Odprowadzili mnie do drzwi,
zapalili świeczkę stroskaną
i trochę nazbyt gorliwie
życzyli mi dobranoc.
Na stole bukiet róż białych
mój przyjazd święci...
Spokojne są, nieruchome,
jak ręce świętej pamięci...
A tamci odchodzą w radosnej kompanii -
ten coś szepcze,
ta zęby szczerzy,
i ze śmiechem zbiegają po schodach
do swoich bezpiecznych leży.
Zostawili mnie w izbie wielkiej jak stodoła,
samotną w gościnnym skrzydle.
Łóżeczko, lawendą pachnące,
zaprasza, skrzypiąc obrzydłe.
Blisko łóżka szafa jak klasztor,
tajemnicza jak pani Bławacka,
nagle, trzaśnięciem nie zapowiedzianym,
przeraża mnie znienacka.
Stanęłam bezradnie,
załamałam ręce,
w matni gościnnych pokoi - - -
Że w jednym z nich trumna zapomniana stoi,
zdążyli mi już powiedzieć.
Prosili, by się nie dziwić,
jeśli usłyszę łomot i pogwary.
Wuj był - no i jest - wlaźliwy -
lecz nie mówmy źle o umarłych!
I oto ktoś oknem szarpnął,
błysk świecy po kątach lata,
- roztwierają się drzwi lunatyczne
z piskiem nie z tego świata...
Zieją na czarny korytarz -
i wiem na pewno,
że ktoś się tam w głębi wydłuża
smugą powiewną...
Świeca zgasła.
Duch podszedł w podeszwach na filcu.
Stary stolik dwunastą wystukuje właśnie
i w naprężeniu czeka gościnna sypialnia,
kiedy gość wreszcie zaśnie.