W starej arkadzie, pod sczerniałą bramą,
Lekko draśnięte skośnym błyskiem słońca,
Głębokie cienie nagle się rzucały,
Jak noc, zraniona ostrzem złotej strzały.
Na tem flamandzkim tle, objęta ramą
Grubych występów muru i akantów,
Niby obrazek godny dyletantów,
Stała dzieweczka drobna, złotowłosa,
Kształtów znikomych, wybladła i drżąca,
Nędznym łachmanem odziana i bosa.
Dziecko to jeszcze było wiekiem; przecie
W jej zadumanej, zmąconej źrenicy
I w ustach bladych, które bez uśmiechu
Lekko otwarte drgały, w osłupieniu,
Z jakiem się naprzód pochyliła cała,
Znać było, że już nie ma na tym świecie
Dla tego dziecka żadnej tajemnicy...
Że zna pokusy i nędzy i grzechu
I odrętwienie ciemnoty i winy,
Głodu i chłodu posępne godziny
I łzy i krzywdy i płomień ponury,
Co plami czoła i przegryza ciała,
I czarne piętna wypala w sumieniu...
Że zna już błoto, w którem dusza biała,
Nie mogąc skrzydeł rozwinąć do góry,
Z dawna już szaty swoje pokalała...
I nie jest prostą już, ani dziecinną,
Ale zdeptaną, zabitą — i winną.
A przed nią w wielkim koszu, wśród zieleni,
Wiosenny towar, pełen barw i rosy:
Blade narcyzy, stokrocie puszyste,
Ogromne bratki, w fioletach całe,
Dzwoneczki modre, jak jasne niebiosy,
Róże, szkarłatne jedne, drugie białe,
Konwalie smukłe, wonne i śnieżyste,
I tulipanów kielichy z płomieni...
Kwiaty te, ledwo wyniknęły z ziemi,
Znalazły światła i ciepła dostatek
I napój rosy, ożywczy, perłowy,
I w górę jasne podnosiły głowy
Wśród blasków słońca, wschodzących nad niemi...
A tak ich strzegły ogrody i lasy,
Że pory swojej i barw cudnych krasy
Zwinięty w pączku doszedł każdy kwiatek.
Ale dzieweczkę tę, co stoi biała,
Nędza zrodziła i nędza chowała,
Ulica była jej szorstką mistrzynią...
Życie bezwstydne jest wobec nędzarzy!
Bez łun rumieńca, bez osłon na twarzy,
W swem obnażeniu i w ranach swych stoi
U pierwszych wrażeń przejrzystych podwoi
Tak bezpośrednio, jaskrawie i blisko,
Że dziecko, co się rozstało z kołyską,
Wie już, co starcy znieprawieni czynią,
I po imieniu zwać złe się nie boi,
I świat dla niego nie jest już świątynią,
Ni serce ludzkie najczystszym z ołtarzy...
Myślicielowi, co w ranek majowy
Szedł tam, milczący, samotny, surowy,
Ważąc łez ciężar, co ziemię przyciska,
Te dwa tak różne, zbliżone zjawiska,
Te dwa odrębne, a pokrewne światy,
Dziecko to zwiędłe i świeże te kwiaty
Dawały widok smętny i żałosny...
Spojrzał z boleścią — i szepnął:
»Dwie wiosny!«