Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Była środa, wieczór. Znużony siedzeniem, i ślęczeniem przed podstawowymi zadaniami dnia poszedłem spotkać się ze znajomymi w małej, gościnnej i przytulnej galerii obrazów. Jako początkujący artysta lubiłem to miejsce, można tam było spotkać dużo nieźle pokręconych ludzi. Zawsze dodawało mi to dużej energii i wstrzykiwało niebotyczną dawkę inspiracji. Zwłaszcza, że nie musiałem przemierzać pół kuli ziemskiej, aby się tam dostać. Galeria ‘Skazanych mózgów’ znajdowała się niedaleko mojego miejsca zamieszkania, więc znałem tam prawie wszystkich. Nieliczni obcy zachwycali się tamtejszą sztuką. Ja i grupka znajomych chodziliśmy tam popić i pogadać na wolno cłowe tematy. Czasem podrywając jakoś kobietę.
Tego wieczoru miałem duży fart, udało mi się zainteresować swoją paplaniną jedną z najlepszych szprot. Nie wiedząc czemu, cały czas chodziła sama. Paląc swoje długie, jak mur chiński papierosy i zachwycając się obrazami miejscowych artystów- malarzy. Magda, bo tak miała na imię, wyróżniała się z tłumu. Sprawiała wrażenie dystyngowanej, wpływowej kobiety z klasą. Miała na sobie biały kapelusz i długą, czarną suknie. Bardzo obciskającą jej jędrny tyłek, który wyglądał, jakby siedział pod nią z przymusu i za wszelką cenę chciałby się wydostać spod tej góry materiału. Ona i jej tyłek żyli chyba odmiennym życiem. Widać było, że ma styl, że często przebywa w miejscach podobnych do tych. Gdy podszedłem i zapytałem się co sądzi o abstrakcyjnym dziele wykonanym przez mojego znajomego, zauważyła, że wzorował się na Wassily’m Kandinsky’m. Wspomniała także o twórczości Pieta Mondrian’a i Kazimierza Malewicza. Od razu poczułem jakieś ukucie w dupę, ale to chyba nie był amor. Rozmawiało się całkiem wygodnie, jakbym ją znał z poprzedniego wcielenia. Szybko poszedłem po dwa drinki, i rozmowa szła dalej swoją alejką. Około godziny w pół do 2 zamykano galerię, ludzie rozchodzili się do swoich nor, rozmawiając o najważniejszych momentach z wieczoru. Ja licząc na dalszy ciąg wieczoru i z nadzieją na szczęśliwe zakończenie potężnym orgazmem, odprowadziłem Magdę do jej nowiuteńkiego auta. Grafitowego, świeżego i szybkiego. Marki porsche. Wyglądał, jak gdyby jeszcze przed chwilą zerwała z niego metkę. Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Super laska, z wozem, gdzie nawet przy dobrych wiatrach na lusterko by nie było mnie stać. Jednak tej nocy musiałem pogryść zęby, bo wymiana numerów i przyjacielski uścisk musiał mi wystarczyć, jak chciałem liczyć na jakieś profity w przyszłości. Odjechała.
Parę dni później zadzwoniła do mnie z propozycją, czy nie chciałbym spędzić z nią weekend’u sam na sam w jej letniskowym domku, niedaleko zakopanego. Poczułem się wtedy, jak najlepszy skurwiel, jakbym w jajach miał płyn samca alfa.

- Jutro koło ‘skazanych mózgów’ o 20.
- Będę na pewno.
- Wiem to.

Jechaliśmy chyba 7 godziny, praktycznie bez przerwy, poza małymi na stacji. Dobrze, że mogłem palić, bo chyba bym wykitował i weekendowe ruchańsko szlag by trafił. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zauważyłem, że domek jest w lesie i osadzony bardzo wysoko w górach. Było jeszcze ciemno, więc nie mogłem zbytnio cieszyć się urokami życzliwej pani natury, ale to nic, miałem przed sobą najlepsze cycki i dupę, jakie kiedykolwiek widziałem, więc pieprzyć naturę. Wszedłem do środka, od razu rzuciła się w oczy wielka ściana z setkami zdjęć przystojniaków.

- To twoi byli? –Zapytałem z niedowierzaniem
- Nie, nie. Gdzie tam, nie jestem nimfomanką. Po prostu kolekcjonuję piękne twarze mężczyzn. Jest w nich coś w rodzaju sztuki, silne, jak greccy bogowie.
- Już myślałem, że masz przebieg, jak pojazd taksówkarza
- Nie no skąd głuptasku, zrobić ci coś do picia?
- Masz whysky?
- Nie często goszczę tu facetów, ale tak, mam.
- Dobrze.

Nalała nam po jednym głębokim i rozmawialiśmy dalej. Jak zwykle bardzo miło się nam gawędziło. Wypiliśmy jeszcze parę szklanek i poszedłem wziąć prysznic. Nie poznałem jeszcze całego domku, bo był naprawdę ogromny, ale łazienkę miał odjebaną, jak w hotelu z pięcioma gwiazdkami. Wszystko pokryte marmurem, złote krany i wykończenia. Mój raj na ziemi- pomyślałem. Wychodząc czysty i powiewny jak dziewica, zauważyłem, że podpita już dużą ilością whysky, Magda zgubiła wszystkie ciuchy i leżała na kanapie czekając, aż się do niej dobiorę. Miała piękne, okrągłe i symetryczne piersi. Piękny łuk, i nie za duże biodra. Tak ją sobie wyobrażałem już w galerii. Tym razem materiał nie kłamał.

- Będziesz tak się patrzył? Mam aureolę nad głową, czy co?
- Nie, po prostu myślę nad tym jakim jestem szczęściarzem.
- Jutro o tym pomyślisz, kotku.

Nogi miała tak długie, że język sam pchał się wprost na waginę. Była smaczna. Nie mogłem doczekać się, kiedy uwolnię wreście swojego hiczkoka i zrobię mały burdel w jej ciasnym pomieszczeniu. Gdy w nią wszedłem czułem, że dawno nikt tam nie robił przemeblowania. Mógłbym ją trzaskać całą noc. Wióry leciały jak drwalu spod piły mechanicznej, czułem, że zaraz przewinę ją na drugą stronę. Byłem bezlitosny i instynktowny jak zwierzak. Eksplodowałem bankiem spermy. Wprost na brzuch. Poszedłem spać.
Obudziłem się późno popołudniu, Magdy w wyrku już nie zostałem. Gotowała coś w kuchni, pachniało obiecująco. Jak wstałem wszystko zaczeło mnie boleć, jakby ktoś mnie w nocy nawalał pałami, albo przejechał samochodem.

- Coś ty mi wczoraj zrobiła? Czuję się jak ofiara trzęsienia ziemi!
- Nic kotku, może cię przewiało, ale nie martw się moja babcia dała mi super recepturę, aby wyprowadzić mojego buziaka z tarapatów.
- Co gotujesz?
- Pyszny obiad!
- Dobrze, zaraz padnę z głodu.

Gdy wypiłem ziółka, które przygotowała od razu poczułem się jak wyjęty z łona matki. Miała baba łeb- pomyślałem. Postawiło mnie to na nogi lepiej niż parę kaw na raz. Mogłem zacząć zwiedzanie tego cholernego domku. Lecz niedługo cieszyłem się czystością swojej przestrzeni, bo nagle zaatakowała mnie Madzia z obiadem w rękach. Był soczysty, smakowity i dobrze ubrany na talerzu. Przy obiedzie miałem okazje na poważnie z nią porozmawiać. Opowiadała o swoim dzieciństwie, o swoich szkołach i o tym jak rozwijała się jej kariera. Ja tylko wcinałem i słuchałem. Zapytała, czy nie będzie mi przeszkadzać, jak spędzi trochę czasu w swoim biurze, ponieważ jest grafikiem komputerowym w wielkiej firmie i ma pełno spraw na swojej głowie. Naturalnie zgodziłem się. Wolałem samemu pozwiedzać i zachwycać się urokami gór. Gdy odchodziłem, zatrzymała mnie i powiedziała, żebym w czasie gdy będzie u siebie w pracowni za wszelką cenę jej nie przeszkadzał, ani pod żadnym pozorem tam nie wchodził. Wydawało mi się to z lekka dziwne, ale przecież są swiruski na tym świecie i ktoś je kochać musi. Nawet jak są skończonymi perfekcjonistkami i nie mają wiele czasu dla siebie. Pozwiedzałem całą chatę, od góry do dołu od dołu do góry, oprócz tego jednego pokoju z wielkimi, białymi wrotami. Była piękna, naprawdę cudo tego, kto ją zaprojektował, zbudował i umeblował. Kobita miała gust. Nie z pierwszego widelca jeść makaron chciała.
Magda wciąż nie wychodziła ze swojej skrytki, ja znudzony już przeglądaniem się w połyskującym kiblu, wyszedłem przed dom. Czyste powietrze, zero żywej duszy. Przeżyłem wtedy fajny stan. Na pewno nie lepszy niż w nocy, ale zawsze jakiś. Lubiłem przebywać samemu, ale jak pomyślałem, ze taki super tyłek marnuje się w fotelu i jest wlepiony w monitor od razu zacząłem czuć dyskomfort. Po dłuższej przechadzce w głąb lasu zgłodniałem, chciałem jak najszybciej coś przekąsić. Górskie powietrze wyssało całe żarcie z mojego brzucha. Praktycznie pędziłem co sił w nogach, aby dotrzeć do domku przed zmrokiem. Wskaźnik na żołądku pokazywał już rezerwę. Wylądowałem w domku. Kochana jakby czytała w moich myślach. Na stole przygotowana była wspaniała kolacja, dwa kieliszki i wytrawne wino. Magda przed kolacją zrobiła mi foto, ponieważ bardzo jej podobała się moja twarz. Nie wiem czemu, bo ja bym ją oddał za paczkę fajek. Kolacja była dobra, nawet za dobra jak dla mnie. Niezbyt opychająca, więc miałem jeszcze miejsce na seks. Podczas kolacji rozmawialiśmy o literaturze, muzyce, malarstwie. Z rozmowy wynikało, że ma bardzo feministyczne spojrzenie na świat. Co mnie bardzo zdziwiło, ponieważ przyjeła mnie jak króla Szwecji. Ale bardziej zdziwiło mnie pytanie, czy nie chciałbym tu zostać dłużej, skupić się na sztuce i wypełniać jej nocną pustkę. Kurwa, ale mam fart –pomyślałem- takie coś się zdarza się tylko w hollywood’cki filmach. Bogata damulka, przyjmuje początkującego pisarza pod swój dach. Karmi, poi, kupuje fajki i daje się nachlać każdego wieczoru. W dodatku jest super cizią z nieskończonym apetytem na ruchanie.
Po cało nocnym maratonie erotycznym, znów obudziłem się z bólem dosłownie wszystkiego. Czułem się jak siedem nieszczęść. Kosmiczny ból.

- Co jest z tym pieprzonym domkiem? Znowu mnie przewiało!
- Nie martw się kochanie, zaraz zrobię ci ziółka.
- Szybko, zaraz umrę

Naprawdę szybko przygotowała mi tą tajemniczą recepturę jej babki. Pomogło, czułem się wspaniale. Poszedłem wszamać coś. Madzi już nie było. Z pewność była zapracowana. Miała obowiązki nawet, gdy była na wakacjach. Nie wyobrażam sobie siebie w takim życiu. Dobrze, że chociaż o mnie potrafiła zadbać. Papieroski zawsze były na stole, whysky zawsze polana. Wtedy pomyślałem, że może ma tak dobre serce, że woli nim dzielić się z innymi, albo Dobrze, że chociaż ze mną.
Nastał wieczór, ja nie mogłem doczekać się, aż jedyna kobieta w okolicy wyjdzie ze swojego pokoju. Czaiłem się na nią jak lew na swoją ofiarę. Byłem tak znudzony, że spokojnie mógłbym zgwałcić poduszkę, ale wolałem nie ryzykować. Walczyłem ze sobą i z własną nudą. Ciągle to popijając, to popalając. Wyszła. Cieszyłem się jakbym widział przepływający statek, będąc na bezludnej wyspie. Była ubrana w powiewną halkę. Najjaśniejsza z gwiazd, gwiazda główna. Erekcja wprost obijała mi szczękę. Triumfalne dymańsko na zakończenie nudnego dnia.
Obudziłem się z wrażeniem, że w nocy byłem prany w pralce. Cały poobijany, ale bez siniaków. Jeszcze ich brakowało. Madzia podała mi ziółka, śniadanie i znowu wracała do swoich obowiązków. Ja mogłem zacząć skupiać się nad twórczością. Spokój i harmonia górskiej flory pomagały mi coś napisać. Nie wiem czy dobre, ale zawsze coś. Wieczór oczywiście był upojny.
Dni leciały, ciągle z rana odczuwałem ten sam ból, zawsze złote zioła pomagały. Ona wciąż przesiadywała w swoim biurze, ja w plenerze nad zeszytem. Dobrze jadłem, dobrze piłem. Seks zawsze był wynagrodzeniem za całodzienną samotność. Był świetny. Po miesiącu, przeglądając się w szklanym lustrze toalety zauważyłem, że proces starzenia chyba włączył ostatni bieg. W ciągu miesiąca postarzałem się o pięć lat. Przy wieczornej kolacji z ukochaną Madzią wspomniałem jej o moim problemie. Wyśmiała mnie i powiedziała, że to tylko moje paranoje i nigdy nie usłyszała większej głupoty.
Po kolejnych trzech miesiącach czułem i wyglądałem jakbym miał 80 lat. Ciągle wstawałem z rana z bólem i piłem te kurewskie ziółka.

- Co się do cholery ze mną dzieje, Magda?
- Przestań tak chlać, to może ci pomoże
- Gówno prawda, to ty coś robisz!
- Oszalałeś już do końca..
- Nie, ty zrobiłaś to szybciej.
- Ja chcę twojego dobra, żebyś nie męczył się na tym brudnym świecie i nie męczył innych kobiet.
- Ty suko!
- Uważaj na słowa, bo skończysz jak inni..

Miałem wrażenie, że jestem totalnie udupiony. Wiedźma urwana rodem z bajki w dodatku feministka do szpiku kości, która chce mnie wykończyć. Chciałem uciec z domku, ale dźwi były zamknięte, a nie miałem wystarczająco sił, aby je wywarzyć. Byłem sam na sam z potworem w jego gnieździe i na jego układzie graliśmy. Gówno już obchodziła mnie przysięga o tym, że nigdy nie wejdę za te tajemnicze białe wrota. Otworzyłem. Zobaczyłem wielkie laboratorium chemiczne, na pewno nie była to pracownia grafika komputerowego. Na ścianach wisiały zdjęcia nieznanych mi twarzy. Samych staruchów. Cuchły śmiercią i orszakiem. Po chwili zrozumiałem, że jednak kojarzę tych ludzi ze zdjęć w głównym pokoju. Tam gdzie zawsze spałem, gdzie zawsze pieprzyłem się z tą wiedźmą. Nagle weszła ona. Na twarzy była czerwona jak płachta na byka. Była wpieniona, miała w oczach żądzę mordu.

- Nie pozostawiłeś mi wyboru. Kochałam cię, ale będę musiała zabić!
- Mylisz się suko wredna!

Zaczęła biec w moją stronę. Wziąłem pierwsze co miałem pod ręką i rzuciłem w nią. Była to szklana butelka z jakimś płynem. Chyba niebieskim. Nic sobie z tego nie zrobiła. Chyba była nieśmiertelna, a ja miałem siły co 80 letni dziadek. Była już coraz bliżej. Zauważyłem na podłodze leżącą butelkę z jakimś kwasem. Miałem nadzieje, że żrącym. Z wielkim cierpieniem schyliłem się po nią. Przeżyłem ogromny ból, ponieważ tego poranku nie wypiłem ziółek. Odkręciłem z całych sił butle i chlapnąłem w jej stronę z całej siły, jaka jeszcze mi została. Kwas był żrący. Oblana nim Magda tażała się w bólu. Jej ciało pokrywało się wielkimi oparzeniami. Przemieniło się w zgliszcza, została tylko czarna pustka.
Udało mi się wyjść z opresji, ale miałem jednego trupa, 80 lat i zero perspektyw na wyjście z domku. Szaleńczym okiem zacząłem szukać kluczy. Po trzech godzinach znalazłem, były nad wanną w łazieńce. Wyszedłem z domku i zacząłem iść w dół do najbliższego miasteczka, osady, albo chociaż grupki ludzi, którzy mogli by mi pomóc.
W końcu znalazłem, byłem na skraju wyczerpania, po 2 dniowym błądzeniu po lesie, z okropnym bólem i żywiąc się jedynie surowymi grzybami.

W miarę czasu od kiedy odstawiłem te cholerne ziółka, zaczęła powracać mi młodość. Po dwóch pierwszych tygodniach pomimo okropnego bólu, wyglądałem jakbym miał 60 lat. Z czasem progres był coraz agresywniejszy. Po około 3 miesiącach znowu mogłem żyć jako 20 latek. Czasem jeszcze dokuczał mi ból, ale potrafiłem sobie z nim poradzić. I niech ta wiedźma wsadzi sobie te ziółka w dupę!

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...