Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

poszła spać - i dobra nasza
bez Stalina radę damy
teraz wreszcie bez cenzora
teraz wreszcie pohulamy!

znikną wąty i wapory
kiedy Dulska łóżko ściele
a jak wstanie jutro rano
znowu na rym się nadzieję

wiwat wolność! noc spokojna
szpieg już kona pod pościelą
ale w sumie jest nadzieja
że go diabli w kotle zmielą

  • Odpowiedzi 246
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Opublikowano

o_O

chciałby gawron, żeby była
tania głupia i wzgardzona
żeby chociaż łysa siwa
ale o czym tutaj mowa?
wszak zapewniał, że nie pisał
że ma refluks że nie goni
no to patrzcie na gawrona
jak się pięknie WYGAWRONIŁ

niech te fotki nam ujawni
niech pokaże że nie smęci
jak kasieńka - ballou zwana
dziś wygląda - niech nie nęci
niech ujawni archiwista
co nazbierał - czym tu stroi
bo fujarki wszak już nie ma
zbaczymy, kto się boi


hihihi
;)

Opublikowano

nim twe zdjęcie w eter puszczę
najpierw udowodnij wartko
żem "eunuchem" - jak to wcześniej
napisałaś rymów kalką

walentynkę twą podarłem
pewnie o to twoje żale
że za drzwi cię wyrzuciłem
kiedy przychodziłaś w szale

łzy mnie twoje nie wzruszały
i twe wiersze na rozetach
zawsze w kiblu lądowały
lub ewentualnie w kuble w śmieciach

na nic teraz twoje klechdy
próżne będą twe błagania
może kiedyś byłaś młoda
- się roztyłaś - koniec zdania

Opublikowano

teraz wreszcie zobaczymy
co to znaczy mieć nazwisko
kłamie kwicoł czy nie kłamie?
niech postawi na stół wszystko

niech ujawni swe intencje
niech odsłoni śliskie chucie
a ja gwiżdżę po raz enty
niech się gawron schowa w bucie

a tam jedno mu zostanie
kiedy kłamstwo kłamstwem gna
zaszyć się w cholewie buta
i powtórzyć:

krrraaa krrraaa krrraaa!!!

że jest eunuch - jego wina
już nie może dać mi rady
więc ucieka do podstępu
a ja powiem - chcę tej zwady!

po raz enty udowodnię
puskę w portach - lanie wody
dawaj Kraku - nie bąź miętus
dawaj tu swoje "dowody"!

;D

Opublikowano

oczy smutne, oczy lśniące
a pod pachą wielkie pnącze
wizerunek jaki znam
fotografie tego mam!

już się boi, panikuje
już nóżkami ziemie orze
myśli - on coś jednak wie
już skończonam, wielki Boże

ot, biedactwo, paranoja
która wszędzie spisek węszy
co w kontekstach się nie łapie
a wygrywa - kto silniejszy

weź biedaczku - gdzie na rymy
gdzie na pomysł, gdzie na figle?
gdzie ty chcesz się dziewczę bawić?
kiedy życie masz przebrzydłe?

ja tam śmiałem się przy bajkach
gdzie mnie strasznie w buzie łupiesz
nawet mi to nie przeszkadza
kiedy grzebiesz mi przy fiucie

a tu proszę, znów z terrorem
znów panika i padaka
obłęd! szybko do doktora
lecz się, skoro dola taka

Opublikowano

jak ten dialog się napręża
Kasia błyska łuską węża
ten z Krakowa nie padalec
huczy dyszy - gruby walec

wojna wisi pod pułapem
kto nie patrzy złapał gapę
a kto czyta zwiera pięści
wąż czy walec dziś zwycięży

zawierucha niesłychana
a wąż wart jest walca
proszę pana zwinny w tali
miętki ruchem kusi Kasia

kusi brzuchem ładną nóżką
sprężynuje doskonale ale ale
walc obuchem w obertasa
trzask dysonans straszna siła

wykopana już mogiła dla
poety i poetki
sypnę kwiatem
wódką skropię
i wam zaraz dupy skopię

Opublikowano

gdzie rym rodzi się zuchwale
proszę, proszę, to Almare
nie wie jaka rzeź go czeka
choć nazywa się poeta

teraz Kaśka pochowana
na nic jej rymy i basta
tak to kończy smok w Krakowie
siara moc - to ma omasta

cóż kolego, szkoda Ciebie
znowu trup i znowu żale
bo cóż zrobić, jestem lepszy
chociaż wcale się nie chwale

lecz zmysł który doprowadził
przeciwniczką mą do szału
zaraz Ciebie i obali
a więc szykuj się pomału

;)

Opublikowano

ile czekać każesz gminie?
teraz już się nie wywiniesz
podpaliłeś miętką kitę
pomówiłeś - mnie kobitę
bo po ryle wytrzaskała
choć nie lew i całkiem mała
teraz preparujesz kłam
lecz i temu radę dam

nie chowaj
po chaszczach spluwy
nie preparuj tu obsuwy
że blefujesz - wiem na sto!
dawaj obraz - dawaj! no!

;D!

Opublikowano

na nic twoje gorzkie żale
chociaż dążysz tak wytrwale
żeby spojrzeć chociaż raz
ale ty marzenia masz

twoje blefy -moje blefy
ty na serio, ja z uciechy
śmieję się jak wróg kopyrta
jeden cios, to dla mnie chwilka

lecz do rzeczy, cóż poradzę
że wiersz fikcją jest i basta
a ty sobie teraz kołuj
kto się z tego wykaraska

gdzie natura twoja podła
znowu na jaw wyszła w szale
gdy zmyślałaś, było dobrze
gdy ja zmyślam, to już chrzanie

takim to podstępem jawnym
znów oblicze twe odkryłem
no a teraz weź się martw
za to mnie pocałuj w tyłek

Opublikowano

jak tak kończy panicz z Kraka
trzeba zmienić na świstaka
tego gada nobliwego
na Gryzonia Współczesnego!

macie teraz obraz miszcza
co nad innych się wywyższał
a sam pustkę w majtach ma
ale zaraz... - coś w nich gra
może nawet i przelewa
fuuujjj!
- czujecie?
to zalewa
w której kisi wielki strup
w miejcu węża
a wąż trup!

;D!

Opublikowano

i taka padaka dosysa się do mego ptaka
kret spod ziemi równa się do tego co lata
zero pomysłów, wciąż to samo kręci
i kogo ty tym pustosłowiem znęcisz?

jesteś jak baner coca coli
lub pepsi, no jak kto woli
powoli twoja gwiazda wygasa
zostaje ci tylko pobiegać na golasa

widać, że to ci spać nie daje
a ja mam czym, to się chwalę
twój pierwszy wpis to już była porażka
porażka jak wpisy kumpla jacka

wiesz, to jak w westernie się kończy
przywiązana do pala jeszcze błądzisz
ale tomahawk ci przedziałek zrobi
a potem zostanie tylko cię dobić

i tyle z ciebie zostanie co kpiny w internecie
"a znacie historię o tej kobiecie?
co bardzo chciała a nie podołała
za dużo ludzi już sprzedała"

Opublikowano

Tak wygląda obraz Kraka?
to nie Smok - ale po.krrraaakaaa
pusto w majtach - pusto w głowie
rai ciągle pustosłowiem
od zarania po wsze czasy
tak już mają te burasy.

Kraków nie ma nic do rzeczy
bo ten pseudo.krrraaaak
mu przeczy.

Pewnie w betach zamieniony
i na Kraka przerobiony
jakiś kukuł albo skrzat?
jakiś podrabiany brat.



:))

Opublikowano

błysnął ostrzem stali walec
odparował cios Almare
i wywinął wprost z wygięcia
sztych zabójczy z jadu węża

poległ walec jak padalec
oko zwisa wyłupane
koniec tego widowiska
od krwi ziemia bardzo śliska

satysfakcji nie mam wiele
był poetą kochał zieleń
pisał wiersze czasem rymem
epitafium jakieś trzeba

leczy dziś głowa już nie tęga
jutro spiszę pożegnanie
powiem tylko - lubię walce
nawet jak mi depczą palce

teraz ruszam hej na węża
jemu muszę skusić duszę
słodkim słowem wierszem
gestem miłym każdej żmii

potem szybko trzask trzask
łeb o skały brzuch pociągnę
ostrzem stali wygarbuję
skórę gada niech nie syczy

niech nie gada niech da
trochę z serca barwy
i zatańczy walca z walcem
i nie kończy gry kuksańcem

:)))

Opublikowano

widzę, że już brak pomysłów
skoro już ode mnie zżynasz
ja ci powiem, skoro nie masz
no to po co to wypinasz?

z drugiej strony wartkim słowem
zmyje z siebie mdłe twe wersy
ty na końcu pełzniesz w żalu
a ja znów jak zwykle pierwszy

kto wyzywa, to tak kończy
moja wena jak koń rączy
twoja z mojej resztki zbiera
a i tak z głodu umiera

ja polecam łóżko ciepłe
gdzie kołderka i podusia
tam w marzeniach się dostaniesz
gdzie ja co dzień się poruszam

taka dola, gdy w zazdrości
posty mnożą się na trwogę
nie przygarnę wszystkich sierot
choćbym chciał - no bo nie mogę

co w minutę tu nakreślę
ty się męczysz przez godzinę
bo w poezji, jak i w postach
ty się topisz, a ja płynę

Opublikowano

Ech, Almare, będzie trwoga
kiedy ty wyzywasz boga
chociaż węża ty nie skusisz
bo wąż cierpnie, jak poddusisz

szkoda zdrowia, szkoda chęci
nie ma miejsc dla abstynencji
jutro stado cię zadziobie
jak coś niemiłego powiesz

na dwa fronty nie wytrzyma
bo już w jednym ma kłopoty
a skąd amunicje zgarnie
jak spadają jej galoty?

z pola boju i w furgocie
pędzi i trzyma te spodnie
no i jak tu nie wydziwiać
gdzie tu wstawić słowo - "godnie"?

gdzie kunszt, tam i moje imię
ty się obudziłeś w zimie
i gdzie walce jak w skarpetach
zaraz za wężem uciekasz?

Opublikowano

i ja sprzątam te zabawki
eunuch niech popali trawki
niech da luza
- nie na tuza
jego klasa
- na burasa!


hmmm



niech się zacznie zachowywać
jak Poeta - można zgrywać
się na guru, ale po co?
żeby pazur zdzierać nocą?
żeby broczyć w zaciekłości?
niech odpuści - schowa złości
miejsca starczy dla każdego
ja skończyłam - pa! kolego



brej nocki
:)

Opublikowano

kto dwie twarze ma nie jedną
temu daje się popalić
kto raz królem, kto raz katem
tego nie da się już chwalic

kto na wojnę wszystkich wzywa
żeby potem głosić pokój
a kto bije, żeby pobić
potem zaś ogłaszać spokój

raz aniołem kiedy trzeba
jakieś wątki tam wybielić
to znów diabłem, gdy należy
skopać tego, co nie wierzy

może kiedyś było modne
Proteusem być na polu
dopasować się do chwili
kiedyś groźni, teraz mili

chociaż już późna godzina
wątku chyba przyjdzie pora
tyle, że wreszcie nareszcie
przyszła pora na potwora

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...