.
 Śmiercią się bronić, dzielny to sposób! znudzi wreszcie nieprzyjaciela. Znudzi, nie wzruszy, bo twarde jest serce ludzkie dla kwitnącego świata.
 „Podróżnik” obrał sobie barwy swojej tęsknoty: dalekiego horyzontu.
 Bywa bardzo zakurzony.



53

 Napastować kwiat, rwać go z dziką i bezmyślną chciwością, to jakby nad piękną, śpiącą w narkozie kobietą znęcać się obłędnie, dlatego że cicha i że nic nie czuje...
 Łamać jej ręce dla jednodniowych bransolet, zdzierać z jej palców więdnące pierścienie...



54

 Konwulsyjnie poskręcany powój (Convolvulus), bladą czarkę znad polnej zieleni unosi; w niej kropla rosy i promienie karminu. (Pięć promieni).
 Przechodzę nad nim. Nie widzę w powoju nic ciekawego.
 Za to przed oknem kwiaciarni, gdzie jakaś wielka, do pudla podobna chryzantema, kędzierzawa i rozpieszczona, udaje, że jest kwiatem, wydam westchnienie podziwu!
 Więc wciąż jeszcze odpycha mnie, ziębi to co czysto boskie!
 Wciąż potrzebuję ludzkiego pośrednictwa w stosunkach z przyrodą? choć trochę kłamstwa, sztuki ogrodniczej, zapomnienia o wieczności?...



55

 Zdarzyło mi się dziś w nocy słuchać słowika, po raz pierwszy z rzetelną uwagą.
 Otóż, słowik posługuje się całą gamą ptasich głosów.
 Kracze, syczy, szczebioce, używa też i fletu wilgi lub kosa.
 Świszcze też chwilami ludzkim gwizdem, ale nieporadnym, dmuchającym, jak dziewczynka ucząca się gwizdać za przykładem braci.
 W tym momencie chciałoby się go uściskać, tak jest rzewny.
 Gdy o późnym świcie zakończył swój śpiew, odezwało się w oddali głuche tamburyno kukułki i dudniło z godzinę.
 Nie wiem co wolę — bo i głos kukułki jest porywający.
 To utwór z charakterem.



56

 W najpiękniejszym z ogrodów doczesnych, botanicznym w Krakowie, o zachodzie, gdy poczynają się rozlegać zapachy, jak zagraniczne radiostacje których w dzień nie słychać, nagle odzywa się ostry dzwon. Zamykają. Wypędzają wszystkich.
 Czy nie podobnie bywa i z ogrodem miłości?
 Nieubłagany strażnik, czas, wyprasza zapóźnionych, i to w chwili gdy miały już zabłysnąć gwiazdy.
 Gdy miała się zacząć noc wieczystego szczęścia.



57

 Właśnie się dowiaduję, że konwalia zawiera alkaloid: majalinę.
 Cóż za miła wiadomość. Majalina. I miłość musi zawierać w sobie ją, wziąwszy pod uwagę, że majalina w smaku jest podobno gorzka.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 Po dłuższej chwili wdychania zapachu konwalii, odsuwamy ją, gdyż otwiera nam się zbyt natarczywy raj.
 I miłość bywa dla tych samych powodów daleko odsuwana.
 A to przez — majalinę.



58

 Dziś o świcie rozległy się w parku hymny pochwalne na cześć życia. Słowik, kukułka i żaby wspólnie wysławiały doczesność. Głośno, natrętnie, z uniesieniem. Słowik opiewał miłość, tak łatwą do zdobycia i prostą, tak łaskawą dla niego, na którą wiosna nie każe mu czekać, której nie każe mu poszukiwać w zwątpieniu wiecznym. Żaby patriotycznie sławiły bezpieczną ojczyznę jeziora. Obfitującą w żer, bogatą, o płytkich i bagnistych kresach, zapomnianą przez świat. Kukułka, która grzesząc wypełnia tylko rozkazy przyrody i radość w tym znajduje, spokojna o niekaralność swoich wrodzonych popędów, wplatała wciąż przekorne i głuche hasło w namiętny koncert. Wszystkim było dobrze. Wszyscy, w harmonii ze sobą i światem, chwalili i przechwalali istniejący porządek rzeczy.
 Wówczas człowiek, stojący w swoim oknie, znużony nieustanną własną dysharmonią, obrażony wewnętrznie tysiącom smutków i zgrzytów, ten jakiś samotny człowiek gwizdnął opozycyjnie!
 Gwizdem ulicznika ukrytego na galerii, zbuntowanego przeciw tak gorącemu przytakiwaniu.
 Wygwizdał ten hymn, który brzmiał dalej, przy wschodzie słońca, pełnym tryumfu...



58

 U samej góry niemowlęta i młodzież: pod działanie słońca wystawione pąki. Niżej rozkwitłe w pełni kielichy, piękności doskonałej, typowej. Pod niemi — najniżej — te co przekwitają. Oto drabina społeczna hiacyntu, kwiatu. Na szczeblu najniższym zmiękłe, płowe, zbiedniałe szczątki: smutny symbol starości!
 Jakaż dla nich pociecha?
 Chyba tylko ta, że inni, tam nad niemi, właśnie kwitną.
 Świecie! Dla najpiękniejszej z kobiet i dla najbardziej porywającego z młodzieńców nie będziesz miał kiedyś innej odpowiedzi, innego ukojenia, prócz tych słów:
 „Inni kwitną. Spójrz w górę.
 Inni pokwitają dopiero:
 spójrz wyżej”...



59

 O ciężka i gorąca korono ciśnienia tajemnic, której nałożeniem na czoło wyróżniasz poetów, naturo!
 Dla kogo zdejmiesz mi ją kiedyś z głowy, odbierzesz?
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 Nie umiem już spokojnie patrzeć na świat.
 Doprawdy, zabójcze to ciśnienie.
 Dawniej było inaczej. Ta sama łąka w dzieciństwie moim roiła się od pokus; znajdowaliśmy wszyscy przyjemność w niszczeniu bladych żarówek ostromlecza (które dzisiaj nazywam „oszczędnościowymi”, bo tak nikło świecą podczas majowych zmierzchów), w strzelaniu dłonią w dłoń złożonym liściem babki, w splataniu traw w bezcelowe łańcuchy.
 A jednak i wśród tych rozrywek objawiał się we mnie już i wtedy dzisiejszy niepokój jakąś czczością bez nazwy, jakimś wyczekiwaniem.
 Później dopiero, z czasem, budząca się namiętność lat szesnastu dopomogła mi wejść w prawdziwie łatwe i zgodne stosunki z przyrodą.
 Stroiłam ją w odurzającą „tendresse” z własnych zasobów.
 Cukrowe noce marzeń, miodowa jadalność zjawisk, świat wysysany jak fragment kwiatu koniczyny...
 Dziś, gdy na trzeźwo, oko w oko chcę z nią przestawać, także mi ciężko, jak trudno...
 Oto kawałek kwiatowej łąki, gdzie bardzo obcym tłumem otaczają mnie różne baldaszkowate, psiankowate, jawno i skrytokwiatowe.
 Babki, groszki; puchowe i czołgające się twory.
 Przed morskim akwarium stojąc, zadziwić się wolno każdemu, przerazić nawet — ale „zwykła” łąka? — kwestia przyzwyczajenia...
 Niestety, są i tacy, którzy w miarę lat idących odzwyczajają się od świata, aż kiedyś umierając — umrą z wrażenia.
 Gdzież ona zwykła, ta łąka!
 Natłok istnień „nie z naszej sfery”, milczenie, chwianie różowymi buńczukami, rozlewanie na powietrzu kwietnych kasz, dzwonki, upiorne w swoich zaświatowych szelestach, oto tajemnice które nie dają wypocząć na łonie tej doliny.
 W dodatku jeszcze i to ostrzenie, zaostrzanie sekretów przez świerszcze, mocna monotonia metalicznego tła...
 Opętane miejsce, sabat. Widowisko nad siły. A przede wszystkim: co chcecie mi powiedzieć?



60

 O nocy, o cicha nocy, jak mówią poeci, długiem tym „y” rozciągnięta w czarną nieskończoność!
 Wzdycham, a wiedzcie, że dzisiaj ponad westchnienie słów już nie przenoszę ani rymów, lecz wyżej cenię prawdę jego bezsprzeczną.
 Westchnienie, to istnieniu aprobata, gwiazdom krótka serenada, lub światu gorzka waleta...
 O myszko polna, wystarczyłoby ci przystanąć w drobnym twoim biegu, spojrzeć w górę i westchnąć, a zrównałabyś się z poetami...

Czytaj dalej: Miłość (Nie wi­dzia­łam cię już od mie­sią­ca) - Maria Pawlikowska-Jasnorzewska