Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

włóż mi na palec pieśń z tęsknoty
a potem zdejmij ją ustami
byle się nikt nie zwiedział o tym
byle zostało między nami

a potem pieśń tę chowaj w sobie
w sekretnym zgięciu pod ramieniem
ja sobie z niej symfonię zrobię
radością mdleniem upragnieniem

tylko powracaj do mnie styczniem
ukształtuj ronda kapeluszy
będziemy lubić się muzycznie
w takt muzyk których nie pokruszy

czas

Opublikowano

Paro, miota Tobą, jak panią Bovary... hahaha
Podobają mi się Twoje ciche pragnienia.
Tego już nikt nie zagłuszy. Tak już Ci pozostanie na zawsze.

Kiedy dusza uwielbia ciało, a ciało raduje się duszą...

triumfalnym łukiem wygięta nad żądzy wulkanem
wznosi się i opada, wznosi się i opada
w rytmie cwałujących tętnic i serc
żeby się sobą nacieszyć, upoić i zmęczyć do cna
słuchając dźwięków zdyszanych zmysłów
z głębokiej bliskości sklejonych dusz i ciał
miotanych rozkoszą, wstrząsami przesytu…

… w ostatnim akordzie symfonii rozkoszy
zsunęła się miękko wtulona w swe dzieło
z kawałkiem nieba w błyszczących oczach.

Opublikowano

wieczorne granie

muzyczny pan z muzyczną panią
muzycznie ucztowali
on ją całował w podbródek lirycznie
a ona w co - nie powiem


:))) pozdrawiam.

włóż mi na palec pieśń z tęsknoty ---> połóż na dłoni pieśni tęsknoty
a potem zdejmij ją ustami ---> po chwili zdejmij je wargami
byle się nikt nie zwiedział o tym---> byle nie wiedział o tym nikt
byle zostało między nami---------> byle szumiało pomiędzy nami

a potem pieśń tę chowaj w sobie --->całą melodię schowam w sobie
w sekretnym zgięciu pod ramieniem---> tu mam problem: wychodzi: pod pachą - trzeba zmienić np.
w ciepłym zakątku tkliwych miejsc
pulsuje rytmem bioder symfonia
gna do finału tchnieniem serc
ja sobie z niej symfonię zrobię
radością mdleniem upragnieniem ---> może tak: sennym rozmarzeniem

tylko powracaj do mnie styczniem---> może tak: tylko powracaj każdym styczniem
ukształtuj ronda kapeluszy-------> bez związku, nie rozumiem - zmienić
będziemy lubić się muzycznie ----> będziemy kochać się muzycznie
w takt muzyk których nie pokruszy ---> dać jakąś metaforę z wiatrem, muzyką, mrozem.

wiersz ma potencjał liryczny, należy jeszcze trochę popracować


połóż na dłoni pieśni tęsknoty
po chwili zdejmij je wargami
byle nie wiedział o tym nikt
byle szumiało pomiędzy nami

całą melodię schowam w sobie
w ciepłym zakątku tkliwych miejsc
pulsuje rytmem bioder symfonia
gna do finału tchnieniem serc

obiecaj powrót każdym styczniem
nagiemu drzewu daj nadzieję
na szept zielony młodych liści
bądź ciepłym wiatrem - niezapomniem





tak wyszło, fajnie, co nie? :))) niestety, wszystko powyżej jeszcze do szlifu. ciężka robota ta poezja rymowana. :)))
Opublikowano

Subtelnie, delikatnie i erotycznie. Ładnie. Zgrzyta mi tylko to "sekretne zgięcie pod ramieniem". Pacha wydaje mi się jakoś mało tajemnicza i niezbyt romantyczna. Chyba, że to miało być skojarzenie z mierzeniem temperatury, choć i to nie pasuje mi do, bardzo dobrej zresztą, reszty wiersza.
Pozdrawiam :)

Opublikowano

Liryzm ma jednak swoich poetów i to jest fajne, bo ciągle słyszy się, że to nie te czasy itp... Ale ja mam swoją teorię i akurat tutaj można to porównań - mając te dwa liryki, pani i emila, widać gdzie styl, a gdzie kopia schematów. Średniówka to chyba w ostatniej strofie się sypie.
Ładne.
Pozdrawiam.

Opublikowano

Almare, ależ miło mi Cię zawsze witać, nie tylko u siebie... nigdzie nie odlatuję.
Mnie w tym wierszu uderzył autentyzm i solidna porcja tęsknoty, jaka nachodzi, kiedy jest już prawie za późno na wszystko. Mówię prawie, bo dopóki karty w grze, jeszcze wszystko może się zdarzyć. Powiem, szczerze, że rzadko kobiety otwierają sferę swoich pragnień. Gdybyśmy wiedzieli o czym marzą i myślą, wszystkie leżałyby u naszych stóp. Na ogół jest odwrotnie.
Czuję tutaj rozpacz, że to, o czym marzy się całe życie, jest tak blisko, a tak nieosiągalne.
Czy warto w życiu robić wicher, żeby doświadczyć tego, co w gwiazdach zapisane? Powiem, że warto, bo żyjemy niestety tylko ten jeden raz. Warto otworzyć tę księgę i czytać o swoim szczęściu każdego dnia. To trudna decyzja. Kiedy nie wiadomo, co zrobić, wtedy powstają właśnie takie wiersze. Ujął mnie. Każdy wiersz można poprawić i ulepszyć, ale wtedy prawda rozmywa się w pięknie słowa, które czyta się przyjemnie i z zachwytem. Techniczna strona wiersza, wydaje mi się mniej ważna od zawartych tam uczuć. A żeby tak napisać, trzeba naprawdę kochać. I przed tym mam respekt. Howg!

... szczęście uwięzione w klatce bez ścian
jest jak rajski ptak, który zapomniał, że umie fruwać.

Pozdrawiam Cię jeszcze raz Paro... To będzie trzęsienie ziemi, kiedy się skroplisz... hahaha

Opublikowano

Jacku: Muzyk, to nie mianownik "muzyk"lp., tylko lm. od rzeczownika "muzyka" w dopełniaczu! Znaczy- nie zrozumieliśmy się zupełnie, ale to nie szkodzi! Czy my się tu wszyscy musimy rozumieć? Średniówka jak byk, w schemacie:5+4! Ciągle i w stałym miejscu! Zaufaj mi! Bo sobie w tej kwestii nie możesz ufać! Ale to pikuś. Co mnie dziwi, to brak rozpoznania sytuacji: peelka mówi o pieśni tęsknoty, zatem- nie ma kontaktu bezpośredniego!!! A głodnemu - chleb na myśli! Para:) Oj, faceci!!!

Opublikowano

Somewhat! Dzięki za wizytę! Sekretne zgięcie pod ramieniem, drogi Panie/ Pani- to zagięcie, kiedy się bierze partnerkę "pod ramię". Ale to trzeba wiedzieć, kiedy się szarmancko podaje damie ramię, nie zaś myśli o ...bzdurach! Pozdrawiam serdecznie, Para!

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


czy można ufać kobietom??

włóż mi na palec pieśń z tęsknoty
a potem zdejmij ją ustami
byle się nikt nie zwiedział o tym
byle zostało między nami

a potem pieśń tę chowaj w sobie
w sekretnym zgięciu pod ramieniem
ja sobie z niej symfonię zrobię
radością mdleniem upragnieniem

tylko powracaj do mnie styczniem
ukształtuj ronda kapeluszy
będziemy lubić się muzycznie
w takt muzyk których nie pokruszy


ja sobie z niej symfonię zrobię 4/5

i przykład sporny:
byle się nikt nie zwiedział o tym 4/5 a może byle nie zwiedział się nikt o tym

ewentualnie może tak miało być trzeci wers 4/5 - to zmiana w ostatniej strofie

pozdrawiam Jacek
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


M. Krzywaku:Bardzo dziękuję za komentarz i poświęcony czas. Niestety, niejasno wynika zeń, czy bronisz mojego wierszyka:) Zapewniam, że średniówka w ostatniej strofie się nie sypie. Bo jest tak: gdyby się sypała, wiersz znalazłby się w warsztacie, nie tu, gdzie jest! Dzięki serdeczne za czas i recenzję. Serdecznie, Para
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


M. Krzywaku:Bardzo dziękuję za komentarz i poświęcony czas. Niestety, niejasno wynika zeń, czy bronisz mojego wierszyka:) Zapewniam, że średniówka w ostatniej strofie się nie sypie. Bo jest tak: gdyby się sypała, wiersz znalazłby się w warsztacie, nie tu, gdzie jest! Dzięki serdeczne za czas i recenzję. Serdecznie, Para

Na szczęście sytuacja jest na tyle klarowna, że niczego tutaj bronic nie trzeba.
A co do płynności - np. 3 wers w 2 strofie Almare i u pani ostatni wers - może tylko ja to słyszę :)

Pozdrawiam po raz drugi.
Opublikowano

Emilu: Niby bierzesz mój wiersz w obronę! Jednak...Męski szowinizm nie pozwala Ci wziąć w obronę muzyczności tekstu! Nie oceniasz jego warsztatu, więc: nie mamy o czym gadać! Uwiódł Cię tekst melodyjnością od pierwszego czytania, nie zaś jego "bovaryzm" czy treści, których nie "oceniasz"! Nie oceniasz, bo wiesz, że jesteś lepszy! Zawiodłeś mnie!!! Bo muzyka jest we mnie tak, jak oddech, jak pierwsze śniadanie, jak pierwszy obraz, który widzę, gdy otworzę się na świat zewnętrzny po przebudzeniu! Nie powiodło Ci się wspieranie! Ale to nic! "Obrona Sokratesa"? Po co? Następny raz będzie niepotrzebny! Nie będzie następnego! Pozdrawiam gorąco, Para! :)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...